Celem tego forum jest niesienie pomocy małżonkom przeżywającym kryzys na każdym jego etapie (także po rozwodzie i gdy współmałżonkowie są uwikłani w niesakramentalne związki), którzy chcą ratować swoje sakramentalne małżeństwa
Mój problem rozpoczął się bardzo dawno temu.Moje małużeństwo trwa już czternaście lat.Jeszcze trwa, ale teraz wszystko stało się bardzo kruche i bardzo niepewne. Problemy mieliśmy zawsze. Moja żona i ja niezgadzaliśmy się w bardzo wielu kwestiach. Od banalnych problemów dotyczących np. sposobu "ubierania się" do braku czułości, ciepła, braku miłości, braku akceptacji, niewrażliwości. Niesposób wymienić wszystkiego. Cierpieliśmy oboje i oboje raniliśmy się wzajemnie. Żona zarzucała mi, że nie kocham dzieci, że nie potrafie się z nimi bawić, że je odtrącam, i ciągle krytykuje, chociaż mają wiele osiągnięć. Z kolei ja, że jest zaborcza w stosunku do dzieci i że poprzez emocjonalny szantaż zdominowała je na tyle, że zamknęły się w stosunku do mnie.
Wszystko to było bardzo długotrwałym stanem.
Było wiele momentów bardzo ciepłych i dobrych ale chyba za mało bo niewystarczyło aby pokonać narastający kryzys.
Żona zdecydowała się na wyjazd za granicę, motywowała to sposobem na zarobienie dodatkowych pieniędzy. Akurat byliśmy w konflikcie, a Ja nie potrafiłem ocenić powagi problemu. Co prawda pożegnałem Ją ale lawina ruszyła. Najpierw pomalutku bez znaczących zmian. Wróciła po trzech miesiącach w naszym związku jakby się poprawiło. Po pewnym czasie jednak wszystko wróciło do "normy". Kolejny wyjazd w to samo miejsce w rok później. Powrót po trzech miesiącach i kolejna poprawa. Nawet bywało bardzo ciepło. Myślałem, że to bardzo dobry sposób na odnowienie związku i odbudowanie miłości. Uległem wypadkowi i musiałem się wyłączyć z zarabinia "kasy". I wtedy kolejna decyżja żony o wyjeździe. Teraz gdzie indziej na bardzo niepewne warunki. Podziwiałem Jej determinację chociaż o wyjeżdzie wyrażałem się bardzo sceptycznie. Kolejna rozłąka. Bardzo potrzebowałem kontaktu i chociaż najdrobniejszych informacji. Już wtedy zaczynało boleć. Trochę się podkurowałem i dostałem propozycję pracy też gdzieś za granicą. Wyjechałem. Dzieciaki zostały same, z babciami, same, różnie. Wracam po jakichś dwóch miesiącach. To już trzy miesiące jak żony niema. Zaczyna ze mną dziać się coś czego nigdy się po sobie nie spodziewałem. Próbuje się maskować przed dziećmi ale one się połapały. Takiego niepokoju, strachu, rozpaczy, zazdrości, gniewu, bezradności, obaw i niewiadomo czego złego w życiu nie przerabiałem w "pigułce". Okazłem wszystkie te emocje podczas nielicznych i krótkich rozmów telefonicznych. Dochdziło do oskarżeń, stawiania warunków, krzyków, kłutni, przepraszania, wyznań miłości, wybaczania i od nowa. Atmosfera była straszliwie napięta wręcz nie do zniesienia. Wreszcie powrót. Ogromna radość. Odliczanie dni, godzin, minut. Spotkanie po sześciu miesiącach rozłąki i ....Moja żona była zupełnie inną osobą. Zawiało takim chłodem i taką niwrażliwością, że aż się przeraziłem. Nie takiej osoby oczekiwałem, nie takiej się spodziewałem, nie taką pamiętałem z przed rozstania. Maskowałem to szczęsciem "wreszcie razem". Ale teraz wszystko miało się zmienić. Nazajutrz były obcojęzyczne SMS-y. Moje napady furii, kłutnie, wypomominania, przeprosiny, mgnienia czułości, chłód, obojętność, wyrzucanie z domu, poprostu koszmar. Przetrwaliśmy razem trzy miesiące. Żona odsunęła się odemnie. Nie dawała sie dotknąć, nie reagowała na wszystko co dobrego chciałem jej dać. Wyjechała z dziećmi na wakacje. Znowu za tą samą granicę. Starałem się pozbierać do kupy, wyhamować, wyciszyć się, pozbyć złych emocji, pozbyć gniewu i żalu. Jakoś zacząłem funkcjonować. Wybaczyłem i pragnąłem wybaczenia. Po powrocie była tak samo zamknięta i nie czuła na na mnie. Często wychodziła z domu i wracała po to żeby się umyć i wyspać. Złe języki nagadały jakichś bzdur. Dotarło. Przy kolejnej próbie wyjścia powiedziałem, że jeśli teraz wyjdzie to może nie wracać. Na nic zdały się moje przeprosiny błagania prośby żeby chwilę ochłonęła i została. Wyprowadziła się do mamy z dziećmi....
Tyle przemyśleń, bólu, rozpaczy, kolejnych prób cofnięcia tego wszystkiego. Takiej samotności jeszcze nigdy nie przerabiałem. Samotność i beznadzieja. Mówi, że już mnie nie kocha, że nie chce być ze mną, że chce się rozstać, że to już koniec, że minął ten moment w którym można było coś naprawić, że nie będziemy już razem...że napewno do mnie nie wróci. Niechcę w to wierzyć, ale mija czas inic się nie zmienia.
Chcę się zmienić, chcę być lepszy, chcę kochać pełniej, chcę obdarować ciepłem, chcę być radośniejszy i bardziej optymistyczny. Chcę abyśmy zaznali chociaż odrobinę szczęścia i radości z bycia ze sobą i dla siebie. Wszystkie próby tylko jeszcze bardziej blokują moje kochanie, a ja już nie wiem co mogę poradzić. Modlę się próbuję znaleźć jakieś życzliwe osoby które pomogą dać mi iskierkę nadziei. Chodzą mi po głowie najróżniejsze myśli. A czas może być przeciwko mnie. Teraz poprostu niewiem JAK....
ja też chętnie z Toba porozmawiam...jak tylko poczujesz na to ochotę...sama jestem w podobnej sytuacji, wiem jak ważna teraz dla mnie jest rozmowa z drugim człowiekiem...bo my musimy wyjść do ludzi, a nie zamykać sie przed nimi. Otrzymałam na forum wiele serdecznych słów pocieszenia...które bardzo mi pomogły-dziękuję
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Nie możesz ściągać załączników na tym forum