Celem tego forum jest niesienie pomocy małżonkom przeżywającym kryzys na każdym jego etapie, którzy chcą ratować swoje sakramentalne małżeństwa, także po rozwodzie i gdy ich współmałżonkowie są uwikłani w niesakramentalne związki
Prawdziwe przyczyny rodzinnych problemów-Ks. bp Tihamér Tóth
Zewsząd dochodzą nas twierdzenia, że „małżeństwo w czasach obecnych przechodzi kryzys”. Złudzeniem i błędem byłoby nie zdawać sobie sprawy, że przesilenie, jakiemu podlega obecnie życie rodzinne, jest wynikiem bardzo licznych i zawiłych przyczyn. Niesłusznie byłoby nie brać pod uwagę jednej z przyczyn, a mianowicie kryzysu gospodarczego i wszystkiego, co z nim jest związane: bezrobocie, brak mieszkań, nędza i na tym tle powstające nieporozumienia i kłótnie między małżonkami, nerwowość, niecierpliwość, obojętność, brak miłości; tak jest, to wszystko prawda, ale jednocześnie obserwacja wskazuje, że przesilenia w dzisiejszym życiu rodzinnym nie można składać wyłącznie na karb przyczyn gospodarczych.
Doświadczenie mówi, że nie tylko wśród sfer biednych zachwiały się podstawy życia rodzinnego, przeciwnie – większe i straszniejsze jest przesilenie życia rodzinnego wśród ludzi zamożnych, którym materialnie dobrze się powodzi, u których nie ma mowy o niedostatku. A zatem nie skromne warunki bytu, nie ubóstwo jest istotnym wrogiem życia rodzinnego. Mamy ciekawe przykłady małżeństw, w których ubóstwo spotęgowało i wzmocniło miłość między małżonkami i w stosunku do dzieci, a trudne warunki życiowe wydobywają często na jaw takie wartości moralne, których się nawet nie spodziewamy.
Jeśli dziś nad życiem rodzinnym nieustannie unosi się wołanie o pomoc i jak z tonących okrętów brzmi: S.O.S., „save our souls”, „ratujcie nasze dusze” – to powinniśmy zrozumieć, że jedynie przez uratowanie duszy i wartości moralnychuratujemy rodzinę z odmętów. Rzeczywiście, życie rodzinne potrzebuje „reform”, ale te reformy może dać tylko głębokie zrozumienie chrześcijańskich zasad, na których opiera się rodzina! (…)
Jednym z najpoważniejszych problemów bardzo nam komplikującym życie duchowe, ale też znacznie utrudniającym funkcjonowanie w wielu innych sferach jest stan niewybaczenia. My, małżonkowie, wiemy doskonale, jak trudno radzić sobie z takim stanem w naszych związkach.
Zranienia przez słowa lub postawę mogą następować nawet wiele razy w ciągu dnia. Jak sobie radzić z takimi sytuacjami? Gdzie szukać wsparcia? Myślę, że najprościej jest sięgnąć do natchnionych słów i zobaczyć, co na ten temat chce nam powiedzieć Jezus:
Wtedy Piotr zbliżył się do Niego i zapytał: »Panie, ile razy mam przebaczyć, jeśli mój brat wykroczy przeciwko mnie? Czy aż siedem razy?«. Jezus mu odrzekł: »Nie mówię ci, że aż siedem razy, lecz aż siedemdziesiąt siedem razy« (Mt 18, 21-22).
We wszystkich kulturach starożytnych liczba siedem powszechnie traktowana była jako święta. Stary Testament pojęcia „pełnia” i „siedem” nazywa tym samym słowem. Pełnia siódemki wynika także z jej niepodzielności. W Biblii siedem to głównie akt stworzenia – dzieło stworzenia jest zrealizowane w pełni, jako doskonałe, nie wymagające poprawek. Przed człowiekiem stoi jedynie zadanie odkrywania tego dzieła i korzystania z niego.
Wyjść naprzeciw z miłością
Zgodnie z tym znaczeniem wybaczyć siedem razy to wybaczyć doskonale, to znaczy: zawsze, ciągle, nieustannie, ale przede wszystkim do końca, całkowicie, w pełni – tak, aby po zranieniu, a następnie właśnie takim wybaczeniu nie pozostał żaden uraz, by nic nie zostało w pamięci. Wybaczyć całkowicie to zapomnieć, to nigdy do czegoś nie wracać (w przypadku popełnienia przestępstwa takie wybaczenie nie wyklucza konieczności egzekwowania kary wobec krzywdziciela). Ale to także pokochać na nowo, nie oczekiwać przeprosin i zadośćuczynienia, lecz wyjść naprzeciw z miłością ofiarną, która: Nie pamięta złego, wszystko znosi, wszystko przetrzyma (por. 1 Kor 13).
Jest to postawa bardzo trudna, wręcz nieosiągalna po ludzku, ale zawsze osiągalna z Jezusem, w całkowitym otwarciu się na Jego łaskę, może nawet przez cud, w sposób nadprzyrodzony. Pytanie Piotra jest bardzo dojrzałe. Niewątpliwie zna on znaczenie symboliki liczby siedem, więc zadaje pytanie, jak to zrobić, aby wybaczyć w pełni, doskonale, zgodnie ze znaczeniem tego symbolu. Z pewnością wyraża też swoją wątpliwość, czy takie wybaczenie jest w ogóle możliwe. Ma obok siebie Mistrza i wykorzystuje okazję. Dużo się już nauczył, wiele rozumie, ale ma jeszcze pewne niejasności. Wcześniej usłyszał, że nie wolno odpłacać złem za zło, lecz trzeba nadstawiać drugi policzek. Dowiedział się także, że początkiem wybaczenia jest modlitwa za tego, który krzywdzi. Takie nastawienie wydaje się nie do osiągnięcia. Postawa odwetu i szukania sprawiedliwości jest bardzo ludzka. Chrystus powiedział jeszcze, że prawdziwe szczęście osiąga się wówczas, kiedy wszelkie przeciwności przyjmie się z pokorą: Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. (...) Błogosławieni jesteście, gdy [ludzie] wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was (Mt 5, 6. 11). Piotr czuje, że prawie mu się to udaje, lecz zauważa w sobie zwykłe wyczerpanie i brak odporności na wrogość innych. Zastanawia się, czy jest granica kompromisów, ustępstw i modlitwy za krzywdzicieli. Być może tak trzeba czynić tylko do jakiegoś momentu.
Bez kalkulacji, wbrew logice
Jezus pochwala Piotra za dojrzałe pytanie, ale w odpowiedzi poucza zatroskanego ucznia, że w zakresie problemu krzywd i wybaczenia trzeba najpierw odsunąć logikę. Przenosi rozmowę na inną płaszczyznę. „Siedemdziesiąt siedem” to przebaczenie bez liczenia, bez kalkulacji, wbrew logice. Jeszcze wcześniej w pytaniu Piotra była racjonalność. Prosił o łatwą receptę, o przepis, który można by zapamiętać i realizować. Reguły najczęściej są logiczne i zwarte. Jezus pozostawia tę płaszczyznę, nie dotykając jej. Mówi, że przebaczyć siedemdziesiąt siedem razy to nie przebaczyć, lecz oddać życie za tego, który krzywdzi. Nie zaryzykować oddania życia, lecz zrobić tak bez zastanowienia.
Zapewne taka odpowiedź nie mogła być w tym momencie zrozumiana, ale inne słowa Mistrza, np.: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje! (Mk 8, 34), a następnie ofiara na krzyżu i wybaczenie Piotrowi jego zdrady pozwoliły po czasie zrozumieć istotę usłyszanego pouczenia.
Szokujący paradoks!
Jaka z tej rozmowy płynie lekcja dla małżonków? Zapewne już można ją dostrzec. W małżeństwie nie może być miejsca na liczenie, ile się sobie już wybaczyło, ani tym bardziej wypominania, że się ciągle wybacza. Nie może być miejsca na zastanawianie się, czy nieustannym wybaczaniem nie deprawuje się współmałżonka, który po pewnym czasie może zacząć wykorzystywać naiwność i nadużywać bezgranicznej uległości żony czy męża. Są to ludzkie kalkulacje i obawy. Mądre, uzasadnione i logiczne. A tymczasem Jezus mówi: „Nie licz, nie rozważaj, nie zastanawiaj się nad efektem swojego wybaczenia, nad skutecznością i siłą oddziaływania na współmałżonka”. W przypadku wszelkich krzywd w małżeństwie, stawiając sobie pytanie o granice kompromisu i kres uległości, małżonkowie słyszą: "Miłuj męża, żonę, mimo doznawanych przykrości nieustannie módl się za niego (za nią), ale szczególnie wtedy, kiedy cię rani, nie myśl o odwecie, lecz przyjmuj z pokorą dalsze zranienia. Jeżeli czujesz, że już sił ci brakuje, i pytasz się, jak długo masz jeszcze znosić te bóle, powiedz sobie, że wytrwasz do końca, do oddania życia za niego (za nią), że jesteś gotów (gotowa) przyjąć wszystko, co najgorsze, umrzeć dla siebie, nie czuć urazy, wszelkie cierpienia ofiarować za niego (za nią), mimo tego wszystkiego, co on (ona) tobie robi”. Usłyszysz wówczas słowa, że właśnie przez taką postawę dochodzi się do pełni szczęścia w małżeństwie, gdyż właśnie ci są błogosławieni, szczęśliwi, którzy znoszą wszelkie prześladowania. Im są one większe i dotkliwszy wywołują ból, tym większe szczęście. Szokujący paradoks! A przecież nie ma większego cierpienia, jak krzywda wyrządzona przez współmałżonka, przez osobę ukochaną, jedyną.
Tak po ludzku...
Jest to propozycja całkowicie nie mieszcząca się w jakichkolwiek granicach logiki i racjonalności. Często słyszymy słowa: „zostaw go (ją), po co się z nim (nią) męczysz?”. Często tak robimy i zostawiamy, odchodzimy, wyrzucamy… Tak po ludzku. Jezus natomiast proponuje rozwiązanie, które jest rozwiązaniem nie po ludzku, które jest niemądre według mądrości tego świata. Proponuje rozwiązanie – ale i deklaruje pomoc. Piotr także nie od razu to zrozumiał, dopiero perspektywa paschalna dopełniła tego jego nierozumienia. A może nie tyle dopełniła, ile tylko pokazała inne rozwiązanie, którego nie trzeba rozważać, lecz należy je realizować. Jezus nie powiedział: Bierzcie, jedzcie i zrozumcie, co Ja czynię”. Powiedział: „Bierzcie, to jest Ciało moje (Mk 14, 22), „tak postępujcie i nie próbujcie zrozumieć”. Pokazał bardzo konkretny sposób realizacji wszelkich ideałów ewangelicznych, na których małżonkowie powinni budować swój związek. Przypomniał, że bez Niego nic nie jest się w stanie uczynić. Nie „zrozumieć”, lecz „uczynić”. Powiedział, że nie powinno się próbować rozumieć, gdyż czy to z Nim, czy bez Niego zrozumieć się nie da, ponieważ nie o to chodzi. Chodzi o realizację tych zasad, a nie o ich pojmowanie.
Warunek miłosierdzia Bożego
Nie można także zapominać, że w perspektywie życia wiecznego – a taką perspektywę ludzie wierzący muszą brać pod uwagę – bezwarunkowe wybaczenie każdej krzywdy wyrządzonej przez drugiego człowieka, w małżeństwie szczególnie przez współmałżonka, jest warunkiem spodziewanego miłosierdzia Bożego: Jeśli bowiem przebaczycie ludziom ich przewinienia, i wam przebaczy Ojciec wasz niebieski. Lecz jeśli nie przebaczycie ludziom, i Ojciec wasz nie przebaczy wam waszych przewinień (Mt 6, 14-15).
Źródłem siły do życia postawą ofiary w wybaczaniu, ofiary przez wybaczanie – albo po prostu ofiary zamiast wybaczania – jest tylko Eucharystia. To w niej właśnie znajduje się sedno stwierdzenia: Beze Mnie nic nie możecie uczynić (J 15, 5). Bez Ciała Pańskiego nie jest się w stanie podjąć i zrealizować postawy „siedemdziesiąt siedem” – czyli oddania życia za krzywdzącego współmałżonka. Nie jest się w stanie zrealizować żadnego z elementów przysięgi małżeńskiej.
Jeśli w małżeństwie nie nauczymy się przebaczać kryzys nie tylko zapuka do naszych małżeństw, nabrzmieje i wybuchnie to jeszcze nie będzie możliwy do pokonania.
kinga2 [Usunięty]
Wysłany: 2011-04-16, 23:39
Chrzest sakramentem inicjacji chrześcijańskiej
ks. Zbigniew Wądrzyk
Narodziny interwencji kryzysowej
Krzysztof Sarzała
Pokonanie kryzysu służy dojrzewaniu osobowości lub wytworzeniu większej autonomii, może doprowadzić do pozytywnych i konstruktywnych zmian, takich jak zwiększenie zdolności do radzenia sobie z problemami, ograniczenie zachowań destrukcyjnych i szkodliwych.
W języku potocznym zarówno interwencja, kryzys, jak i przemoc w rodzinie mają wiele znaczeń. Interwencja (łac. intervenire – wchodzić pomiędzy) to dosłownie wtrącanie się w jakąś sprawę, wywieranie wpływu na kogoś w jakiejś sprawie, w celu osiągnięcia określonego efektu; starania, zabiegi z tym związane (Kopaliński 1983). Właściwe jest traktowanie interwencji jako ciągu sformalizowanych czynności podejmowanych prewencyjnie lub ochronnie wobec osób narażonych na niebezpieczeństwo lub szkody w związku z popełnieniem przestępstw (policja, wymiar sprawiedliwości). Trafne jest też rozumienie interwencji jako gwałtownie podejmowanych akcji ratujących życie (medycyna). Dla wielu organizacji interwencja to różne formy edukacji, wsparcia, terapii i samopomocy oferowanej osobom poszkodowanym (ośrodki wsparcia dla ofiar przemocy). Paradoksalnie, traktowana przez psychologów, może oznaczać wyprzedzanie pewnych szkód, a nawet wywoływanie kryzysu, aby w konsekwencji spowodować pożądane zmiany, rozbudzać nowy rodzaj motywacji itp.
Kryzys z kolei jest pojęciem jeszcze bogatszym w rozmaite znaczenia. Potocznie oznacza osobiste trudności, przełomy lub napotkanie nagłych przeszkód życiowych. Politycznie dotyczy sytuacji załamania się dotychczasowych koncepcji, ciągłości rządzenia i czasowej utraty sterowności (upadek rządu, utrata większości parlamentarnej itp.). W zbiorze leksykalnym socjologii kryzys to kumulacja stanu napięć, konfliktów społecznych o określonych skutkach dla rozwoju społeczności. Nawet stosunkowo błahe problemy życiowe uświadamiają nam, czym jest kryzys. Fizyczne, realne niebezpieczeństwo (kryzys niebezpieczeństwa), „pożar emocjonalny” ogarniający, gdy subiektywnie rzecz biorąc, nie można zapanować nad biegiem zdarzeń w życiu (kryzys nierównowagi), zaskakująca, głęboko przerażająca prawda, którą odkrywamy (kryzys poznawczy), boleśnie raniące zachowania kogoś bliskiego (kryzys socjalny), wreszcie przewidywalne, a mimo to zaskakujące wydarzenia zachodzące w toku normalnego rozwoju i ewolucji, które powodują gwałtowną zmianę lub zwrot życiowy (kryzys rozwojowy) – te wszystkie zdarzenia łączy podobieństwo doświadczeń: ogromnego ładunku stresu, efektu zaskoczenia, poczucia bezradności i trudności w przygotowaniu się na zdarzenia, o których wiadomo, że mogą mieć miejsce, ale nie muszą.
Dla dalszych rozważań nad zadaniami i celami interwencji kryzysowej ważne jest zdefiniowanie kryzysu przy użyciu języka nauk społecznych. Interwencja kryzysowa odnosi się mniej lub bardziej bezpośrednio do szeroko rozumianego kryzysu emocjonalnego.
Kryzys psychologiczny, zwany również emocjonalnym, w tzw. klasycznym ujęciu odnosi się do ostrego stanu zaburzeń równowagi psychicznej spowodowanego konfrontacją z wydarzeniami krytycznymi (Caplan, Lindemann, Erikson).
Ogólna teoria kryzysu opiera się na założeniu, że każdy człowiek jest ciągle, na nowo stawiany przed nowymi problemami życiowymi, które powinien jednak pokonywać, odwołując się do wyuczonych strategii (coping behaviour). Kryzys dotyczy każdej osoby, która spotyka się z sytuacją ocenianą subiektywnie jako ekstremalnie trudną, o znaczeniu krytycznym, przełomowym.
W związku z tym kryzys jest:
sytuacją, która niesie ze sobą dialektyczną perspektywę zarówno zagrożeń, jak i okazji do samorozwoju i samorealizacji;
zjawiskiem ograniczonym w czasie;
zjawiskiem złożonym;
stawia każdego przed koniecznością dokonywania (czasem dramatycznych) wyborów.
Jeżeli wytworzy się istotny brak równowagi pomiędzy subiektywnym odczuwaniem problemu a szacowanymi (też subiektywnie!) możliwościami jego przezwyciężania, to dochodzi do kryzysu, inaczej mówiąc pojawia się reakcja urazowa oraz trudności adaptacyjne.
Pokonanie kryzysu służy dojrzewaniu osobowości lub wytworzeniu większej autonomii, może doprowadzić do pozytywnych i konstruktywnych zmian, takich jak zwiększenie zdolności do radzenia sobie z problemami, ograniczenie zachowań destrukcyjnych i szkodliwych; niepowodzenie zaś jest związane z ryzykiem zachorowań, zaburzeń, uciążliwych codziennych trudności, a nawet zachowań patologicznych z zabójstwem i samobójstwem włącznie.
Reakcja pourazowa
Wiadomo, że każda próba odpowiedzi na bolesne, zagrażające doświadczenia prowadzi do szeregu zintegrowanych reakcji, obejmujących zarówno ciało, jak i umysł człowieka. Pobudzeniu ulegają elementy układu nerwowego i hormonalnego, wprawiające organizm w stan gotowości, silnemu ukrwieniu ulegają ważne (z punktu widzenia strategii walki/ucieczki) narządy, zmienia się sposób odczuwania: w niebezpieczeństwie zapomina się o zmęczeniu, głodzie czy bólu. Wreszcie, zagrożenie wywołuje intensywne uczucie strachu, złości, żalu, wstydu... Wzrost pobudzenia, zmiany dotyczące koncentracji uwagi i odczuwanych emocji stanowią normalną reakcję adaptacyjną, „normalną reakcję na nienormalną sytuację” (za: Lipowska-Teutsch 2001). Gdy jednak nie ma perspektyw na adekwatną odpowiedź, jeśli sytuacja odbierana jest jako znacznie przekraczająca możliwości poradzenia sobie i nie ma szans ani na ucieczkę, ani na opór, system samoobrony organizmu ulega przeciążeniu i dezorganizacji. Traumatyczne wydarzenia wywołują trwałe zmiany w funkcjonalności, intensywności, czasie reagowania, generują nietypowe i niepokojące jednostkę zmiany w pamięci, wpływają na procesy świadomego myślenia i uwagę, a nawet powodują rozszczepienie normalnie zintegrowanych doświadczeń. Zmiany wynikające z doświadczenia urazu, mają także znaczny – często destrukcyjny – wpływ na życie z ludźmi i wśród nich.
Realnym zagrożeniem wiążącym się z czynnym (ofiara, ratownik) lub biernym (świadek, widz) doświadczaniem różnych zdarzeń kryzysowych, jest utrata równowagi. Można nazwać to groźbą swoistej dekompensacji lub dezintegracji:
rozpoczynającej się natrętnym odtwarzaniem minionych zdarzeń, koszmarnymi wspomnieniami, snami, a na jawie – stanem bezsilności;
prowadzącej do: unikania ludzi, panicznego lęku lub krańcowej pobudliwości, poczucia bezradności, obezwładniającego lęku, z czasem do chronicznej depresji, nadużywania alkoholu, leków (samoleczenie!);
która może się skończyć zaburzeniami psychotycznymi i utrwaleniem zaburzonych stanów, postaw.
Wśród możliwych reakcji na uraz wyróżnia się (za: Lipowska-Teutsch 2001):
normalną reakcję na uraz (stress disorder) – reakcja zdrowych, dorosłych osób, którzy skonfrontowani z urazowym zdarzeniem mogą doświadczać natrętnych wspomnień, odrętwienia uczuciowego, poczucia nierzeczywistości, pogorszenia związków z ludźmi, odczuwalnego fizycznie napięcia i dyskomfortu;
ostrą reakcję na uraz (acute stress disorder) – reakcja paniki, zamętu myśli, rozkojarzenie, poważne zaburzenia snu, podejrzliwość i okresowa niezdolność do wykonywania codziennych czynności: samoobsługi, pracy, podtrzymywania dotychczasowych więzi, wywiązywania się z obowiązków;
zespół PTSD bez powikłań (post traumatic stress disorder) – stosunkowo rzadkie doświadczanie upor-czywych wspomnień urazowego zdarzenia, unikanie bodźców związanych z urazem, uczuciowe odrętwienie, objawy wzmożonego napięcia;
złożone PTSD – pojawienie się objawów kojarzonych z poważnymi zaburzeniami osobowości, cechami asocjalnymi, rozszczepiennymi. Demonstracyjne zaburzenia zachowania (impulsywność, agresja, zaburzenia aktywności seksualnej, łaknienia, uzależnienie, autodestrukcja), poważne problemy emocjonalne (wściekłość, depresja, panika) i poznawcze (rozszczepienne cechy myślenia, amnezja).
Odróżnianie reakcji urazowej od symptomów choroby psychicznej może nastręczać pewnych trudności. Za kryzysowym charakterem objawów może przemawiać powiązanie ze zdarzeniami traumatycznymi, zmienność symptomów (w krótkim czasie), określony czas występowania, subiektywne poczucie poszkodowanej osoby.
Przemoc jako kryzys
Na określenie przemoc w rodzinie składają się takie terminy, jak: agresja, przemoc, nadużycie, gwałt, krzywda, porywczość i wiele innych, a za użyteczny kompromis pomiędzy różnorodnymi definicjami można przyjąć formułę Rady Europy (1986), która stanowi, iż przemoc w rodzinie to (...) każde działanie jednego z członków rodziny lub zaniedbanie, które zagrażają życiu, cielesnej i psychicznej integralności lub wolności innego członka tej samej rodziny, bądź poważnie szkodzą rozwojowi jego osobowości (za: Brown, Herbert 1999). Bez trudności zapewne zidentyfikujemy przemoc w rodzinie jako sytuację kryzysową i jedno z bardziej urazowych doświadczeń, które sprawia, iż ryzyko dezintegracji normalnych reakcji przystosowawczych wzrasta. Doświadczanie fizycznego bólu, przewlekłego, chronicznego stresu, zniewolenia, przerażenia, przeżywanie niezrozumiałych wtargnięć, zawężenia pola świadomości, które towarzyszą społecznej obojętności, a nawet ostracyzmowi i marginalizowaniu, powodują, że problematyka przemocy w rodzinie wymaga skutecznych interwencji w wymiarze indywidualnym i społecznym.
Od histerii do interwencji kryzysowej
Początki profesjonalnej interwencji kryzysowej przypadają na okres po II wojnie światowej, jednak już pod koniec XIX wieku zainicjowano ryzykowne i kontrowersyjne wówczas studia nad tajemnicami kobiecej przypadłości zwanej histerią – „wielką nerwicą” (Charcot, Janet, Freud). Badania doprowadziły do sformułowania wniosku: histeria jest skutkiem urazu psychicznego. Spowodowane traumatycznym wydarzeniem – najczęściej doświadczeniem seksualnego nadużycia – reakcje emocjonalne, z którymi badane nie potrafiły sobie poradzić, wywołały zmienione stany świadomości, dając początek histerycznym symptomom (Freud, „Etiologia histerii” 1893).
Wybuch pierwszej wojny światowej ponownie zmusił badaczy do uświadomienia sobie realności urazów psychicznych. Ogromna liczba załamań nerwowych, przypominających symptomami histerię, wśród żołnierzy powracających z pola bitwy, skłoniła władze wojenne do poszukiwania wyjaśnień i sposobów przywracania do służby nadwątlonej kadry. Stopniowo wyjaśniło się, że objawy nerwicy frontowej należy również przypisać urazowi psychicznemu. W konsekwencji rozpoczęto poszukiwania efektywnych metod leczenia. W. H. Rivers, wszechstronny lekarz, profesor neurofizjologii, psychologii i antropologii, zaryzykował terapię (Military Hospital w Craiglockhart koło Edynburga) polegającą na rozmowie z klientem. Jego pacjent, młody oficer (Siegfried Sassoon – poeta), załamany przeżyciami wojennymi, niespokojny i nastawiony antywojennie był zachęcany przez Riversa do swobodnego pisania i mówienia o okropnościach wojny. Psychoterapia przyniosła pożądany skutek. Pacjent nie tylko uspokoił się, ale też publicznie odwołał swoje pacyfistyczne przekonania i powrócił na front. W ten sposób niekonwencjonalny lekarz udowodnił, że nawet najodważniejszy żołnierz może zostać opanowany przez zwątpienie, strach nie do zniesienia. Udowodnił też potęgę emocjonalnych związków istniejących pomiędzy towarzyszami walki, bo powodem powrotu młodego oficera na front była lojalność zwyciężająca skutki urazów.
Odkrycie to i zastosowane metody rozwijane były i systematyzowane w czasie kolejnej wojny światowej i wojny w Wietnamie (lata 70. XX wieku), choć w tym ostatnim wypadku badania zainicjowane zostały nie przez władze, lecz przez stowarzyszenia kombatantów. Można uznać, że psychoterapeuci wojenni wykuwający zasady skutecznej interwencji w sytuacji szoku bitewnego, przyczynili się w znaczący sposób do wypracowania teoretycznego modelu kryzysu.
Kolejnym kamieniem milowym interwencji kryzysowej był opisywany w literaturze „Ogień w Cocoanut Grove”, który wybuchł w 1942 roku. W tym bostońskim klubie nocnym, goszczącym około 800 osób, wybuchł pożar, w następstwie którego zginęło blisko 500 osób, a 200 znalazło się w szpitalu. Setki rodzin, w stanie żałoby po utracie bliskich, doświadczyło ostrych, potraumatycznych syndromów kryzysu. Reakcja żałoby, jej patologiczny i normalny przebieg, zostały wnikliwie opisane przez E. Lindemanna (1944) kierującego osobiście pracami zespołu udzielającego pomocy. Patologiczny przebieg żałoby (żalu po stracie) został przez niego zinterpretowany jako wynikający z doświadczenia straty, a nie ze szczególnych cech osobowości poszkodowanych. Moment ten traktujemy jako formalne narodziny psychologii kryzysu oraz interwencji kryzysowej (za: Kubacka-Jasiecka). Dalsze badania nad przebiegiem kryzysu i wspieraniem osób przeżywających kryzys, kontynuowane głównie przez G. Caplana i P. E. Sifneosa, rozszerzyły koncepcję kryzysu na cały obszar wydarzeń traumatycznych, wykraczając poza paradygmat Lindemanna (żal po stracie) i doprowadziły do powstania w latach 50.-60. XX wieku rozwiniętej koncepcji kryzysów emocjonalnych.
Ważnym źródłem doświadczeń rozwijających praktykę interwencji kryzysowej był ruch prewencji samobójstw, angażujący już w latach 50. ubiegłego wieku licznych profesjonalistów i paraprofesjonalistów na całym świecie (m.in. Los Angeles, Wiedeń). Warto zauważyć, że przyjęte założenia interwencji kryzysowej stanowią w kwestii samobójstw, że zawężenie świadomości i zamęt emocjonalny w stanach presuicydalnych i w kryzysach suicydalnych nakazuje udzielanie wszechstronnej pomocy każdemu, nawet wbrew jego woli.
Według krakowskiej psycholog Anny Lipowskiej-Teutsch, pierwszy ośrodek interwencji kryzysowej założył Erwin Ringel w 1948 roku, w Wiedniu, jako ośrodek dla ludzi zmęczonych życiem, a koncepcja doraźnej pomocy ludziom znajdującym się w trudnej sytuacji spowodowanej wyzwaniami przekraczającymi ich możliwości adaptacyjne znalazła szerokie zastosowanie w pracy z ofiarami przemocy, z ofiarami katastrof sprowokowanych przez ludzi i klęsk wywołanych przez żywioł, doprowadzając w konsekwencji do rozwoju społeczności ośrodków interwencji kryzysowej (crisis centers).
BIBLIOGRAFIA
Badura-Madej W. (wyb.) (1999), Wybrane zagadnienia interwencji kryzysowej, Katowice.
Brown K., Herbert M. (1999), Zapobieganie przemocy w rodzinie, Warszawa: PARPA.
Herman J. (1998), Przemoc. Uraz psychiczny i powrót do równowagi, Gdańsk.
James R. K., Gilliland B. E. (2004), Strategie interwencji kryzysowej, Warszawa: PARPA.
Kubacka-Jasiecka D. (red.) (2003), Kryzys, interwencja i pomoc psychologiczna, Toruń.
Lipowska-Teutsch A. (1997), „Ideologiczny i polityczny kontekst interwencji kryzysowej” (w:) Kubacka-Jasiecka D., Lipowska-Teutsch A. (red.) Oblicza kryzysu psychologicznego i pracy interwencyjnej, Kraków.
Lipowska-Teutsch A. (1997), „Przemoc wobec kobiet” (w:) Kubacka-Jasiecka D., Lipowska-Teutsch A. (red.) Wobec przemocy, Kraków.
Lipowska-Teutsch A. (1998), Wychować, wyleczyć, wyzwolić, Warszawa: PARPA.
Lipowska-Teutsch A. (2001), Materiały opracowane w ramach projektu Likwidacji Skutków Powodzi Banku Światowego (niepublikowane).
Wysocka-Pieczyk M. (1997), „Interwencja kryzysowa wobec ofiar gwałtu” (w:) Kubacka-Jasiecka D., Lipowska-Teutsch A. Wobec przemocy, Kraków.
o. Fabian Błaszkiewicz SJ
Masz kryzys? To dobra nowina!
Czy da się tak żyć, by uniknąć kryzysów?
Oczywiście, że nie da się ich uniknąć. I bardzo dobrze! Nasze życie tak jest skonstruowane, że kryzysy są potrzebne. Natomiast też nie jest tak, że każdego muszą dotykać. Ale generalnie: kryzys zawsze służy wzrostowi. Nie jesteśmy stworzeniem ukończonym przez Boga i dlatego musimy rosnąć i dojrzewać, a to boli. Pierwszym trudnym wydarzeniem w naszym życiu jest… poród, czyli moment przyjścia na świat. Później, gdy wydaje się już, że sytuacja jest opanowana – to człowiekowi zaczynają rosnąć zęby, a później upada, ucząc się chodzić itd. Pamiętam, że gdy ja byłem dzieckiem, pewnego dnia okazało się, że mam za małe buty. Miałem wtedy kryzys, którego do końca nie umiałem nazwać, więc poinformowałem świat: „Buty mnie bolą”. No i mama w odpowiedzi na to kupiła mi nowe. Zazwyczaj boli nas w życiu to, co należy zmienić. Jeśli to robimy – wzrastamy.
A czy lęk w naszym życiu również służy wzrostowi?
Nie! Pismo święte mówi, stawiając sprawę na ostrzu noża, że na świecie walczą ze sobą tylko dwie siły: jedna z nich to ta, która wszystko stwarza, jest siłą zwycięską i ostatecznie tylko ona będzie istnieć, a druga – to nasza wolność wyboru, która często przeciwstawia się miłości. I nie jest to nienawiść, ale lęk. Św. Jan mówi, że Bóg jest miłością, a kto nie wydoskonalił się w miłości, ten się lęka. Kto ma miłość w sercu – ten się nie boi.
Czy to oznacza, że najlepszym lekiem na lęk jest miłość?
Tak. W języku polskim pojecie lęku nie jest sprecyzowane. Mówimy, że się boimy, czujemy strach, przerażenie. Ale tak naprawdę nie mamy zdefiniowanych tych słów. Jest taki rodzaj lęku, który paradoksalnie nie ma z nim nic wspólnego. To jest taki wewnętrzny alarm, który włącza się, gdy np. podchodzimy do przepaści lub widzimy pędzący samochód. Czasem rodzice zaszczepiają w dziecku np. lęk przed ogniem, by nie wkładało do niego rąk. W taki sposób dzieci uczą się, że wobec pewnych zagrożeń należy być w życiu ostrożnym. I to jest dobre. Gorzej, gdy lęk jest w nas zaszczepiany niesłusznie i w dorosłym życiu nie zdajemy sobie z tego sprawy. Idziemy za nim, choć on nas już nie ratuje, ale hamuje w dążeniu do celu. W taki rodzaj lęku wchodzi zły duch. A wtedy – to miłość jest lekiem.
Pamiętam historię pewnego człowieka, który jako mały chłopiec przeżył pożar swego domu. Kiedy wszystkim udało się jakoś wydostać na zewnątrz, on mógł uciec tylko na wysoki strych. Ojciec z dołu widział, że syn tam jest, i zawołał do chłopca, by skoczył na dół. On odpowiedział na to: „Ale jak mam skoczyć, kiedy cię nie widzę?”. Na to ojciec mu odpowiedział: „Synu, nieważne, że ty mnie nie widzisz, wystarczy, że ja cię widzę. Nie bój się, ja cię złapię”. I okazało się, że to zapewnienie, że ojciec go widzi, pozwoliło chłopcu skoczyć „na ślepo”. On wiedział, jak bardzo ojciec go kochał, więc mu zaufał. Wpadł prosto w jego ramiona. I to go uratowało. Dla mnie to przykład na to, jak miłość zwycięża lęk.
Ale paradoksalnie ludzie często właśnie miłości boją się najbardziej. Boją się kochać i przyznać, jak bardzo pragną być kochani…
No właśnie. Bo lęk najsilniej walczy z miłością. Wszystkie dobre uczucia w nas, cała nasza siła twórcza bazują na miłości. A zatem w nią właśnie lęk najbardziej uderza. Tam, gdzie nie ma miłości, pojawiają się wszystkie destrukcyjne uczucia. A tam, gdzie miłość zwycięża, pojawiają się wszystkie pozytywne uczucia, zaufanie i siła do działania.
Co Jezus miał na myśli, kiedy mówił, że mamy się nie lękać? Czego mamy się nie lękać?
Niczego. Jednak Jezusowi najbardziej chodzi o to, byśmy podejmowali działanie, realizowali dobre pragnienia i nie gasili wiary.
Powiedziałeś, że postawy lękowe mogą zaszczepiać nam rodzice. A czy lęk może pochodzić także od złego ducha?
Oczywiście! Lęk jest tak naprawdę jedyną bronią, której zły może używać. On nic nie może, poza tym, by nas zastraszać. Wykorzystuje więc ku temu każdą naszą słabość. Np. straszy, że służąc Bogu, będziemy cierpieć i umrzemy. Albo, że nasze dzieci będą chorować. Ważne jest jednak to, by wiedzieć, że zły duch w niczym nam nie zagraża. On nie może realizować swoich gróźb. Dlatego wystarczy modlitwa o ochronę, by czuć się bezpiecznie. Chyba że sami otworzymy drzwi złemu duchowi, ulegając mu. W podobny sposób Szatan straszył Jezusa na pustyni. Np. straszył go głodem i pragnieniem i dlatego kusił Go, by zamienił kamienie w chleb. Przecież jako Bóg mógłby to uczynić. Również w Ogrójcu Szatan straszył Jezusa, mówiąc, że „kielich” cierpienia jest dla niego nie do uniesienia. Szatan już nic więcej nie mógł zrobić, nie mógł Go już niczym innym przekonać, wiec Go straszył.
To znaczy, że Bóg nie dopuszcza sytuacji w naszym życiu, z którymi sobie nie poradzimy?
Nie, Bóg nie dopuszcza na nas cierpienia ponad naszą miarę. Co więcej – daje środki do tego, by je przezwyciężyć. Zły duch natomiast wyolbrzymia trudności i przekonuje, że nie damy rady. Cała tajemnica w tym, by nie upadać na duchu. W konsekwencji kryzys prowadzi nas zawsze do czegoś dobrego.
Twój nowy audiobook "Jestem legendą" zwraca uwagę na Józefa Egipskiego, który miał silne doświadczenie kryzysu.
Tak. Józef to postać ze Starego Testamentu, którego bracia znienawidzili, ponieważ był ukochanym synem ojca, a ten darzył go szczególnymi względami. I pewnego dnia bracia sprzedali go jak zwykłego niewolnika. O Józefie nie można powiedzieć, że sam tę sytuację sprowokował. Nie otrzymał także od razu odpowiedzi, czemu ona miała służyć. Ostatecznie jednak doprowadziła do tego, że Józef stał się najpotężniejszą osobą na świecie. Potężniejszą nawet niż faraon. Stał się kluczową postacią dla narodu izraelskiego, a także i dla nas. A zaczęło się od tego, że zdradzili go najbliżsi. Ilu ludzi w takim momencie popełniłoby samobójstwo? A on zaufał Bogu. Później, kiedy już stanął na nogach, został fałszywie oskarżony o próbę gwałtu. Znów spotkała go niesprawiedliwość. A on, zamiast poddać się, w więzieniu uczył się zarządzania ludźmi i innych przydatnych umiejętności, które później wykorzystał.
To znaczy, że kryzys jest zwiastunem dobrej nowiny?
Jak najbardziej.
A jaki związek mają przeżywane przez nas kryzysy z krzyżem? Jak je do niego odnosić? Często spotykam się z tym, że cierpienie, które przeżywamy, także kryzysy, nazywa się krzyżem. Czy tak jest w rzeczywistości?
Dla mnie krzyż jest jeden: ten Jezusowy. Cierpieniem był on dla Jezusa, dla nas jest Drzewem Życia. Jego przekleństwo dla nas jest błogosławieństwem, a Jego cierpienie – zdrowiem. Dlatego dla każdego człowieka, który cierpi, krzyż Jezusa jest pocieszeniem. Pamiętasz, tę historię, kiedy Mojżesz wywyższył węża na pustyni? To było wtedy, kiedy na Egipcjan spadła plaga jadowitych węży. Jeśli kogoś ukąsiły, ten człowiek musiał umrzeć. A wtedy Bóg odpowiedział na błagalną modlitwę Mojżesza i polecił mu, by wystawił miedzianego węża pośrodku obozu. Od tej pory, jeśli kogoś ukąsił prawdziwy wąż, a człowiek spojrzał na miedzianego pośrodku obozu – przeżył. Ta historia dobrze obrazuje słowa Jezusa, kiedy mówił, że umrze na krzyżu, ale zostanie wywyższony, a każdy, kto spojrzy na krzyż, będzie zbawiony, a więc także uwolniony od cierpienia. Natomiast Jezus tak naprawdę nie mówił o krzyżu zbyt wiele w odniesieniu do nas. Poza słowami, że jeśli ktoś chce iść za Nim, ma wziąć swój krzyż i Go naśladować. Dla mnie kluczowe jest słowo „swój”. Co to znaczy? Dla Jezusa krzyż był symbolem miłości i pasji, także namiętności. I symbolem tego, jak wiele można zrobić z miłości. Dlatego, kiedy kieruje do nas te słowa, przede wszystkim mówi: „Rób to, co jest istotą twojego życia, twoją pasją i namiętnością”. Także namiętnością do osoby. Zadaj sobie pytanie, co lub kto jest największą miłością twojego życia, a wtedy będziesz wiedziała, co jest twoim prawdziwym krzyżem. Istotą życia jest pasja i miłość. A to nie jest źródłem krzywdzącego cierpienia. To tak jak sportowiec, który kocha to, co robi, i chce być w tym dobry, musi ćwiczyć i nieraz wstawać o świcie. To nie zawsze jest przyjemne (np. zakwasy w mięśniach). Ale czy on cierpi z tego powodu? Wie, co jest jego celem, dąży do niego i to go uskrzydla, i daje siłę. Nie zgadzam się z twierdzeniem, że gdy ktoś doświadcza jakiegoś nieszczęścia, to nazywa je krzyżem. Np. gdy masz dziecko i ono robi coś głupiego, co jest przeciwne twoim poglądom, to krzyżem nie jest dla ciebie dziecko, ani to, co robi, ale twoja miłość do niego, czyli zadanie, które masz do wykonania. Nie oznacza to, że masz się poddać biernie jego zachowaniu, ale masz zadawać sobie pytanie: „Co zrobić, by dobrze je wychować, jak mu pomóc, by było szczęśliwe? Jakie działanie podjąć?”.
To znaczy, że paradoksalnie może się zdarzyć, że kiedy człowiek odrzuca krzyż (w rozumieniu: miłość) z lęku przed cierpieniem, zamiast poczuć się lepiej, prowokuje kryzys?
Tak, bo odrzucenie miłości powoduje, że to puste miejsce zaczyna wypełniać lęk i wszystkie jego konsekwencje.
Zatem, kiedy pojawia się kryzys, to pierwszym pytaniem, które muszę sobie zadać jest: czy ja realizuję miłość mojego życia?
kiedy pojawia się kryzys, to pierwszym pytaniem, które muszę sobie zadać jest: czy ja realizuję miłość mojego życia?
no właśnie , dobre pytanie
kinga2 [Usunięty]
Wysłany: 2011-12-15, 02:27
Jak zbudować udane małżeństwo?
Trwałość związku bazuje na postrzeganiu małżonka jako równorzędnej osoby, czyli na szacunku. Jeśli go pominiemy, pozostaje tylko zdobywca i zdobycz, którą się porzuca z chwilą, kiedy zapragnie się czegoś innego.
Z dr Elżbietą Sujak, psychiatrą i neurologiem, przez wiele lat zaangażowaną w poradnictwo rodzinne, rozmawia Cezary Sękalski
Obecnie w Polsce rozpada się co czwarte małżeństwo. Dlaczego tak się dzieje?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba mieć na uwadze zarówno przyczyny, jak i skutki tego zjawiska. Małżeństwa się rozpadają, ponieważ współczesny człowiek nie pragnie trwałych więzów i chce sobie zagwarantować wolność. Często także decydujemy się na małżeństwo w sytuacji tak dużej niedojrzałości, że nawet nie wiemy, co przyrzekamy.
Czego zatem brakuje ludziom, którzy się pobierają?
Przede wszystkim zdolności pielęgnowania więzi międzyludzkich, a także gotowości do podjęcia ostatecznego wyboru decydującego o dalszej drodze życia. Brakuje umiejętności postawienia sobie celu konsekwentnie wiążącego i zobowiązującego do wierności. Dziś człowiek podejmujący wierność często ma poczucie, że stracił wolność.
Czy to znaczy, że wiele związków jest powierzchownych, opartych głównie na emocjach?
Związek często ma zaspokoić dojmująco aktualnie przeżywane potrzeby: akceptacji, bliskości, zdobycia drugiego człowieka na własność, ale tylko dopóki „ja ciebie chcę mieć”. Myślę, że jest to główna przyczyna późniejszego wycofywania się z tych relacji.
Ale przecież cała literatura pokazuje, że miłość jest wspaniałym sposobem na osiągnięcie szczęścia. Czy miłość między kobietą i mężczyzną nie zawiera tego elementu spełnienia?
Obawiam się, że miłość we współczesnym rozumieniu jest tylko doraźnym doznaniem, wzruszeniem, emocją przeżywaną na bieżąco. I dopóki trwa, dopóty jest nazywana miłością. Potem mówi się, że już jej nie ma, minęła, zgasła. Po prostu brakuje dziś właściwego rozumienia pojęcia miłości.
Jak w takim razie dobrze wybrać przyszłego współmałżonka?
Najpierw trzeba kształtować w sobie rozumienie słowa „miłość” i to nie tylko w oparciu o wzruszenia czy też chęć zawłaszczenia drugiego człowieka, otrzymania go w darze i zachowania dla siebie. Miłość nie może się także opierać na powierzeniu się komuś dla wzmocnienia swojego poczucia bezpieczeństwa albo własnej wartości. Przygotowanie do małżeństwa polega przede wszystkim na ukształtowaniu w sobie właściwego rozumienia pojęć i włączenia ich do własnej hierarchii wartości.
Owo kształtowanie, jak sądzę, zawiera również pytanie: czy z mojego przyszłego małżeństwa chcę tylko czerpać, czy też coś w nie wnosić?
Przede wszystkim należy zastanowić się nad tą zdolnością do dawania, ponieważ przyjmowanie jest dla nas naturalne – od niemowlęctwa bierzemy. Z drugiej strony wydaje mi się, że współczesnemu człowiekowi brakuje marzenia o miłości. Dziś miłość postrzegamy głównie poprzez obrazy zawierające treści erotyczne. Wynika to z ogromnej siły oddziaływania mediów oraz innych współczesnych źródeł wiedzy, które pojęcie miłości zawężają zwykle tylko do tej sfery doznań. Brakuje nam marzeń o miłości rozumianej jako wartość.
Czy dobry wybór współmałżonka gwarantuje trwałość małżeństwa?
Na pewno tak. Tylko co oznacza sformułowanie „dobry wybór”? Na ile wybieramy, a na ile zostajemy wybrani? Wprawdzie mówi się o wyborze, ale im więcej jest nas na świecie, w im większym tłumie żyjemy, tym bardziej szanse wyboru się kurczą, choć wydawałoby się, że powinno być odwrotnie. Dzieje się tak, dlatego że wzajemne poznanie i kontakt są bardzo powierzchowne. Podstawowymi kryteriami wyboru często bywają walory estetyczne, łatwość nawiązania kontaktu i zdobycia drugiej osoby, a przecież te elementy w najmniejszym stopniu gwarantują trwałość związku.
Dobry wybór to podstawa, bo jeśli go brakuje, można samemu skazać się na wieczną wojnę w związku. Jak natomiast pracować nad trwałością małżeństwa?
Żeby związek w ogóle mógł powstać, najpierw walczy się o zdobycie wzajemnej przychylności. Trwałość związku bazuje na postrzeganiu małżonka jako równorzędnej osoby, czyli na szacunku. Jeśli go pominiemy, pozostaje tylko zdobywca i zdobycz, którą się porzuca z chwilą, kiedy zapragnie się czegoś innego. Małżeństwo musi być relacją dwóch równorzędnych osób, wolnych, pełnoprawnych.
Na jakie kryzysy najczęściej narażone są małżeństwa?
Istnieje łańcuch kryzysów ciągnący się przez całe życie. Każde z jego ogniw trzeba umieć przejść. Kiedy już powstał związek i dwoje ludzi żyje razem, pojawia się problem dominacji i podlegania. Zwykle następuje wtedy próba realizowania związku na tej samej zasadzie, na jakiej funkcjonował związek rodziców (notabene, dzieje się to w sposób podświadomy): kobieta, której matka była osobą dominującą w rodzinie, będzie dążyła do podobnej dominacji nad mężem; mężczyzna, który był synem dominującego ojca, też będzie dążył do dominacji. Dlatego warto przyglądać się rodzicom wybrańców i ich małżeństwu, ponieważ jest tam poniekąd zapisany problem, który trzeba będzie brać pod uwagę.
Jak długo trwa etap walki o dominację?
Czasem całe lata. Statystyki natomiast mówią, że składanie wniosków o rozwód następuje zwykle po dwóch latach. Można zatem przyjąć, że tego typu kryzys trwa przez kilka pierwszych lat małżeństwa.
Walkę o dominację można wygrać albo przegrać dla małżeństwa. Czy istnieje rada na osiągnięcie trwałego konsensusu?
Polska tradycja ludowa budowała ten konsensus poprzez podział terytorium wpływów: mężczyzna był odpowiedzialny za to, co jest poza domem, zaś kobieta zajmowała się domem i wychowaniem dzieci. To rozwiązanie jest trudniejsze do wprowadzenia we współczesnym wielkomiejskim świecie (gdzie na ogół małżonkowie pracują zawodowo), choć nadal możliwe. Na tej zasadzie funkcjonuje wiele małżeństw.
W innych wypadkach zwykle bywa tak, że osoba dominująca wygrywa, a jej partner to akceptuje. Wtedy jednak pozostaje napięcie, które będzie trwało przez lata. Los takiego małżeństwa zależy od tego, jak daleko posunięta jest dominacja. Traktowanie drugiej osoby w sposób instrumentalny często prowadzi do sytuacji granicznej: osoba podporządkowana nie jest w stanie dłużej akceptować przyjętego układu i po długoletnim cichym, cierpliwym znoszeniu władzy współmałżonka potrafi nagle się zbuntować, często w sposób ostateczny. Jak zatem widać, trudno z góry przewidzieć finał kryzysu danej pary.
Bywa, że kobieta godzi się na dominację mężczyzny. Z czasem jednak dojrzewa i przestaje tolerować dawny sposób funkcjonowania małżeństwa. Mężczyzna z kolei taką zmianę odbiera jako kobiecą fanaberię, bo przecież wcześniej było dobrze… Czy gdyby taka kobieta od początku sygnalizowała swoje potrzeby, później związek nie byłby tak bardzo zagrożony?
Myślę, że trwałość małżeństwa nie zależy od stopnia samozaparcia w podległości osoby zdominowanej. Ostateczna zgoda na bycie w pełni zdominowanym nie jest możliwa do zrealizowania. W dodatku ten układ w jakiś sposób deprawuje osobę dominującą: przyzwolenie na jej władzę utwierdza ją w przekonaniu, że skoro ona jest zadowolona, podobnie jest i z drugą stroną.
Sygnalizowanie niezadowolenia w takim związku to kwestia umiejętności pertraktacji. Trzeba się tego nauczyć już w okresie narzeczeństwa. Można zaczynać od wspólnego podejmowania decyzji o tym, do kogo jedziemy w niedzielę, dokąd na wycieczkę, jak duży ma być udział każdego z partnerów w danym przedsięwzięciu itp. Umiejętność pertraktacji to kwestia rozwijania pewnego talentu. W małżeństwie najtrudniejsze jest partnerstwo. Dlatego budowanie związku tylko na ćwiczeniu cierpliwości w nadziei, że zostanie to docenione, jest fatalnym błędem.
Ostatnie badania socjologiczne pokazują, że Polacy na ogół słabo radzą sobie w negocjacjach. A – jak Pani mówi – to podstawowa umiejętność w małżeństwie.
Myślę, że ta dziedzina naszego wychowania społecznego (realizowanego np. przez media) została zupełnie zaniedbana. Zamiast pertraktacji mamy manipulację, bo do tego typu zachowań jesteśmy skłonni spontanicznie. Manipulacja nastawiona jest na skuteczność oddziaływania, a nie na liczenie się z uprawnieniami i wolą drugiego. Stąd tak ważną kwestią jest uczenie ludzi negocjacji. Zadanie to stoi już przed wychowawcami pierwszej klasy szkoły podstawowej. Trzeba ludziom pozwolić na wybór. Wszelka totalitarna władza, nawet w rodzinie, deprawuje. Sugeruje bowiem, że jedyną drogą do skuteczności jest manipulacja. Tymczasem ona niszczy małżeństwo, ponieważ ustawia relację między dwojgiem ludzi na zasadzie zależności przedmiotu wobec podmiotu. Takie, instrumentalne traktowanie drugiej osoby (która ma zaspokoić moje potrzeby i to w sposób, jaki ja dyktuję) nie może długo panować w żadnym małżeństwie.
Jakie błędy najczęściej popełniają małżonkowie w obliczu kryzysu?
W obliczu trudności zwykle zwiększa się nacisk: próbuje się stosować dotychczasowe metody postępowania tylko z większym natężeniem. To pierwszy błąd, bo zwiększenie nacisku zwiększa napięcie. W tym miejscu należałoby rozpocząć negocjacje, zacząć nazywać swoje potrzeby i poznać potrzeby małżonka (każda frustracja i niezadowolenie to sygnał, że niektóre z nich nie zostały zaspokojone).
Niestety w naszej kulturze życia codziennego brakuje umiejętności nazywania naszych potrzeb i ich wyrażania. Często uważamy, że bliski nam człowiek ma obowiązek domyślania się ich. Tymczasem założenie niedomyślności jest podstawową zasadą wszelkiej komunikacji: nie mogę liczyć na zaspokojenie potrzeby, której nie wyraziłem. W sklepie też muszę powiedzieć ekspedientce, czego potrzebuję, aby to otrzymać.
Jak się nauczyć wypowiadania swoich potrzeb, jeśli ktoś nie wyniósł tej umiejętności z domu?
Trzeba sobie uświadomić, że druga osoba może mnie nie rozumieć, ponieważ wyrażam się niezrozumiale, a nie dlatego, że ona nie chce. Sygnalizuję swoje pragnienia w taki sposób, że nie dociera do niej treść mojego komunikatu. Wobec tego muszę nauczyć się mówić: ja potrzebuję, ja oczekiwałbym itp.
Zdarza się, że współmałżonek jest osobą zamkniętą w sobie. Próba sygnalizowania mu tego, co się przeżywa, bywa odbierana jako atak. Co wtedy robić?
W takim wypadku zwiększenie nacisku tylko wyostrzy reakcje obronne. Myślę, że wówczas trzeba cierpliwego powtarzania na co dzień: ja czekam, ja potrzebuję, ja chciałabym, mnie jest potrzebne. Zwyczajnie. Ten komunikat kiedyś dotrze do adresata, nawet jeśli najpierw musi przekroczyć próg reakcji obronnej, bo moja potrzeba może naruszać jakiś stereotyp życia drugiego człowieka. W końcu druga osoba zajmie w tej sprawie jakieś stanowisko. Nie ma innej drogi.
Podam przykład: znałam małżeństwo, w którym osoba dominująca nagle dostrzegała, że współmałżonek był zniewolony i stworzył sobie azyl w postaci hobby. Zaczął pisać książkę, która osiągnęła już ponad tysiąc stron. Kiedy żona zaczęła to spokojnie akceptować, a potem nawet pomagać, poczuła, że to ich do siebie zbliża. Teraz jest to wzruszające sędziwe małżeństwo.
Czy istnieją złote zasady postępowania w obliczu kryzysu małżeńskiego?
Po pierwsze, trzeba przyjąć do wiadomości, że kryzys jest szansą na rozwój, bo kwestionuje status quo. To mobilizuje do szukania wyjścia z trudnej sytuacji pod warunkiem, że nie polega na wzajemnych oskarżeniach i poszukiwaniu winnego, ale na uczciwym nazwaniu sytuacji.
Drugi etap to wzajemna sygnalizacja potrzeb i emocji z tym związanych bez dyktowania natychmiastowego rozwiązania. Niech druga osoba ma możliwość stopniowego zrozumienia mojej sytuacji i zaproponowania własnych rozwiązań.
To najważniejsze dwa etapy.
Warto też uświadomić sobie, że kryzys więzi zwykle jest zjawiskiem wtórnym, wynikającym z kryzysu komunikacji. Żeby się wzajemnie nie ranić, trzeba koniecznie nauczyć się właściwego komunikowania swoich odczuć, a zwłaszcza problemów. Trzeba przyznawać się do gniewu, do rozczarowania, umieć nazywać to, co nas wyprowadza z równowagi, ale nie obwiniać za wszystko drugiej osoby. Potem należy wzajemnie poszukać sposobów wyjścia z trudności.
Na ogół małżeństwa po przejściu przez kryzys kochają się bardziej aniżeli przed nim.
Czy można powiedzieć, że umiejętne rozwiązywanie kryzysów to sposób na duchowy i osobowy rozwój w małżeństwie?
To olbrzymia szansa rozwoju: później następuje rozwój miłości, więzi oraz osobowości każdego z uczestników kryzysu. Małżeństwo jest wspaniałą drogą rozwoju daną przez Boga.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum
"Metoda in vitro jest niezgodna z prawem Bożym i naturą człowieka..."
"Pan naprawdę Zmartwychwstał! Alleluja!
„Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych? Nie ma Go tutaj; zmartwychwstał!” (Łk 24,5-6) "To się Bogu podoba, jeżeli dobrze czynicie, a przetrzymacie cierpienia" (1 P 2,20b) "Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat” (J 16,33)
„Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu!” (Mk 16,15)
To może być także Twoje zmartwychwstanie - zmartwychwstanie Twojego małżeństwa!
Jan Paweł II:
Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje „Westerplatte". Jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można zdezerterować. Wreszcie — jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić, tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie. Tak, obronić — dla siebie i dla innych.
Dla tych, którzy kochają - propozycja wzoru odpowiedzi na pozew rozwodowy
W odpowiedzi na pozew wnoszę o oddalenie powództwa w całości i nie rozwiązywanie małżeństwa stron przez rozwód.
UZASADNIENIE
Pomimo trudności jakie nasz związek przechodził i przechodzi uważam, że nadal można go uratować. Małżeństwa nie zawiera się na chwilę i nie zrywa w momencie, gdy dzieje się coś niedobrego. Pragnę nadmienić, iż w przyszłości nie zamierzam się już z nikim innym wiązać. Podjąłem (podjęłam) bowiem decyzję, że będę z żoną (mężem) na zawsze i dołożę wszelkich starań, aby nasze małżeństwo przetrwało. Scalenie związku jest możliwe nawet wtedy, gdy tych dobrych uczuć w nas nie ma. Lecz we mnie takie uczucia nadal są i bardzo kocham swoją żonę (męża), pomimo, iż w chwili obecnej nie łączy nas więź fizyczna. Jednak wyrażam pragnienie ratowania Naszego małżeństwa i gotowy (gotowa) jestem podjąć trud jaki się z tym wiąże. Uważam, że przy odrobinie dobrej woli możemy odbudować dobrą relację miłości.
Dobro mojej żony (męża) jest dla mnie po Bogu najważniejsze. Przed Bogiem to bowiem ślubowałem (ślubowałam).
Moim zdaniem każdy związek ma swoje trudności, a nieporozumienia jakie wydarzyły się między nami nie są powodem, aby przekreślić nasze małżeństwo i rozbijać naszą rodzinę. Myślę, że każdy rozwód negatywnie wpływa nie tylko na współmałżonków, ale także na ich rodziny, dzieci i krzywdzi niepotrzebnie wiele bliskich sobie osób. Oddziaływuje również negatywnie na inne małżeństwa.
Z moją (moim) żoną (mężem) znaliśmy się długo przed zawarciem naszego małżeństwa i uważam, że był to wystarczający czas na wzajemne poznanie się. Po razem przeżytych "X" latach (jako para, narzeczeni i małżonkowie) żona (mąż) jest dla mnie zbyt ważną osobą, aby przekreślić większość wspólnie spędzonych lat. Według mnie w naszym związku nie wygasły więzi emocjonalne i duchowe. Podkreślam, iż nadal kocham żonę (męża) i pomimo, że oddaliliśmy się od siebie, chcę uratować nasze małżeństwo. Osobiście wyrażam wolę i chęć naprawy naszych małżeńskich relacji, gdyż mam przekonanie, że każdy związek małżeński dotknięty poważnym kryzysem jest do uratowania.
Orzeczenie rozwodu spowodowałoby, że ucierpiałoby dobro wspólnych małoletnich dzieci stron oraz byłoby sprzeczne z zasadami współżycia społecznego. Dzieci potrzebują stabilnego emocjonalnego kontaktu z obojgiem rodziców oraz podejmowania przez obie strony wszelkich starań, by zaspokoić potrzeby rodziny. Rozwód grozi osłabieniem lub zerwaniem więzi emocjonalnej dzieci z rodzicem zamieszkującym poza rodziną. Rozwód stron wpłynie także niekorzystnie na ich rozwój intelektualny, społeczny, psychiczny i duchowy, obniży ich status materialny i będzie usankcjonowaniem niepoważnego traktowania instytucji rodziny.
Jestem katolikiem (katoliczką), osobą wierzącą. Moje przekonania religijne nie pozwalają mi wyrazić zgody na rozwód, gdyż jak mówi w punkcie 2384 Katechizm Kościoła Katolickiego: "Rozwód znieważa przymierze zbawcze, którego znakiem jest małżeństwo sakramentalne", natomiast Kompendium Katechizmu Kościoła Katolickiego w punkcie 347 nazywa rozwód jednym z najcięższych grzechów, który godzi w sakrament małżeństwa.
Wysoki Sądzie, proszę o danie nam szansy na uratowanie naszego małżeństwa. Uważam, ze każda rodzina, w tym i nasza, na to zasługuje. Nie zmienię zdania w tej ważnej sprawie, bo wtedy będę niewiarygodny w każdej innej. Brak wyrażenia mojej zgody na rozwód nie wskazuje na to, iż kierują mną złe emocje tj. złość czy złośliwość. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że nie zmuszę żony (męża) do miłości. Rozumiem, że moja odmowa komplikuje sytuację, ale tak czuję, takie są moje przekonania religijne i to dyktuje mi serce.
Bardzo kocham moją (mojego) żonę (męża) i w związku z powyższym wnoszę jak na wstępie.
List Episkopatu Polski na święto św. Rodziny
Warto jeszcze raz podkreślić, że u podstaw każdej rodziny stoi małżeństwo. Chrześcijańskie patrzenie na małżeństwo w pełni uwzględnia wyjątkową naturę tej wspólnoty osób. Małżeństwo to związek mężczyzny i niewiasty, zawierany na całe ich życie, i z tej racji pełniący także określone zadania społeczne. Chrystus podkreślił, że mężczyzna opuszcza nawet ojca i matkę, aby złączyć się ze swoją żoną i być z nią przez całe życie jako jedno ciało (por. Mt 19,6). To samo dotyczy niewiasty. Naszym zadaniem jest nieustanne przypominanie, iż tylko tak rozumianą wspólnotę mężczyzny i niewiasty wolno nazywać małżeństwem. Żaden inny związek osób nie może być nawet przyrównywany do małżeństwa. Chrześcijanie decyzję o zawarciu małżeństwa wypowiadają wobec Boga i wobec Kościoła. Tak zawierany związek Chrystus czyni sakramentem, czyli tajemnicą uświęcenia małżonków, znakiem swojej obecności we wszystkich ich sprawach, a jednocześnie źródłem specjalnej łaski dla nich. Głębia duchowości chrześcijańskich małżonków powstaje właśnie we współpracy z łaską sakramentu małżeństwa. więcej >>
Wszechświat na miarę człowieka
Wszechświat jest ogromny. Żeby sobie uzmysłowić rozmiary wszechświata, załóżmy, że odległość Ziemia - Słońce to jeden milimetr. Wtedy najbliższa gwiazda znajduje się mniej więcej w odległości 300 metrów od Słońca. Do Słońca mamy jeden milimetr, a do najbliższej gwiazdy około 300 metrów. Słońce razem z całym otoczeniem gwiezdnym tworzy ogromny system zwany Droga Mleczną (galaktykę w kształcie ogromnego dysku). W naszej umownej skali ten ogromny dysk ma średnicę około 6 tysięcy kilometrów, czyli mniej więcej tak, jak stąd do Stanów Zjednoczonych. Światło zużywa na przebycie od jednego końca tego dysku do drugiego - około 100 tysięcy lat. W tym dysku mieści się około 100 miliardów gwiazd. To jest ogromny dysk! Jeszcze mniej więcej sto lat temu uważano, że to jest cały wszechświat. Okazało się, że tak wcale nie jest. Wszechświat jest znacznie, znacznie większy! Jeżeli te 6 tysięcy kilometrów znowu przeskalujemy, tym razem do jednego centymetra, to cały wszechświat, który potrafimy zaobserwować (w tej skali) jest kulą o średnicy 3 kilometrów. I w tym właśnie obszarze, jest około 100 miliardów galaktyk (czyli takich dużych systemów gwiezdnych, oczywiście różnych kształtów, różnych wielkości). To właśnie jest cały wszechświat, który potrafimy badać metodami fizycznymi, wykorzystując techniki astronomiczne. (Wszechświat na miarę człowieka >>>)
Musicie zawsze powstawać!
Możecie rozerwać swoje fotografie i zniszczyć prezenty. Możecie podeptać swoje szczęśliwe wspomnienia i próbować dzielić to, co było dla dwojga. Możecie przeklinać Kościół i Boga.
Ale Jego potęga nie może nic uczynić przeciw waszej wolności. Bo jeżeli dobrowolnie prosiliście Go, by zobowiązał się z wami... On nie może was "rozwieść".
To zbyt trudne? A kto powiedział, że łatwo być
człowiekiem wolnym i odpowiedzialnym. Miłość się staje Jest miłością w marszu, chlebem codziennym.
Nie jest umeblowana mieszkaniem, ale domem do zbudowania i utrzymania, a często do remontu. Nie jest triumfalnym "TAK", ale jest mnóstwem "tak", które wypełniają życie, pośród mnóstwa "nie".
Człowiek jest słaby, ma prawo zbłądzić! Ale musi zawsze powstawać i zawsze iść. I nie wolno mu odebrać życia, które ofiarował drugiemu; ono stało się nim.
Klasycznym tekstem biblijnym ukazującym w świetle wiary wartość i sens środków ubogich jest scena walki z Amalekitami. W czasie przejścia przez pustynię, w drodze do Ziemi Obiecanej, dochodzi do walki pomiędzy Izraelitami a kontrolującymi szlaki pustyni Amalekitami (zob. Wj 17, 8-13). Mojżesz to Boży człowiek, który wie, w jaki sposób może zapewnić swoim wojskom zwycięstwo. Gdyby był strategiem myślącym jedynie po ludzku, stanąłby sam na czele walczących, tak jak to zwykle bywa w strategii. Przecież swoją postawą na pewno by ich pociągał, tak byli wpatrzeni w niego. On zaś zrobił coś, co z punktu widzenia strategii wojskowej było absurdalne - wycofał się, zostawił wojsko pod wodzą swego zastępcy Jozuego, a sam odszedł na wzgórze, by tam się modlić. Wiedział on, człowiek Boży, człowiek modlitwy, kto decyduje o losach świata i o losach jego narodu. Stąd te wyciągnięte na szczycie wzgórza w geście wiary ramiona Mojżesza. Między nim a doliną, gdzie toczy się walka, jest ścisła łączność. Kiedy ręce mu mdleją, to jego wojsko cofa się. On wie, co to znaczy - Bóg chce, aby on wciąż wysilał się, by stale wyciągał ręce do Pana. Gdy ręce zupełnie drętwiały, towarzyszący Mojżeszowi Aaron i Chur podtrzymywali je. Przez cały więc dzień ten gest wyciągniętych do Pana rąk towarzyszył walce Izraelitów, a kiedy przyszedł wieczór, zwycięstwo było po ich stronie. To jednak nie Jozue zwyciężył, nie jego wojsko walczące na dole odniosło zwycięstwo - to tam, na wzgórzu, zwyciężył Mojżesz, zwyciężyła jego wiara.
Gdyby ta scena miała powtórzyć się w naszych czasach, wówczas uwaga dziennikarzy, kamery telewizyjne, światła reflektorów skierowane byłyby tam, gdzie Jozue walczy. Wydawałoby się nam, że to tam się wszystko decyduje. Kto z nas próbowałby patrzeć na samotnego, modlącego się gdzieś człowieka? A to ten samotny człowiek zwycięża, ponieważ Bóg zwycięża przez jego wiarę.
Wyciągnięte do góry ręce Mojżesza są symbolem, one mówią, że to Bóg rozstrzyga o wszystkim. - Ty tam jesteś, który rządzisz, od Ciebie wszystko zależy. Ludzkiej szansy może być śmiesznie mało, ale dla Ciebie, Boże, nie ma rzeczy niemożliwych. Gest wyciągniętych dłoni, tych mdlejących rąk, to gest wiary, to ubogi środek wyrażający szaleństwo wiary w nieskończoną moc i nieskończoną miłość Pana.
„Ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że ciebie nie opuszczę aż do śmierci" - to tekst przysięgi małżeńskiej wypowiadany bez żadnych warunków uzupełniających. Początek drogi. Niezapisana karta z podpisem: „aż do śmierci". A co, gdy pojawią się trudności, kryzys, zdrada?...
„Wtedy przystąpili do Niego faryzeusze, chcąc Go wystawić na próbę, zadali Mu pyta-nie: «Czy wolno oddalić swoją żonę z jakiegokolwiek powodu?» On im odpowiedział: «czy nie czytaliście, że Stwórca od początku stworzył ich mężczyzną i kobietą? Dlatego opuści człowiek ojca i matkę i będą oboje jednym ciałem. A tak nie są już dwojgiem, lecz jednym ciałem. Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela»"(Mt 19, 3-5). Dwanaście lat temu nasilający się kryzys, którego skutkiem byt nowy związek mojego męża, separacja i rozwód, doprowadził do rozpadu moje małżeństwo. Porozumienie zostało zerwane. Zepchnięta na dalszy plan, wyeliminowana z życia, nigdy w swoim sercu nie przestałam być żoną mojego męża. Sytuacje, wobec których stawałam, zda-wały się przerastać moją wytrzymałość, odbierały nadzieję, niszczyły wszystko we mnie i wokół mnie. Widziałam, że w tych trudnych chwilach Bóg stawał przy mnie i mówił: „wystarczy ci mojej łaski", „Ja jestem z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata". Był Tym, który uczył mnie, jak nieść krzyż zerwanej jedności, rozbitej rodziny, zdrady, zaparcia, odrzucenia, szyderstwa, cynizmu, własnej słabości, popełnionych grzechów i błędów. Podnosił, nawracał, przebaczał, uczyt przebaczać. Kochał. Akceptował. Prowadził. Nadawał swój sens wydarzeniom, które po ludzku zdawały się nie mieć sensu. Byt wierny przymierzu, które zawarł z nami przed laty przez sakrament małżeństwa. Teraz wiem, że małżeństwo chrześcijańskie jest czym innym niż małżeństwo naturalne. Jest wielką łaską, jest historią świętą, w którą angażuje się Pan Bóg. Jest wydarzeniem, które sprawia, „że mąż i żona połączeni przez sakrament to nie przypadkowe osoby, które się dobrały lub nie, lecz te, którym Bóg powiedział «tak», by się stały jednym ciałem, w drodze do zbawienia".
Ja tę nadzwyczajność małżeństwa sakramentalnego zaczęłam widzieć niestety późno, bo w momencie, gdy wszystko zaczęto się rozpadać. W naszym małżeństwie byliśmy najpierw my: mój mąż, dzieci, ja i wszystko inne. Potem Pan Bóg, taki na zasadzie pomóż, daj, zrób. Nie Ten, ku któremu zmierza wszystko. Nie Bóg, lecz bożek, który zapewnia pomyślność planom, spełnia oczekiwania, daje zdrowie, zabiera trudności... Bankructwo moich wyobrażeń o małżeństwie i rodzinie stało się dla mnie źródłem łaski, poprzez którą Bóg otwierał mi oczy. Pokazywał tę miłość, z którą On przyszedł na świat. Stawał przy mnie wyszydzony, opluty, odepchnięty, fałszywie osądzony, opuszczony, na drodze, której jedyną perspektywą była haniebna śmierć, I mówił: to jest droga łaski, przez którą przychodzi zbawienie i nowe życie, czy chcesz tak kochać? Swoją łaską Pan Bóg nigdy nie pozwolił mi zrezygnować z modlitwy za mojego męża i o jedność mojej rodziny, budowania w sobie postawy przebaczenia, pojednania i porozumienia, nigdy nie dał wyrazić zgody na rozwód i rozmyślne występowanie przeciwko mężowi. Zalegalizowanie nowego związku mojego męża postrzegam jako zalegalizowanie cudzołóstwa („A powiadam wam: Kto oddala swoją żonę (...) a bierze inną popełnia cudzołóstwo, I kto oddaloną bierze za żonę, popełnia cudzołóstwo" (Mt,19.9)). I jako zaproszenie do gorliwszej modlitwy i głębszego zawierzenia. Nasza historia jest ciągle otwarta, ale wiem, że Pan Bóg nie powiedział w niej ostatniego Słowa. Jakie ono będzie i kiedy je wypowie, nie wiem, ale wierzę, że zostanie wypowiedziane dla mnie, mojego męża, naszych dzieci i wszystkich, których nasza historia dotknęła. Będzie ono Dobrą Nowiną dla każdego nas. Bo małżeństwo sakramentalne jest historią świętą, przymierzem, któremu Pan Bóg pozostaje wierny do końca.
"Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy" (Mk 9,23) "Nie bój się, wierz tylko!" (Mk 5,36)
Słowa Jezusa nie pozostawiają żadnych wątpliwości: "Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie" (J 6, 53). Ile tego życia będziemy mieli w sobie tu na ziemi, tyle i tylko tyle zabierzemy w świat wieczności. I na bardzo długo możemy znaleźć się w czyśćcu, aby dojść do pełni życia, do miary nieba.
Pamiętajmy jednak, że w Kościele nic nie jest magią. Jezus podczas swojego ziemskiego nauczania mówił:
- do kobiety kananejskiej:
«O niewiasto wielka jest twoja wiara; niech ci się stanie, jak chcesz!» (Mt 15,28)
- do kobiety, która prowadziła w mieście życie grzeszne:
«Twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju!» (Łk 7,37.50)
- do oczyszczonego z trądu Samarytanina:
«Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła» (Łk 17,19)
- do kobiety cierpiącej na krwotok:
«Ufaj, córko! Twoja wiara cię ocaliła» (Mt 9,22)
- do niewidomego Bartymeusza:
«Idź, twoja wiara cię uzdrowiła» (Mk 10,52)
Modlitwa o odrodzenie małżeństwa
Panie, przedstawiam Ci nasze małżeństwo – mojego męża (moją żonę) i mnie. Dziękuję, że nas połączyłeś, że podarowałeś nas sobie nawzajem i umocniłeś nasz związek swoim sakramentem. Panie, w tej chwili nasze małżeństwo nie jest takie, jakim Ty chciałbyś je widzieć. Potrzebuje uzdrowienia. Jednak dla Ciebie, który kochasz nas oboje, nie ma rzeczy niemożliwych. Dlatego proszę Cię:
- o dar szczerej rozmowy,
- o „przemycie oczu”, abyśmy spojrzeli na siebie oczami Twojej miłości, która „nie pamięta złego” i „we wszystkim pokłada nadzieję”,
- o odkrycie – pośród mnóstwa różnic – tego dobra, które nas łączy, wokół którego można coś zbudować (zgodnie z radą Apostoła: zło dobrem zwyciężaj),
- o wyjaśnienie i wybaczenie dawnych urazów, o uzdrowienie ran i wszystkiego, co chore, o uwolnienie od nałogów i złych nawyków.
Niech w naszym małżeństwie wypełni się wola Twoja.
Niech nasza relacja odrodzi się i ożywi, przynosząc owoce nam samym oraz wszystkim wokół. Ufam Tobie, Jezu, i już teraz dziękuję Ci za wszystko, co dla nas uczynisz. Uwielbiam Cię w sercu i błogosławię w całym moim życiu. Amen..
Święty Józefie, sprawiedliwy mężu i ojcze, który z takim oddaniem opiekowałeś się Jezusem i Maryją – wstaw się za nami. Zaopiekuj się naszym małżeństwem. Powierzam Ci również inne małżeństwa, szczególnie te, które przeżywają jakieś trudności. Proszę – módl się za nami wszystkimi! Amen!
Modlitwa o siedem Darów Ducha Świętego
Duchu Święty, Ty nas uświęcasz, wspomagając w pracy nad sobą. Ty nas pocieszasz wspierając, gdy jesteśmy słabi i bezradni. Proszę Cię o Twoje dary:
1. Proszę o dar mądrości, bym poznał i umiłował Prawdę wiekuistą, ktorą jesteś Ty, moj Boże.
2. Proszę o dar rozumu, abym na ile mój umysł może pojąć, zrozumiał prawdy wiary.
3. Proszę o dar umiejętności, abym patrząc na świat, dostrzegał w nim dzieło Twojej dobroci i mądrości i abym nie łudził się, że rzeczy stworzone mogą zaspokoić wszystkie moje pragnienia.
4. Proszę o dar rady na chwile trudne, gdy nie będę wiedział jak postąpić.
5. Proszę o dar męstwa na czas szczególnych trudności i pokus.
6. Proszę o dar pobożności, abym chętnie obcował z Tobą w modlitwie, abym patrzył na ludzi jako na braci, a na Kościół jako miejsce Twojego działania.
7. Na koniec proszę o dar bojaźni Bożej, bym lękał się grzechu, który obraża Ciebie, Boga po trzykroć Świętego. Amen.
Akt poświęcenia się Niepokalanemu Sercu Maryi
Obieram Cię dziś, Maryjo, w obliczu całego dworu niebieskiego, na moją Matkę i Panią. Z całym oddaniem i miłością powierzam i poświęcam Tobie moje ciało i moją duszę, wszystkie moje dobra wewnętrzne i zewnętrzne, a także zasługi moich dobrych uczynków przeszłych, teraźniejszych i przyszłych. Tobie zostawiam całkowite i pełne prawo dysponowania mną jak niewolnikiem oraz wszystkim, co do mnie należy, bez zastrzeżeń, według Twojego upodobania, na większą chwałę Bożą teraz i na wieki. Amen.