Celem tego forum jest niesienie pomocy małżonkom przeżywającym kryzys na każdym jego etapie, którzy chcą ratować swoje sakramentalne małżeństwa, także po rozwodzie i gdy ich współmałżonkowie są uwikłani w niesakramentalne związki
|
GRANICE |
Autor |
Wiadomość |
kinga2 [Usunięty]
|
Wysłany: 2011-03-12, 00:00 GRANICE
|
|
|
Problem granic wolności
Aby w miarę wszechstronnie podjąć zagadnienie granic wolności, trzeba najpierw odwołać się do bardziej podstawowej refleksji nad ich funkcją w życiu człowieka. Niezbędne jest również przypomnienie najbardziej podstawowych ustaleń o istocie wolności i jej rozwoju. Dopiero w tym kontekście można w sposób uzasadniony rozstrzygnąć, czy ludzka wolność potrzebuje granic i jakich.
Człowiek w świecie granic
Najbardziej podstawowe doświadczenie pokazuje cały szereg ograniczeń, jakie napotykamy nieomal w każdej chwili. Obok tych naturalnych, związanych choćby z możliwościami naszego organizmu czy warunkami atmosferycznymi, mamy tyleż samo, a może jeszcze więcej granic ustalanych przez człowieka. Niektóre z nich nas irytują, inne przyjmujemy ze zrozumieniem, o inne konsekwentnie zabiegamy, bo dają poczucie bezpieczeństwa. Żyjemy – co prawda – w czasach, gdzie za standard uznaje się likwidację wszelkich granic, zwłaszcza w sferze obyczajowej. Zarazem jednak - jak to bywa w naszym pełnym paradoksów świecie - wprowadza się cały szereg ograniczeń, choćby w sferze gospodarczej czy hodowlanej, co tyleż samo dziwi, co i złości. To pokazuje, że postulat życia bez granic pozostaje tylko pobożnym życzeniem. Faktycznie jedne ograniczenia zastępuje się nowymi i wcale nie wiadomo, czy te ostatnie są lepsze.
Granice najczęściej funkcjonują w postaci zakazu lub nakazu. W obu przypadkach mamy do czynienia z realnym ograniczeniem, bo wskazuje się, czego nie należy robić, lub co czynić trzeba. Formalny zakaz nie wyklucza oczywiście zachowań przeciwnych, a więc nie odbiera wolności do działań zakazanych, niemniej rodzi konkretną trudność w ich osiąganiu, zwłaszcza gdy konsekwencje wynikające z tego faktu są dotkliwe. Trzeba również pamiętać, że istotny wpływ na możliwość podejmowania omawianych działań ma sposób egzekwowania prawa. Prewencyjne poczynania władzy mogą skutecznie przeszkodzić. Mimo to, ograniczenia zewnętrzne, choć mogą utrudniać, nie wykluczają rzeczywistego sprawstwa - można działać wbrew zakazowi. Same z siebie nie wyznaczają działania; konieczna jest ich wewnętrzna akceptacja. Można tu mówić o swoistej interioryzacji, która ostatecznie decyduje, na ile wspomniane granice kształtują nasze działania.
Warto również podkreślić, że obok interioryzacji ograniczeń zewnętrznych człowiek sam tworzy dla siebie konkretne ograniczenia; mówimy w tym miejscu o samoograniczeniu. Rzeczywiste granice, a więc takie, które faktycznie kształtują nasze działanie, w ostatecznym rozrachunku pochodzą od nas samych, co oczywiście nie oznacza, że wpływ czynników zewnętrznych jest nieistotny. Zdarzają się bowiem takie przypadki, gdzie jest on decydujący, a świadomość tego faktu skłania do zdecydowanych działań na rzecz kształtowania właściwego środowiska dla moralnych wyborów poszczególnych ludzi. Niemniej, ostateczne źródło rzeczywistych ograniczeń tkwi w człowieku.
Powstaje pytanie: dlaczego jedne granice przyjmujemy za swoje, inne zaś odrzucamy? Warto przypomnieć, że ustalanie jakichkolwiek granic motywowane jest dobrem. W zależności od tego, jak się je rozumie, tak kształtuje się granice. I tak kierując się wyłączną troską o dobro własne można wprowadzać ograniczenia, które szkodzą innym. Jeszcze bardziej brzemienne jest ustalanie granic dla siebie, inspirowane źle rozeznanym dobrem własnym. W konsekwencji zamiast sobie pomagać, faktycznie szkodzimy.
Biorąc pod uwagę przytoczone wyżej stwierdzenia możemy wyodrębnić dwa rodzaje granic: ograniczenia, które zabezpieczają i ograniczenia, które niszczą. Wskazujemy tym samym na pozytywną i negatywną funkcję granic. Dla rozróżnienia, już na poziomie nazwy, obu funkcji będziemy używać w pierwszym przypadku określenia zabezpieczenie, w drugim zaś bariera. O zabezpieczenia należy konsekwencje zabiegać, z barierami trzeba konsekwentnie walczyć. Zarówno zabezpieczenia, jak i bariery kształtują naszą codzienność. Bardzo często wskazujemy na rozmaite ustalenia administracyjne, które utrudniają choćby pomoc najuboższym. Narzekamy na bariery architektoniczne, które uniemożliwiają niepełnosprawnym udział w życiu społecznym. Szczególną barierą są różnego typu uzależnienia. Często powstają z inspiracji zewnętrznych, choć dopiero po ich akceptacji przez podmiot, rozpoczynają swoją niszczycielską działalność. Każde uzależnienie jest formą zniewolenia w tym sensie, że nie pozwala osiągać ważnych dla człowieka celów czy wartości. W konsekwencji uzależniony doprowadza siebie do takiej sytuacji, że nie jest w stanie, bo spowodował konkretną barierę, uczynić rzeczywistego dobra. Z tych też racji nie rozwija się osobowo, co niesie konkretne zagrożenie również dla innych.
Niewątpliwie bariery wynikają z niewłaściwie przeżywanej przygodności człowieka. Złe rozeznanie dobra, chęć szkodzenia innym w imię "dobra" ogółu, czy wreszcie bezwzględne zabieganie o własne korzyści prowadzi do powstania barier. Czy przygodnością człowieka możemy wytłumaczyć fakt tworzenia różnorodnych zabezpieczeń? Owszem, też. Wszystko, co nie ma racji istnienia w sobie, domaga się rzeczywistych zabezpieczeń dla zachowania istnienia i rozwoju. Im mniej ugruntowane istnienie, tym zabezpieczenia bardziej konieczne. Ileż zabezpieczeń potrzebuje choćby małe dziecko, aby mogło istnieć i rozwijać się! Praktycznie, gdyby nie zabezpieczenia pochodzące od innych, istnienie małego człowieka byłoby wręcz niemożliwe. To stwierdzenie można w jakieś mierze rozszerzyć. Gdyby nie konkretne zabezpieczenia, np. ograniczenia w ruchu drogowym czy ograniczenia w prawie podatkowym, życie społeczne byłoby praktycznie niemożliwie. Dodać należy, że właściwie rozumiane zabezpieczenia nie tylko chronią podmiot, ale również przedmiot, to znaczy tych wszystkich, którzy pozostają w orbicie naszego działania. Jeżeli zatem zabezpieczamy coś dla siebie, tym samym zabezpieczamy innych przed sobą. Konsekwentnie, zabezpieczając moją wolność, zabezpieczam innych przed jej niewłaściwym wykorzystaniem w stosunku do nich. Tak rozumiane zabezpieczenie ma zawsze charakter społeczny.
Skoro brany całościowo rozwój człowieka domaga się swoistych zabezpieczeń, a rozwój dokonuje się poprzez działania, czyli aktualizację posiadanych dyspozycji, mamy prawo mówić o potrzebie zabezpieczenia dla poszczególnych typów działań. Zresztą innej drogi nie ma. Trudno wyobrazić sobie zabezpieczenie całości człowieka bez zabezpieczającego odniesienia do jego działań. Celem tego zabezpieczenia byłoby ustalenie takich warunków działania, które pozwolą właściwie wykorzystać posiadane dyspozycje, a więc działać zgodnie z ich naturą. W tym sensie można mówić o zabezpieczeniu poznania czy działalności pojetycznej. Najczęściej realizacja wspomnianego zabezpieczenia dokonuje się poprzez wychowanie i samowychowanie. Jeżeli np. nie pokażemy młodemu człowiekowi autentycznego piękna, konsekwentnie, jeżeli nie postawimy granic brzydocie i tandecie, trudno oczekiwać od niego właściwie rozumianego zachwytu, czy autentycznie pięknych zachowań. Podobnie rzecz się ma z poznaniem. Nie wszystko, co można poznać, powinno być poznawane ze względu na samo poznanie. Człowiek zafascynowany powierzchownymi, podawanymi najczęściej w prymitywny sposób, nowinkami z życia "gwiazd", nie będzie w stanie rozpoznać ostatecznej prawdy o sensie istnienia.
Czy działania wolitywne również potrzebują zabezpieczeń i jakich? Pytanie o tyle zasadne, że z perspektywy modnych dziś tendencji wychowawczych czy obyczajowych, lansowanych również w mediach, można odnieść wrażenie, jakby wolność była wyłączona spod tej ogólnej prawidłowości. A postulowanie ograniczeń traktuje się nieomal jak zamach na jej istotę. Tego typu postawy ujawniają absolutyzację wolności. Konkretnym jej wyrazem jest liberalizm, zwłaszcza w sferze obyczajowej. Zadziwia przewrażliwienie wobec zachowań seksualnych. Dla wielu pełna swoboda seksualna staje się synonimem wolności w ogóle. Czy rzeczywiście są podstawy do takiego traktowania wolności? Aby ten problem rozstrzygnąć trzeba nieco wnikliwiej przyjrzeć się naturze wolności.
Wolność na miarę człowieka
Dostępne każdemu doświadczenie ukazuje wielką siłę sprawczą wolności. Właściwie lepiej powiedzieć - by nie sugerować, jakoby wolność była jakoś zewnętrzna w stosunku do całości bytu ludzkiego - wielką siłę sprawczą wolnych działań człowieka. Z podziwem patrzymy na tych, którzy mimo przeszkód, ryzykując zdrowie, a nawet życie, skutecznie osiągają zamierzony cel. Determinacja w działaniu budzi szacunek, gdy wynosi człowieka na piedestał. Napawa lękiem, gdy niszczy. Siła woli czasami zaskakuje nas samych, a pojawiające się nierzadko stwierdzenie "nigdy nie spodziewałem się, że stać mnie na taką odwagę" – jest tego najlepszym dowodem. Nie do końca potrafimy zrozumieć jej źródło, stąd też w tym kontekście pojawia się kategoria tajemnicy. Na marginesie warto zauważyć, że wspomniana kategoria stosowana ogólnie do człowieka ("człowiek tajemnica") odnosi się przede wszystkim do sfery wolitywnej, a konkretnie do mocy autoderminacji. Rzeczywiście nie jesteśmy w stanie pojąć, skąd ostatecznie bierze się ta zaskakująca moc. "Skąd w takim słabym człowieku tyle siły" – pytał jeden z dziennikarzy po spotkaniu z Matką Teresą z Kalkuty.
Zaskakująca, nieobliczalna i tajemnicza zarazem siła woli jest faktem. Czy jednak usprawiedliwia to absolutyzację wolności? Czy tego faktu nie można inaczej wytłumaczyć? Wg Sartre'a, któremu słusznie przypisujemy najbardziej wszechstronną i konsekwentną zarazem koncepcję absolutyzacji, człowiek jest wolnością[1]. W związku z tym, każde autentycznie wolne, czyli niezależne od zewnętrznych ("nie moich") uwarunkowań, działanie stanowi wartość samą w sobie. Jako takie, nobilituje człowieka – wolność. W tej perspektywie antropologicznej wolność jest ostatecznym celem i wartością absolutną. Nigdy też nie powinna być traktowana jako środek, czy też - jak kto woli - droga do innych wartości. Jakiekolwiek jej ograniczenie stanowi zamach na godność człowieka[2]. Z powyższego wynika, że każdy zamysł, każdy pomysł na siebie, inaczej, każdy pożądany "obraz siebie" można skutecznie osiągnąć nie osłabiając przy tym, tym bardziej, nie niszcząc, wolności. Jednym słowem, wolność nie traci swego istnienia poprzez jakiekolwiek wolne działania; wolności nie można zniszczyć - i w tym sensie jest ona absolutna (od absolutu, który nie może nie istnieć).
Obserwacja potoczna zadaje jednak kłam temu przekonaniu. Mamy przecież fakt zniewolenia, który wyraźnie pokazuje, że wolność można zniszczyć. Co więcej, do takiej sytuacji dochodzi się poprzez wolne wybory. Nie każdy wolny wybór umacnia zatem wolność, może ją również osłabiać i ostatecznie unicestwić. W tym też sensie trudno przypisywać jej wartość absolutną.
Przeciw absolutyzacji świadczy też prawda o obiektywnej strukturze bytu ludzkiego. Otóż, gdyby konsekwentnie opowiadać się za rozwiązaniem Sartre'a, należałoby przyjąć istnienie w naturze ludzkiej jakiegoś "ponadprzygodnego" źródła - to, co absolutne, nie może bowiem wywodzić się z tego, co tylko przygodne. A jeżeli tego typu źródło nie istnieje w człowieku, bo trudno w przygodnej treści bytu ludzkiego "unieść" rzeczywistość w pewnym sensie konieczną, to musi pojawić się poza nim. Pytanie: gdzie i jak je rozumieć? Pomijając szczegółowe rozważania warto jedynie wspomnieć, że za takie źródło uznawano np. społeczeństwo, czy jakąś ideę, powiedzmy, postępu. Istnienie tychże określano jako mocniejsze od bytowania konkretnych ludzi, stąd też - różnie rozumiane - utożsamienie się z nimi byłoby źródłem tej tajemniczej siły. W odpowiedzi filozofia realistyczna podkreśla, że istnieje tylko jedno źródło dla wszystkich osobowych działań człowieka: jest nim niematerialna dusza, która choć z natury przystosowana do wiecznego trwania, nie posiada racji istnienia w sobie. Zatem, zarówno ona sama, jak i wyłaniające się z niej działania - w tym również wolitywne - mają charakter przygodny. Podobnie jednoznaczną odpowiedź uzyskujemy o sposobie istnienia tzw. bytów ogólnych typu społeczeństwo. Ich bytowanie zawieszone jest na istnieniu jednostek i jako takie ostatecznie od nich słabsze. Tak więc, ani w samym człowieku, ani tym bardziej poza nim (dotyczy to oczywiście porządku naturalnego) nie znajdujemy żadnego uzasadnienia dla absolutyzacji wolności. Dlaczego zatem tak wielu przyjmuje to rozwiązanie? Wydaje się, że u podstaw takiego myślenia znajduje się apoteoza siły buntu. Mogę wszystko odrzucić, wszystkim pogardzić, nie będę służył - oto typowe jego przejawy. Bunt jest faktem, jego siła niszczenia - aż nadto znana. Problem jednak w tym, że moc niszczenia nie przekłada się wprost na siłę budowania. Doświadczyli tego już pierwsi ludzi w raju. Bunt wobec Boga nie przerodził się w siłę budowania własnej doskonałości, przeciwnie odsłonił nagość egzystencji bez Boga. Każda krwawa rewolucja, która ograniczała się przede wszystkim do niszczycielskiej siły buntu, ostatecznie pożerała własne dzieci. To wszystko pokazuje, że miarą wielkości człowieka jest siła budowania, a nie moc niszczenia. Stąd też na fundamentach buntu nie sposób zbudować takiej koncepcji wolności, która ukazywałaby faktyczną jego wielkość. Przy okazji warto poczynić jeszcze jedną, nieco ogólniejszą uwagę. Otóż, tak się dziwnie składa, że ci wszyscy, którzy odbierają człowiekowi niematerialną i nieśmiertelną duszę, zarazem przypisują mu nadludzką moc wolności. Tak czynił Nietzsche, tak czynił Sartre, również niektórzy marksiści. Czyżby była to forma swoistej kompensacji?
Skoro absolutyzacja wolności nie znajduje żadnego rzeczowego uzasadnienia, to jak inaczej wyjaśnić opisaną wcześniej tajemniczą i nieobliczalną siłę autodeterminacji? Na czym polega wielkość przygodnej ludzkiej wolności? Aby ten problem rozwikłać, trzeba najpierw podkreślić rzeczywistą autonomię działań wolitywnych. Choć cała aktywność człowieka nasycona jest wolnością, człowiek przecież decyduje o faktycznym sprawstwie, to jednak istnieją działania, które wyłaniają się z procesu decydowania. Jego zwieńczeniem będzie wybór, czyli decyzja o posiadaniu konkretnego dobra. Posiadanie nie sprowadza się jednak tylko do zewnętrznej przynależności, do używania przedmiotu, który stał się moją własnością, ale skutkuje przemianą siebie. K. Wojtyła mówił w tym miejscu o samostanowieniu[3]. Już tego typu identyfikacja pozwala odróżnić działanie wolitywne choćby od działań poznawczych[4]. Dalej należy podkreślić, że nie każdy wybór ujawnia faktyczną wolność rozumianą jako decydowanie o sobie, nie każdy zatem przekłada się również na samostanowienie. Wspomniana zależność domaga się bardziej szczegółowych analiz, które przekraczają ramy niniejszego przedłożenia. Dlatego też jedynie zilustrujmy ją przykładem, aby przybliżyć nieco rozumienie i pokazać kierunek dla bardziej wnikliwych poszukiwań. Otóż, umiejętność wybrania właściwego stroju z szafy pełnej ubrań nie świadczy jeszcze o wolności tego oto człowieka w ogóle. Podobnych przykładów można podać więcej. Wobec tego musi pojawić się pytanie: które wybory wyrażają i budują autentyczną wolność? Odpowiedź zależy od koncepcji człowieka. Jeżeli uznajemy jego osobowe istnienie, jeżeli pokazujemy, że aktualizuje się ono poprzez prawdę, dobro, piękno i miłość, to konsekwentnie musimy przyjąć, że prawdziwe decydowanie o sobie polega na wolnym kształtowaniu własnego osobowego oblicza. A zatem człowiek staje się autentycznie wolny, gdy osiąga prawdę, dobro, piękno i miłość. Skoro zaś miłość stanowi zwieńczenie osobowego rozwoju, jej wolne osiąganie należy uznać za wypełnienie wolności. Jednym słowem, człowiek staje się najbardziej wolny, gdy kocha.
Wolne stanowienie siebie nie polega jednak na swoistym stwarzaniu ex nihilo. W podstawowym samopoznaniu odnajdujemy siebie jako obiektywnie istniejące "ja"[5]. Człowiek spotyka się z sobą jako obiektywną rzeczywistością osobową. Nie tworzy zatem siebie jako osoby, lecz aktualizuje te dyspozycje, które go, jako osobę stanowią. Nie mogę zatem robić z sobą wszystkiego, nie niszcząc zarazem siebie. Nawet gdyby możliwe było całkowite uniezależnienie się od warunków zewnętrznych tworzących kontekst działania, co w praktyce jest niemożliwe, to uniezależnienie się od siebie, od tego, co stanowi moją obiektywną naturę, jest po prostu absurdalną fikcją. Właściwa człowiekowi wolność jest na miarę właściwego mu osobowego istnienia, a więc przygodna. Nie usprawiedliwia to jednak postrzegania jej tylko w perspektywie ograniczeń. Przeciwnie, umieszczona w perspektywie osobowej ujawnia się jako droga do wypełnienia sensu istnienia przez miłość. To prawda, że człowiek nie potrafi uniezależnić się od wszystkiego, ale potrafi stać się wszystkim dla innych przez miłość. Bardzo pięknie wyraża tę postawę św. Paweł: Stałem się wszystkim dla wszystkich, żeby w ogóle ocalić przynajmniej niektórych (I Kor 9, 22). I na tym ostatecznie polega wielkość przygodnej wolności człowieka.
Pozostaje jeszcze do rozstrzygnięcia kwestia źródeł tej tajemniczej siły autodeterminacji, która zadziwia, ale też i niepokoi. Od razu trzeba zaznaczyć, że skoro mamy do czynienia z tajemnicą, na pełne wyjaśnienie nie ma co liczyć. Możemy jednak wskazać obszar dla bardziej szczegółowych poszukiwań. Otóż, warto sobie uświadomić, że omawiana siła autodeterminacji, która buduje, ujawnia się przede wszystkim w relacjach do innych osób; również ta niszcząca pojawia się na tej samej płaszczyźnie odniesień, choć w innym układzie aksjologicznym. Mamy prawo domniemywać, że sposób ujęcia osoby, do której się zwracamy, stanowi przyczynę wyzwalania z siebie siły woli. Tak więc miłość, jako najwyższa forma afirmacji drugiego człowieka, daje siłę budowania, która czasami zaskakuje nas samych. Młoda matka, zakochana we własnym maleństwie, mówi ze zdziwieniem: "Nie potrafię zrozumieć skąd mam tyle siły, aby wszystko ogarnąć i jeszcze tak bardzo cieszyć się życiem".
Konsekwentnie, na zasadzie przeciwstawienia, nienawiść potrafi wyzwolić taką energię niszczenia, która budzi trwogę. A zatem w tajemnicy miłości należy szukać źródeł mocy wolności. Miłość do Boga byłaby więc jej rozszerzeniem i ugruntowaniem.
W podsumowaniu tej części rozważań warto podkreślić, że choć właściwa człowiekowi wolność ma charakter przygodny, to jednak jest drogą do autentycznej wielkości. A odpowiadając zwolennikom absolutyzacji należy powiedzieć, że to wolność jest dla człowieka, a nie człowiek dla wolności. W imię wolności nie można niszczyć innych, ale też nie można niszczyć siebie. Aby przygodna wolność była drogą budowania, musi być – jak każda przygodna rzeczywistość – odpowiednio zabezpieczona.
Wolność zabezpieczona dobrem
W ramach dominujących współcześnie przekonań przyjmuje się zasadniczo negatywnie sformułowane zabezpieczenie wolności: można czynić wszystko dopóki nie szkodzi się innym. Pozornie brzmi przekonywująco, ale czy jest skuteczne? Co właściwie tutaj zabezpieczamy: wolność czy raczej człowieka przed jej nadużywaniem? Podstawowe rozróżnienie: zabezpieczać wolność i zabezpieczać przed szkodliwym jej wykorzystaniem, trzeba mieć na uwadze, aby właściwe ująć istotę samego zabezpieczania. Konsekwentnie należy rozstrzygnąć, czy zabezpieczenie przed wolnością jest równoznaczne z zabezpieczeniem samej wolności. Wydaje się, że w przytoczonej wyżej zasadzie mamy do czynienia jedynie z zabezpieczeniem przed wolnością. Akcent został położony na innych adresatów moich wolnych działań: im właśnie nie mogę szkodzić. Bez cienia złośliwości należy jednak zapytać, czy z tego wynika, że mogę szkodzić sobie? Czy moja wolność daje mi prawo szkodzenia sobie? Kierując się wewnętrzną logiką przytoczonej zasady, należałoby odpowiedzieć: o ile nie szkodzisz innym. Ale – pytajmy dalej – czy mogę tak szkodzić sobie, aby zarazem nie szkodzić innym? Czy ktoś kto upija się w samotności, szkodzi tylko sobie? Czy ktoś, kto w zaciszu swoich czterech ścian ogląda pasjami filmy pornograficzne, szkodzi tylko sobie? Nie trzeba wnikliwych badań, wystarczy potoczna obserwacja, aby zauważyć, że postawa: "przecież nikomu nie szkodzę" doprowadziła do wielu poważnych uzależnień, które w ostatecznym rozrachunku krzywdzą również innych. Obok powyższych – poważnych, jak się wydaje – wątpliwości pojawia się też trudność natury praktycznej, która dotyczy wartościowania szkody czy krzywdy. Kto powinien rozstrzygać o jej zaistnieniu i rozmiarach? Czy autor działania, czy raczej ten, do kogo jest ono adresowane? Wydaje się, zgodnie z duchem analizowanej zasady, że przede wszystkim ten drugi. Ale jak rozstrzygnąć, czy jego poczucie krzywdy jest właściwe i kiedy powinno się pojawiać: już w trakcie działania czy po jego zakończeniu? Jeżeli opowiemy się za drugą ewentualnością, to jaki limit czasu należałoby przyjąć? Poza tym, czy każde aktualne poczucie krzywdy przekreśla pozytywną wartość działania? Dziecko czuje się skrzywdzone, gdy w jakiś sposób przymusza się je do zastrzyku lub wzięcia niedobrego syropu.
Właściciel przylegającej do drogi działki czuje się skrzywdzony, bo musiał odstąpić jej fragment na chodnik, co było niezbędne, aby zapewnić bezpieczeństwo dzieciom idącym do szkoły. Wobec tych wątpliwości pojawia się bardziej podstawowy problem, a mianowicie, czy doświadczenie (poczucie) krzywdy może być w ogóle zabezpieczeniem wolności, a tym bardziej decydować o wartości moralnej czynu. Młody człowiek sięgający po narkotyk nie traktuje siebie jako nieszczęśnika, któremu dzieje się krzywda. Podobnie dealer nie ma sobie zbyt wiele do wyrzucenia, bo przecież "siłą nikogo nie zmusza". Już choćby te sytuacje świadczą o tym, że zabezpieczenie wolności na sposób negatywny okazuje się niewystarczające. Nie oznacza to oczywiście, że jest zupełnie nieużyteczne. Zapewne w wielu przypadkach okazuje się pomocne a nawet skuteczne, niemniej całkowitego zabezpieczenia ani przed wolnością, ani też jej samej nie gwarantuje.
W ramach realistycznie zorientowanej refleksji nad rozwojem człowieka proponuje się rozwiązanie pozytywne. W tym ujęciu wolność jest zabezpieczona, gdy podlega stałemu rozwojowi. Rzeczywistości dynamicznej inaczej zabezpieczyć się nie da, jak tylko poprzez rozwój. Nie sposób na stałe zachować określony stan doskonałości eliminując jedynie ewentualne zagrożenia. Doświadczenie potoczne wystarczająco jasno potwierdza trafność przytoczonej prawidłowości. Skoro tak, to optymalnym zabezpieczeniem wolności będzie konsekwentna troska o jej rozwój, a ten dokonuje się poprzez działania zgodne z naturą usprawnianej dyspozycji. W przypadku wolności każda jej aktualizacja w postaci wyboru zachodzi ze względu na dobro celu czy przedmiotu; wybieramy cokolwiek w przekonaniu, że jest dla nas dobre. Rzeczywisty rozwój domaga się niesprzeczności pomiędzy naturą dyspozycji a charakterem aktualizującego ją działania. Odnosząc to do wolności, musimy stwierdzić, że tylko wybór obiektywnego dobra faktycznie powoduje jej rozwój. Im więcej obiektywnie dobrych wyborów, tym człowiek staje się bardziej wolny, zarówno w porządku ilościowym (więcej ewentualnych wyborów mogę dokonać wobec tego oto przedmiotu), jak również w porządku jakościowym (działanie jest bardziej "moje", to znaczy niezależnie od czynników, które utrudniają jego zachodzenie). Wolny w ten sposób człowiek współtworzy klimat społecznych odniesień, które sprzyjają innym. Autentyczna wolność staje się rzeczywistym darem dla wspólnoty. Zagrożenie natomiast pochodzi od ludzi zniewolonych. Ci bowiem, niezdolni do osiągania autentycznego dobra, obniżają niejako poziom jego obecności we wspólnocie i tym samym odbierają poniekąd, a z pewnością osłabiają, motywację do rozwoju. Czy takich ludzi należy eliminować ze wspólnoty, poświęcać dla dobra ogółu? Oczywiście, że nie. Przeciwnie, trzeba wspomagać ich w walce o odzyskanie wolności. Każde tego typu zwycięstwo ma wielką wartość również dla wspólnoty. Bardzo pięknie i głęboko zarazem atmosferę tej wartości oddają słowa Chrystusa: Tak samo w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia (Łk 15, 7). Rzeczywiście, każda odzyskana wolność to promocja wolności w ogóle. Wolności, która wiedzie na szczyty człowieczeństwa.
Obiektywne dobro stanowi zatem najlepsze zabezpieczenie wolności i przed wolnością. W związku z tym, zarówno w życiu społecznym, jak również indywidualnym, konieczna jest zdecydowana promocja dobra obiektywnego. Potrzebna jest również rzeczowa identyfikacja zła, czyli eliminowanie barier. Czy wolność potrzebuje granic?
Zdecydowanie tak. Trzeba stawiać granice dla wolności ale w taki sposób, by wiązać ją z obiektywnym dobrem. To poniekąd dziwne granice, bo nie zawężają pola działania, lecz otwierają nowe horyzonty bycia rzeczywiście wolnym. Takich granic potrzebuje właściwa człowiekowi wolność. Bez nich sobie nie poradzi i zamiast być drogą do pełnego rozwoju stanie się narzędziem samozniewolenia.
W podsumowaniu całości rozważań trzeba mocno podkreślić, że przysługująca człowiekowi wolność, jako rzeczywistość przygodna, domaga się właściwych zabezpieczeń. Konieczne jest powiązanie jej z dobrem obiektywnym. Trzeba zatem skutecznie pokonywać wszelkie bariery, które utrudniają jego osiąganie i zarazem promować takie postawy. które do niego prowadzą. Tylko na tej drodze człowiek stanie się autentycznie wolny, będzie rzeczywiście o sobie decydował i sobą dysponował. Ostatecznie najpełniej zadecyduje o sobie w miłości. Prawdziwa miłość czyni do końca wolnym.
ks. Bogdan Czupryn
Przypisy:
[1] Zwięzłą, ale głęboko uzasadnioną prezentację poglądów Sartre'a dotyczących omawianej kwestii znajdujemy w pracy ks. Kowalczyka. Zob. S. Kowalczyk, Filozofia wolności, Lublin 1999, s. 201-207. Oceniając koncepcję Sartre'a stwierdza: "Jest to maksymalistyczne rozumienie wolności indywidualnej, chociaż włączone w dialektykę bytu ludzkiego" (tamże, s. 204).
[2] Warto podkreślić, że przyjmowana przez Sartre'a koncepcja wolności posiada swoje metafizyczne uzasadnienie osadzone w rozróżnieniu dwóch typów bytu: bytu w sobie i bytu dla siebie. Zob. tamże, s. 201. To wskazuje na pewną ogólną prawidłowość, a mianowicie rozumienie człowieka i właściwej mu wolności zależy ostatecznie od koncepcji bytu.
[3] Temu zagadnieniu Karol Wojtyła poświęcił szczególnie dużo uwagi w pracy Osoba i czyn. Samostanowienie jest podstawowym wyrazem dynamizmu bytu ludzkiego. "Człowiek - mówił K. Wojtyła - staje się "kimś" i "jakimś" nade wszystko poprzez swoje czyny, poprzez działanie świadome". Zob. K. Wojtyła, Osoba i czyn, Kraków 1985, s. 125. Więcej na ten temat zob. J. Galarowicz, Człowiek jest osobą. Podstawy antropologii filozoficznej Karola Wojtyły, Kęty 2000, zwł. s. 218-223.
[4] Na wyraźną autonomię działań wolitywnych wskazuje C. Valverde. "Prawdą jest również - pisze - że w wolnym działaniu człowieka dokonuje się w pełni samorealizacja osoby. Akt poznania jako taki nie urzeczywistnia sam z siebie żadnej wartości etyczno-ludzkiej. Poznanie - jeśli jest poznaniem samym w sobie i nie prowadzi do dobrowolnego podjęcia decyzji - nie realizuje osoby". C. Valverde, Antropologia filozoficzna, tłum. G. Ostrowski, Poznań 1998, s. 244. Z kolei K. Wojtyła podkreślał, że tylko jakość czynów wolitywnych "przechodzi na człowieka". K. Wojtyła, dz. cyt., s. 125.
[5] Ten wymiar podstawowego doświadczenia siebie jako obiektywnej rzeczywistości "ja" bardzo jednoznacznie podkreślał M.A. Krąpiec wskazując, że "ja" jest przede wszystkim ujmowane od strony egzystencjalnej, wtórnie dopiero odkrywane od strony treściowej. Zob. tego autora m.in. Ja - człowiek, Lublin 1979, s. 102 czy Człowiek jako osoba, Lublin 2005, s. 120.
http://www.katolik.pl/ind...rtykuly&id=2716 |
|
|
|
|
kinga2 [Usunięty]
|
|
|
|
|
kinga2 [Usunięty]
|
|
|
|
|
bellator [Usunięty]
|
Wysłany: 2011-12-29, 19:14
|
|
|
Granica , granicy nie równa o ile można tak powiedzieć.... zapewnie każdy ma inną....lub podarzą by mieć taką granicę jaką powinno się mieć w sferze duchowej, materialnej.... |
|
|
|
|
kinga2 [Usunięty]
|
Wysłany: 2012-01-18, 19:54
|
|
|
ks. Henryk Seweryniak
Dobra i zła samotność
Abyssus abyssum invocat
Dla nikogo nie jest dzisiaj odkryciem, że stajemy się sobą dzięki innym. Że swoją tożsamość zyskujemy stopniowo dzięki obecności, którą nam ofiarują: słowom i wartościom, które przekazują; reakcjom, przez które komunikują nam nasz obraz i w ten sposób pozwalają nam kształtować własną jaźń. Ale także dzięki samotności. Dla uszu nieoswojonych z współczesną filozofią refleksyjną J. Naberta, P. Ricoeura, P. Tillicha i Jana Pawła II może to brzmieć paradoksalnie. Przez samotność rozumie się bowiem najczęściej "samotność złą", czyli pozostawanie w bolesnym stanie pozostawienia samemu sobie. Na określenie tego stanu używa się czasem terminu: "osamotnienie", chociaż zdaje się, że osamotnienie jest tylko odmianą "złej samotności". Jeśli bowiem określić osamotnienie jako cierpienie z powodu braku osób bliskich, to "samotność zła", czyli - jak napisałem - pozostawanie w bolesnym stanie pozostawienia samemu sobie, jest czymś więcej.
W głębi swojego jestestwa człowiek przeżywa jednak jeszcze inną samotność. Choć P. Tillich nazywa ją odosobnieniem (solitude) , wolałbym mówić o samotności istotowej, która jest fundamentem wszelkiej "dobrej", twórczej samotności. Najprościej rzecz ujmując, samotność istotowa wyraża się w naszym typowo ludzkim przeżywaniu, uświadamianiu sobie i kształtowaniu relacji: "ja sam - inny" (Bóg, świat, anioł, szatan, człowiek, społeczeństwo, zwierzęta, rośliny, rzeczy). W ten sposób ujawniamy się samym sobie w odrębności własnej istoty. To "ja sam" w wewnętrznej samotności swojego istnienia staję się sobą; przeżywam szczęście, miłość, chorobę, umieranie - stany, których nikt za mnie nie przeżyje, choć może mi w nich towarzyszyć czy nawet je wywoływać; jestem odpowiedzialny za coś, za co nikt inny nie jest odpowiedzialny; podejmuję decyzje, których nikt za mnie nie podejmie; czynię rozrachunek z własnym sumieniem, którego to rozrachunku nikt za mnie nie uczyni; "jestem u siebie" lub "wracam do siebie". Jestem samotny w swoim byciu, tworzeniu, odpowiedzialności, winie, cierpieniu, umieraniu... Słowem, w samotności samostanowię o sobie : przeżywam tajemniczość istnienia, tęsknię, medytuję, otwieram się na natchnienia, pozwalam rodzić się naprawdę ważnym wewnętrznym słowom, chociaż natchnienie, wiara i słowo esencjalne nie ode mnie pochodzi. Takie jak choćby to, które przed tysiącami lat usłyszał psalmista, i które do dziś nie przestaje fascynować:
Panie, moje serce się nie pyszni
i oczy moje nie są wyniosłe.
Nie gonię za tym, co wielkie,
albo co przerasta moje siły.
Przeciwnie, wprowadziłem ład
i spokój do mojej duszy.
Jak niemowlę u swojej matki,
jak niemowlę - tak we mnie jest moja dusza. (...).
(Ps 131)
Właśnie samotność istotowa doprowadzona do szczególnego stanu natężenia i świadomie przeżywana, jest na równi z "otwartością-na-drugiego" fundamentem życia godnego, owego "ładu i spokoju duszy", o które prosił psalmista. Zagubienie jej czy zaniedbanie wnosi w świat egzystencji "pychę serca", "wzniosłość oczu" oraz gonitwę za tym, co przerasta siły. Zagubienie to staje się rzecz jasna nieznośne i dlatego bywa zastępowane odruchami stadnymi, co chętnie wykorzystują rozmaici führerzy lub idole.
Ale dobra samotność nie jest stanem pozostawienia samemu sobie... Niemowlę w łonie matki, pomimo nie-pamięci, nie-uświadomienia, nie jest samotne. Dlatego psalmista wie, że nie wypowiada swoich słów w pustkę. Trwa tylko wobec Boga z duszą uspokojoną "jak niemowlę w łonie matki". To dlatego wielcy mistrzowie pustyni, mistrzowie milczenia, ciszy i medytacji są tak wielkimi znawcami życia, "ekspertami" w zakresie ludzkich dusz.
W tym kontekście myślę o jeszcze innym - choć bardzo bliskim opisanemu - wymiarze samotności. O samotności niezrozumiałych świętych: Bernadety, Teresy, Faustyny. O samotności Dietricha Bonhoeffera i Generała Nila na chwilę przed egzekucją. O samotności zaszczutego przez Gomułkę i Kliszkę Jerzego Zawieyskiego. O samotności Profesora Antoniego Kępińskiego, gdy dowiedział się, że jego organizm trawi już nieuleczalny rak. O samotności pierwszych karmelitanek w Charkowie, wielomilionowym mieście, które przetacza się nad ich modlitwą jak żywioł bez granic. O samotności Anny Kamieńskiej po śmierci męża. "Głębia przyzywa głębię..." - kołacze mi gdzieś w głowie fragment innego psalmu, który najlepiej brzmiał przy pierwszym smakowaniu brewiarza, jeszcze po łacinie: Abyssus abyssum invocat.
Głębia przyzywa głębię
hukiem Twych potoków.
Wszystkie Twe nurty i fale
nade mną się przewalają. (...)
Czemu jesteś zgnębiona, moja duszo,
I czemu jeczysz we mnie?
Ufaj Bogu, bo jeszcze Go będę wysławiać:
Zbawienie mego oblicza i mojego Boga".
(Ps 42)
"Głębia przyzywa głębię..." Samotność przyzywa Pełnię... Samotność, która bez tej Pełni nie wypełniłyby się taką jak u wspomnianych osób godnością, odwagą, czynem i modlitwą.
Samotność jak złe ziele
Niewątpliwym problemem współczesnych wysoko rozwiniętych społeczeństw jest postępująca indywidalizacja życia. Przejawia się ona w ucieczce w prywatność, w izolacji uczuciowej oraz w niechęci do podejmowania obowiązków rodzinnych, społecznych, politycznych. Oczywiście, występują w tych społeczeństwach zachowania solidarnościowe czy odruchy współczucia. Mają one jednak często bądź postać akcyjną, bądź też są często wyrazem movaise conscience, reagującego ostatkiem sił sumienia.
Powodów tego stanu rzeczy jest wiele: stechnicyzowanie pracy i przekazu informacji, zagęszczenie obszarów zamieszkania i komunikacji, uspołecznienie wszystkich możliwych dziedzin życia (od miejsca narodzin, poprzez miejsca wychowania i choroby, aż po cmentarze tzw. komunalne), uczynienie z wygody i przyjemności głównego celu życia, wreszcie utrata szacunku dla skompromitowanych (i chętnie kompromitowanych) instytucji. W pewnym sensie tłumaczy to także odchodzenie niektórych osób od Kościołów w swoistą prywatność (samotność?) wiary lub nawet występowanie z Kościoła, rozumianego jako instytucja zbyt masowa, shierarchizowana i wymagająca.
Postawa ta nierzadko przeradza się w rodzaj "chorej samotności", reagującej krytycznie i agresywnie na wszelkie wezwania do ofiar i solidarności, chętnie zamykającej się w anonimowości mieszkania, a zwłaszcza samochodu. Kończy się to utratą szacunku dla siebie, dla godności ludzkiej. Przejawem tego mogą być popularne "walkmeny", wybór życia samotnego bez podejmowania obowiązków rodzinnych, pogrzeby "w ścisłym gronie rodzinnym", bez żadnej ekspresji religijnej, w myśl coraz bardziej wpełzającej w świadomość współczesną maksymy: "znalazłem się na Ziemi nie wiem dlaczego; przeżyłem swoje, użyłem, co mogłem; teraz wszystko się skończyło".
Nie ośmielam się podjąć tutaj precyzyjnej diagnozy duszpasterskiej tej sytuacji czy nakreślić elementy terapii. Chciałbym natomiast zasygnalizować kilka wybranych, specyficznie polskich obszarów samotności jako pozostawania w stanie pozostawienia samemu sobie; obszarów stanowiących niewątpliwe wyzwanie, zarówno dla refleksji chrześcijan, jak i działań duszpasterskich.
Pierwszy: jeszcze dziś słyszę ciche skomlenie samotności w jakimś "domu małego dziecka". Pytanie: "Mamusia?", towarzyszące kobiecie zwiedzającej kolejne sale. Wołanie: "Wujku!" kierowane do nieznanych mężczyzn. Taka samotność może zostać poniesiona przez całe życie i nie wypełni jej ani rozpaczliwe poszukiwanie (kolejnej) miłości, ani kariera w (mi) (po)licji czy wojsku, ani alkohol czy narkotyki. Jak długo jeszcze będziemy płacić tę nieobliczalną cenę domów dziecka? I po co?
Drugi obszar: samotność niepowodzeń. Gdy po odejściu tłumu ciekawskich i "płaczek" zostaje się koniec końcem sam na sam z wreszcie uświadomioną własną głupotą, ze zdradą, porażką, niesprawiedliwością... Taka samotność potrafi jak powódź "podtopić", jak wicher zwichrować człowieka i takim "podtopionym", zwichrowanym pozostawić na całe lata, nieraz do końca. Nie wolno zamknąć się w tym bólu, w stanie, który przejmująco wyśpiewał dawno temu Leszek Długosz:
"Tylko skąd się wije, skąd pamięta,
taka melodyjka, ćwierć-piosenka,
co tak podpowiada, wciąż tłumaczy,
że to wszystko mogło, mogło być inaczej"
("Nie ma nas")
Nie wolno pozwolić rozrastać się coraz bardziej rozległym "odleżynom melancholii". Wtedy właśnie okazuje się, jakie znaczenie ma spokojna wiara i dobra nadzieja wyniesiona gdzieś z dzieciństwa, z wzroku podnoszonego ku (niewidzialnej) górze, z rąk składanych do najprostszej modlitwy, z "Ojcze nasz". Wtedy również można się przekonać, jak bardzo miał rację stary Eklezjastyk, gdy tłumaczył:
Za wiernego przyjaciela nie ma odpłaty
ani równej wagi za wielką jego wartość.
Wierny przyjaciel jest lekarstwem życia;
znajdą go bojący się Pana.
(Syr 6, 15-16)
Trzeci obszar: samotność po długim odcinku życia wypełnionego po brzegi obecnością męża i dzieci, bieganiem, pracą, tysiącami zajęć, a wyjałowionym duchowo. Ta pośród smutnej starości, gdy wypieszczone dzieci wyfruwają z gniazda. Ta, której wiele, wielu z nas obawia się bodaj najbardziej: że zostaniemy sami w codziennym nie-radzeniu-sobie, w chorobie, w umieraniu. Samotność rozwiedzionych kobiet. Samotność wdów. Ongiś atrakcyjnych, zapraszanych, brylujących na przyjęciach. A teraz "wyłączonych" z tzw. towarzystwa, traktowanych "o jedną za dużo", jakoś zbędnych, trochę gorszych, osamotnionych... Samotność mężczyzn po śmierci ukochanych kobiet. Tylko na początku "mojego księżowania" dziwiłem się, gdy taki mąż już po roku, dwóch stawał ponownie na ślubnym kobiercu. Kojarzyło mi się to z "niewyżyciem", brakiem wierności... Dzisiaj wiem, że to kolejne małżeństwo może być znakiem, jak wielka była tamta miłość i jak niepowetowana strata. Oczywiście, dużym znakiem zapytania pozostaje, jaką funkcję przypisuje się w tym momencie nowej towarzyszce drogi...
Ten zapis "trzech samotności" pozostawiam pod rozwagę zwłaszcza duszpasterzom, spowiednikom. Są to bowiem ważne i istotne problemy duszpasterskie: jak uczyć duchowości starzenia się, kultury wierności (także w spotkaniach towarzyskich), wypełniania pustki, mocowania się z bezsilnością, gojenia ran niewdzięczności, nadawania sensu umieraniu. Są to ważne i istotne problemy dla całych wspólnot parafialnych, jeśli chcą one na to miano zasługiwać. Nie mogę (i nie chcę) oprzeć się podziwowi dla wielu nawet dość przeciętnych parafii niemieckich. Ileż tam grup młodszych i starszych seniorów, chórów złożonych najczęściej z osób w podeszłym wieku, kręglarni parafialnych, diecezjalnych biur pielgrzymkowych dla osób trzeciego wieku, grup kobiet wykonujących rozmaite ozdoby, makaty, narzuty, sprzedawanych podczas rozmaitych "kiermesów", z których pieniądze (wcale niemałe ) idą na misje, na rozmaite akcje Kościoła niemieckiego. Gdybyśmy potrafili połączyć to z naszym rozmodleniem?
Samotność kleryka
Chcę w tym miejscu udzielić osobistej (i łącznej) odpowiedzi na trzy pytania zadane przez "Więź": "Czym jest dla Księdza samotność: potrzebą, wyzwaniem, przekleństwem? Czy ona pomaga czy przeszkadza - w życiu i w twórczości? Czy można być twórcą nie będąc samotnym?"
Otóż, samotność była dla mnie zawsze bardziej potrzebą niż przekleństwem. W seminarium często ostrzega się przyszłych księży przed samotnością i uczy, jak przed samotnością bronić się. Wiele z tego jest mądre i sensowne. Ale niekiedy jest to taka trochę pruderyjna, trochę poetycka, dobrze brzmiąca "przykrywka" dla problemów erotycznych czy seksualnych związanych z wyborem celibatu. Uważam, że w wychowaniu seminaryjnym trzeba to wszystko wyraźniej porozróżniać i inaczej ponazywać.
Piszę tak również dlatego, że jak daleko sięgam pamięcią, nigdy nie byłem samotny w sensie pozostawania w stanie pozostawienia samemu sobie. Miałem chwile tęsknoty i pragnień, tych wyśpiewanych przez Leszka Długosza: "w niedzielne letnie popołudnie, gdy kulę smutku toczy demon" i tych bardziej określonych, ale nie samotności. Tłumaczę to przede wszystkim jako dowód tego, jak wiele Jezus wnosi w życie człowieka, i dowód pełni, którą Ewangelia na pewno daje.
Jestem wszelako świadom, że każdy z nas przeżywa te sprawy odmiennie. Jestem też świadom niebezpieczeństw. Ktoś powiedział mi: "Często uciekasz przed ludźmi pod pozorem, że musisz przygotować wykład, coś tam przeczytać, napisać... A życie przetacza ci się ponad głową". Zabolało mnie to. Zawsze myślałem, że w życiu księdza, nawet najbardziej otwartego, musi być także coś z pustyni, klasztoru, "tajemniczego ogrodu" - parę godzin na medytację, modlitwę, spisanie paru myśli do pamiętnika czy do kazania, na mocowanie się z celibatem. W życiu nauczyciela akademickiego ta potrzeba jest równie wyraźna - przygotowywanie habilitacji nazwałem kiedyś "samotnością długodystansowca" i coś w tym jest. A jeśli te dwa powołania ze sobą się łączą?
Przyznaję, nie umiem połączyć księżowskiej konieczności bycia dla innych, zwłaszcza w konfesjonale czy w jakiejś grupie, z samotnością klerka. Potrzebuję dużo czasu i ciszy na przemedytowanie i kompozycję każdego arytykułu, kazania, wykładu czy recenzji. Dlatego "zamykam się". Może i przesadzam z jednej strony z przyjmowaniem tzw. kuszących propozycji, a z drugiej - z nie odbieraniem telefonów czy nie odpowiadaniem na dzwonki. Tylko co począć z tymi, którzy tak chętnie, niekiedy z urzędu (w przekonaniu, że mają do tego pełne prawo), niekiedy całkiem sympatycznie, ot tak po koleżeńsku, a niekiedy chorobliwie ("tylko ksiądz profesor może mi pomóc"), okradają z czasu i dobrej samotności?
Przesadzam być może z innego również względu. Myślę o relacji mowy i pisma w naszym życiu. Dla wielu spośród nas twórczość to przede wszystkim wspomniane już pisanie. Dlatego uciekamy od pogaduszek, z zebrań, z kaw, z uroczystych inauguracji. Wyłączamy telefony, dzwonki. Pozwala to zebrać myśli, opracować dokładnie temat, pociągnąć go do tzw. końca. Tak musi być. Trzeba jednak i w tym zatrzymać się i zrobić rachunek sumienia. Bo oto od jakiegoś czasu każdy wykład muszę napisać, najmniejszą rozmowę przygotować. Wszystko układam w punkty, zaczynam celować w tworzeniu planów... Czy nie tracę spontaniczności? Czy nie obrastam w perfekcjonizm? Nie wiem. I nie wiem, czy już się poprawię. Piszę młodszym pod rozwagę.
ks. Henryk Seweryniak
http://www.katolik.pl/dob...616,416,cz.html |
|
|
|
|
ja_tez [Usunięty]
|
Wysłany: 2013-07-10, 11:13
|
|
|
"Granice w relacjach małżeńskich"
Jak mówić NIE, które umacnia małżeństwo
W takim stopniu, w jakim czujesz się wolny, by odmówić czegoś małżonkowi, możesz również zgodzić się na to, czego pragnie. Dlatego dla dobra małżeństwa czasami warto powiedzieć: „Nie mogę wyrazić na to szczerej zgody, dlatego tym razem muszę ci odmówić”.
Kiedy wytyczamy granice i ich przestrzegamy, to nie tylko komunikujemy współmałżonkowi: „Kocham cię, lecz nie będę płacić za twoje problemy”, ale swoją postawą pomagamy mu w osobistym rozwoju i osiąganiu koniecznej dojrzałości. Granice bowiem sprzyjają rozwojowi miłości. Ludzie, którzy nieustannie pracują nad swoim (a nie małżonka) charakterem, potrafią wytyczać i szanować granice w małżeństwie, są dojrzałymi osobami. Z drugiej strony ci, którzy obawiają się słowa NIE, pozostają ludźmi pozbawionymi dojrzałości. Dobrą nowiną dla wszystkich małżeństw jest to, że nie jesteśmy zdeterminowani zachowaniami i problemami partnera. Każdy z małżonków może uniknąć losu ofiary niedojrzałego partnera i trudności, które on przeżywa, co więcej, może zmienić charakter łączącego ich związku.
Książka wskazuje, jak można zmienić relacje małżeńskie na lepsze, nawet jeśli druga osoba nie jest tym zainteresowana. Proces zmian rozpoczyna się jednak zawsze od wzięcia odpowiedzialności za własną część problemu, ponieważ granice można wyznaczyć tylko tej osobie, nad którą ma się władzę - samemu sobie.
Nie ma większego błogosławieństwa dla każdej, bez wyjątku, osoby niż dojrzały charakterem współmałżonek, który wie, jak stosować granice w swoim własnym życiu. Taka osoba wywiera nieoceniony wpływ na życie swojego partnera, skutecznie ucząc go szacunku dla innych, samokontroli i dojrzałości emocjonalnej. Taka osoba to skarb. Do takich osób lgną inni. Takie osoby sprawiają, że życie spędzone z nimi jest zawsze spełnione i szczęśliwe.
http://www.scribd.com/ful...llow_share=true |
|
|
|
|
Danka 9 [Usunięty]
|
Wysłany: 2013-07-10, 18:37
|
|
|
Bardzo polecam te ksiazke...czytam kolejny raz. |
|
|
|
|
kinga2 [Usunięty]
|
|
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum
|
Dodaj temat do Ulubionych Wersja do druku
|
| Strona wygenerowana w 0,02 sekundy. Zapytań do SQL: 8 |
|
|