Celem tego forum jest niesienie pomocy małżonkom przeżywającym kryzys na każdym jego etapie (także po rozwodzie i gdy współmałżonkowie są uwikłani w niesakramentalne związki), którzy chcą ratować swoje sakramentalne małżeństwa
Wysłany: 2007-03-18, 23:56 Rzecz o rozwiedzionych samotnych
Rzecz o rozwiedzionych samotnych
(Artykuł ukazał się w numerze 1 (2002) biuletynu pt. "Sanktuarium św. Andrzeja Boboli" redagowanym przy jezuickiej parafii w Warszawie, ul. Rakowiecka 61)
Stosunkowo wiele się już dziś mówi o duszpasterstwie osób żyjących w związkach niesakramentalnych. Organizuje się dla nich specjalne rekolekcje, wydaje się różnego rodzaju publikacje, oferuje opiekę duchową. Natomiast wciąż mało myśli się o tych, którzy po rozpadzie małżeństwa zdecydowali się na trudną wierność przysiędze złożonej przed ołtarzem, a właśnie taka jest droga wyznaczona przez Ewangelię.
"Samotność i inne trudności
- pisze Jan Paweł II w adhortacji apostolskiej Familiaris consortio (1981 r.)
- są często udziałem małżonka odseparowanego, zwłaszcza gdy nie ponosi on winy. W takim przypadku wspólnota kościelna musi w szczególny sposób wspomagać go; okazywać mu szacunek, solidarność, zrozumienie i konkretną pomoc, tak aby mógł dochować wierności także w tej trudnej sytuacji, w której się znajduje (...) przykład jego wierności i chrześcijańskiej konsekwencji nabiera szczególnej wartości świadectwa wobec świata i Kościoła, który tym bardziej winien mu okazywać stałą miłość i pomoc, nie czyniąc żadnych trudności w dopuszczeniu do sakramentów"
(nr 83).
O jakie świadectwo tutaj chodzi? O świadectwo miłości, którą Chrystus chciał wprowadzić na ziemię, nie tylko ją pokazać, ale także umożliwić. Czy wierność w przypadku pozostawienia przez współmałżonka ma sens? Sakrament małżeństwa jest uczestnictwem w miłości Chrystusa do człowieka. Zatem należy się zastanowić jaka była ta miłość? Po pierwsze, była to miłość uprzedzająca - to nie my pokochaliśmy Boga, to Chrystus pierwszy nas umiłował, i to w sytuacji, gdyśmy byli grzesznikami, a więc jako oddalonych od Boga, nie rozumiejących i nie zainteresowanych Jego miłością. Dalej, była to miłość bezwarunkowa: Chrystus obdarzył nas swoją miłością bez żadnych warunków wstępnych, On po prostu nas pokochał, był cały dla nas. Była to miłość wierna aż po krzyż, wierna za cenę cierpienia. Ostatecznie była to miłość samotna i nierozumiana. Wobec ogromu dobra, jakie Chrystus okazał człowiekowi, w plebiscycie zorganizowanym przez Piłata, usłyszał:
Ukrzyżuj Go, na krzyż z Nim
. Jezus samotnie niósł swój krzyż, kochał nas, a myśmy - jak pisze prorok Izajasz -
uznali Go za skazańca, chłostanego przez Boga i zdeptanego (Iz 53, 4). Jezusowa miłość - o czym często zapominamy - przynajmniej w pierwszym momencie była nieodwzajemniona. Ale poprzez swoją stałość aż po krzyż, Chrystus odkupił człowieka, odkupił ludzką miłość. Myślę, że wszystkie te cechy miłości jaką Syn Boży ukochał, i przez którą zbawił człowieka, znajdują swoje odbicie w sytuacji porzuconego męża czy żony. Jest wierny bez wzajemności, jest nierozumiany, nie tylko przez współmałżonka, który odszedł, ale także przez otoczenie i bliskich, którzy niekiedy pytają: "dlaczego nikogo nie masz? Przecież możesz jeszcze sobie ułożyć życie z kimś innym?".
Słowem, dzieli się los Chrystusa, dlatego Jezus winien stać się w takiej sytuacji bardzo bliski. Jego miłość miała wymiar zbawczy. Podobnie wierny mąż, czy wierna żona przyjmują wobec niewiernego współmałżonka rolę Chrystusa zbawiając go przez swoją samotność, poprzez trudności i cierpienie jakie są ich udziałem. Niekiedy takie osoby są jedynymi, które modlą się za swojego męża, czy żonę, bo zdarza się, że rodzina tej drugiej strony niekiedy jest niewierząca albo niepraktykująca.
Samotność wierzącego i wiernego współmałżonka nie jest łatwa, ale jest możliwa i ma sens, jednakże bez intensywnego życia Bogiem, bez kontemplowania Jego miłości, bez "czytania" swojego życia w świetle drogi, jaką przeszedł Jezus, jest to bardzo trudne. Z pewnością wierność niewiernemu współmałżonkowi jest jednocześnie wezwaniem do intensywnego życia Bogiem, do jednoczenia się z Nim w modlitwie i w sakramentach. Dla wielu doświadczenie rozpadu małżeństwa jest początkiem nawrócenia i wzrastania duchowego. Kiedy wali się wszystko, co ludzkie, odczuwa się głębokie pragnienie powrotu do tego co najistotniejsze - pisze Paul Salaü, autor książki Żyjący w separacji, rozwiedzeni – odnaleźć nadzieję ("W drodze", Poznań 1997, s. 165). Należy dążyć do zaakceptowanie samotności i zranienia, należy wejść na drogę przebaczenia oraz zobaczyć, że na "dnie duszy" nie jesteśmy sami, obok jest Jezus; nie można Go "wyprzedzić" ani "przewyższyć" w miłości i cierpieniu, można jedynie spocząć przy Jego boku.
Także od strony ludzkiej, to wcale nie jest bez znaczenia, czy opuszczony mąż lub żona wiążą się z kimś, czy nie. Nawet w sytuacji, gdy nie ponosi się zasadniczej winy za rozpad małżeństwa, a związałoby się z kimś, ten drugi poczułby się "rozgrzeszony": "ja ułożyłem, ułożyłam sobie życie, on, lub ona także ułożyła sobie życie, więc wszystko jest w porządku". Gdy tymczasem on, czy ona pozostają wierni, to zmusza do refleksji, to rodzi pytania. Poza tym, jest jeszcze jedna bardzo ważna kwestia, gdyby po rozpadzie małżeństwa obie strony od razu wstępowały w kolejne związki, pojednanie, ponowne zejście stawałoby się bardzo trudne, jeżeli wręcz niemożliwe. Bo przecież nie można powiedzieć, że ten drugi człowiek nigdy się nie nawróci, że życie w drugim związku na pewno mu się ułoży. Może z czasem przejrzy, zrozumie. Wtedy ma szansę powrotu, inaczej ta droga byłaby przed nim zamknięta, w pewnym sensie byłby skazany na swój negatywny wybór.
Problemem, z którym muszą zmierzyć się osoby, pozostające wiernymi przysiędze małżeńskiej jest samotność. Jednakże, nie jest to jedynie efekt odejścia bliskiej osoby, lecz naturalny stan człowieka, którego nie można mylić z pustką, czy izolacją. Wszyscy w na pewnym poziome naszego człowieczeństwa jesteśmy samotni. Samotnym paradoksalnie jest się także do pewnego stopnia i w małżeństwie. Dlatego nie do końca słuszne jest mówienie, że rozpad małżeństwa stał się przyczyną mojej samotności. Rozpad małżeństwa raczej ujawnił moją pierwotną samotność, ona bardziej doszła w tej sytuacji do głosu. Każdy człowiek musi podjąć proces zaakceptowania swojej samotności. Stanowi ona o naszej odrębności. Dzięki niej odkrywamy własną indywidualność i niepowtarzalność. Samotność jest warunkiem dojrzałej osobowości. Jeżeli nie potrafimy być samotni, przebywać sami ze sobą, akceptować siebie takimi jacy jesteśmy, nie jesteśmy w stanie wyjść do innych, dawać siebie. Nasze wyjście ku drugiemu może okazać się formą ucieczki od siebie, a nie bycia dla drugiego, dzielenia się sobą.
Madeleine Delbrêl, która dobrowolnie wybrała samotność w zlaicyzowanym mieście, by przeżywać miłość i cierpienie Jezusa pisze: "(...)
dzisiaj ludzie tym bardziej są samotni, im bardziej chcieliby samotności uniknąć. Jeśli rozpada się tyle małżeństw, jeśli kończą się przyjaźnie i rozchodzą się pary narzeczeńskie, to dlatego, iż w obawie przed samotnością jeden wymaga, by ten drugi wypełnił mu życie, i zamiast otworzyć się na niego, wykorzystuje go. Obsesyjne i zaborcze uczucie jest końcem wspólnoty małżeńskiej i przyjacielskiej. Natomiast samotność jest matką takiej wspólnoty: jeśli nauczyłem chętnie przebywać sam, nie wymagam wszystkiego od innych, nie walczę, aby się do mnie przystosowali, ale staję przed nimi z prostotą, z moimi darami, przyjmując także z wdzięcznością to, co mi ofiarują"
(C. M. Martini, Głos prorocki w mieście, WAM, Kraków 1996, s. 130).
"W istocie
- pisze Paul Salaün -
tym bardziej obawiamy się samotności, im więcej oczekujemy od innych".
John Powell SJ, w książce Twoje szczęście jest w Tobie (WAM, Kraków 1997) stawia tezę, że
"nikt nie może uczynić nas naprawdę szczęśliwymi albo naprawdę nieszczęśliwymi"
(s.9).
Samotność i kochanie siebie (akceptacja) stoją bardzo blisko. Im bardziej kocham (akceptuję) siebie, tym łatwiej znoszę (akceptuję) samotność.
Nie oczekuj, że inni ludzie zaspokoją wszystkie Twoje pragnienia
- pisze Barbara Rogers-Gardner protestantka, autorka książki Jezus i samotna matka (WAM, Kraków 1996) - jedynie Bóg może to zrobić. Przebacz innym ich ludzkie słabości, tak jak przebaczasz sobie. Pamiętaj, że źródłem doskonałej miłości, za którą tęskni każdy człowiek, jest Jezus (s. 39). Samotność jest innym sposobem na określenie «prymatu Boga»
(C. M. Martini, s. 133). W głębi siebie, na "dnie duszy", w mojej samotności, muszę odnaleźć Boga-Miłość, Tego, który kocha mnie bezgranicznie i do końca, który przyjmuje mnie takiego jakim jestem w stu procentach; zna mnie całego i rozumie. Wobec Niego mogę być w pełni sobą, nie muszę "grać", mogę odłożyć wszelkie maski i role, nie muszę starać się być tym, kim nie jestem.
Nasza samotność ma także wymiar apostolski. Pozwala nam lepiej rozumieć bliźnich, współczuć im, okazywać sym-patię (od gr. sympatein = czuć razem). Sprawia, że stykamy się z prawdziwym cierpieniem, będącym udziałem zachodniej cywilizacji.
Pomyślmy o samotności, którą czuje się na ulicach, w tramwajach, w metrze, wszyscy biegną, śpieszą się, potrącają się nawzajem, nikt nie patrzy na drugiego.
Zrozumieć tę udrękę i naleźć na nią lekarstwo - właśnie po to Jezus poddaje nas doświadczeniu samotności, samotności uczuciowej, samotności w celibacie. Jesteśmy powołani, by stać się pocieszycielami samotnych naszych braci
(C. M. Martini, s. 130).
Mimo, iż samotność jest nieredukowalnym wymiarem naszego człowieczeństwa, Bóg nie chce abyśmy przeżywali naszą wiarę, nasze życie w pojedynkę. Chr. od samego początku swojej działalności zakładał Kościół, wspólnotę. Wytrwanie w wierności i przebaczenie z pewnością są łaską, niemniej jednak warto na tej drodze wejść w krąg osób przyjaznych, doświadczyć więzów solidarności i wspólnoty, spotkać się z tymi, którzy nie tylko wspomogą nas modlitewnie, ale sami podzielą się doświadczeniem, jak radzić sobie z podobnymi problemami.
Elzd, dobrze, że podałaś tę stronkę. Poczytam, poszukam kontaktu do ojca jezuity.
Od roku próbuję stworzyć grupę wsparcia,
mając wielu znajomych duchownych osób (nawet znajomych księży Proboszczy), ale niestety odpowiedź jest: "będziemy tworzyć wspólnoty dla dzieci i młodzieży".
Tak więc rozwiedzeni samotni nadal będą bez wspólnot.
ania z belgii [Usunięty]
Wysłany: 2007-03-19, 12:20
Elżbieto - bo tworzenie wspólnot to nie sprawa proboszcza czy wikarego, ale wiernych. Jeśli podejmiesz się zadania i poświęcisz swój czas nie powinno być problemu.
Idziesz do ks. proboszcza mówisz, że chcesz założyć taką i taką wspólnotę, prosisz jedynie o pomoc polegającą na ogłoszeniu na początek, że w każdą niedzielę po/przed mszy św o godzinie tej i tej będzie odmawiany różaniec w intencji ratowania małżeństw albo osób przeżywajacych kryzys małżeński. Ludzie zaczną przychodzić, stworzy się stała grupa, stąd już tylko krok do regularnych spotkań wspólnotowych...
Marzena N [Usunięty]
Wysłany: 2007-03-19, 14:23
Ja też tak myślę. Jeżeli takich wspólnot jeszcze nie ma a wiemy, że są bardzo potrzebne to po prostu trzeba poprosić duchownych w swoich parafiach a przede wszystkim Pana Boga o pomoc i działać. To dobrze, że spotykamy się w najbliższym czasie moze wspólnie też coś wymyślimy. Pozdrawiam
Elżbieta [Usunięty]
Wysłany: 2007-03-19, 15:38
Aniu, bez opieki osoby duchownej nie podejmę się.
Najważniejszy jest opiekun duchowy, najlepiej z charyzmatem.
Znam wspólnotę, która spotykała się bez osoby duchownej... teraz są niestety sektą...
elzd1 [Usunięty]
Wysłany: 2007-03-19, 17:50
Witajcie.
Wiem, bo kiedyś ineresowałam się utworzeniem wspólnoty - takiej jak ta nasza - w innej części Warszawy. Ale nie jest to proste, wymaga zgody najpierw proboszcza, później władz kościelnych.
To jest pewnego rodzaju zabezpieczenie, żeby właśnie nie tworzyły się sekty pod płaszczykiem wspólnoty kościelnej. Oczywiście - musi być osoba duchowna, która w pewnym sensie pełni rolę kierownika duchowego, ale i odpowiada za działalność tejże wspólnoty.
Tyle wiem.
Że takie wspólnoty są potrzebne - wszyscy wiemy. Tylko, mało jest księży przygotowanych do pracy z nami - tymi, którzy nie chcą iść na łatwiznę i zamierzają trwać w wierności. Jesteśmy poranieni, nieufni, oczekujemy wsparcia i utwierdzania nas, że podejmujemy słuszną decyzję. A księża chyba zdają sobie sprawę z odpowiedzialności jaka wynika z opieki nad taką grupą ludzi. Chyba łatwiej jest rozmawiać z jednym człowiekiem, czy to w konfesjonale, cze też poza nim, tak myślę.
I wydaje mi się, że łatwiej jest otoczyć duszpasterską opieką tych, którzy żyją w związkach niesakramentalnych - tacy jak my - chyba dla wszytskich jesteśmy trochę egzotyczni.
A wiesz Aniu, że to dobry pomysł z prośbą o pozwolenie na modlitwę parafialną. Zastanowię się i kto wie, czy nie skorzystam.
Miłego wieczoru.
zuza [Usunięty]
Wysłany: 2007-03-19, 17:57
Coś mało kumam- ale czemu uważacie że samotnośc jest nieredukowalna?
No jest redukowalna.
Aaaaaaaaaa- a może ja inaczej pokumałam słowo samotność?
Hm- no może.
ale pracuje nad zredukowaniem jej w szerokim aspekcie znaczenia słowa ( spoko- kochanka nie szukam).
?Eh- chyba cosik pokręciłam.
elzd1 [Usunięty]
Wysłany: 2007-03-19, 18:04
A co masz na myśłi, Zuza?
Jeśli nie zamierzam szukać następcy "pana męża", to chyba jednak nie ma redukcji?
zuza [Usunięty]
Wysłany: 2007-03-19, 18:07
No - bo ja mam dużo zainteresowań- a nie tylko bycie sex- maszyną- aczkolwiek to jest- znaczy sie sexowanie jest bardzo przyjemne. I ważne jest. Tak- jest ważne.
Ale to część składowa.
[ Dodano: 2007-03-19, 18:38 ]
A- mam tez bogate życie wewnetrzne- no znaczy się zawsze miałam a mąz mi wzbogacił dodatkowo.
Ola2 [Usunięty]
Wysłany: 2007-03-19, 19:06
Ja tam nie odczuwam samotności. Szczęściarą jestem, bo ma 2 dzieci. Tylko niech sobie nikt nie pomyśli, że się zrobiłam nadopiekuńcza. O nie! Mam masę zainteresowań. Nie mam zbyt dużo czasu na samotność. A jak już ją mam, to ją doceniam. Chyba głupoty wypisuję. A facet? A seks? A przytulanie, calowanie?
No teoretycznie, to wiem, kto to jest facet. Przytulanie, całowanie ostatnio oglądam na ckliwych melodramatach. O rany, ale co to jest seks?! Chyba skleroza mnie ogarnęła. Czy seks to coś takiego, co świstak zawija w sreberka?! No niepokoi mnie to, ale nie będę w tym temacie się szlifowała. A na cholerę mi taki szlif!
A tak poważnie, to rzeczywiście ja jako rozwódka mam przechlapane. Najlepsze teksty jakie do tej pory usłyszałam, to:
- jesteś wspaniałą kobietą, więc dlaczego mąż zwiał od Ciebie? (to komentarz prosto w oczy)
- popatrz taka niby mądra, taka wykształcona, nawet całkiem, całkiem, a mąż ją rzucił, musiała mieć jakiś defekt (to komentarz za plecami)
Ola z jakimś tam defektem
[ Dodano: 2007-03-19, 23:04 ]
Elu, dzięki za ten temat. Rzeczywiście w obecnym świecie rozwódki traktowane są najczęściej, albo jako bardzo zdeterminowane panie poszukujące mocnych wrażeń, albo cnotliwe moherowe berety siedzące w kościele. Dwa bieguny, nic pośrodku, kurcze.
Elu, czy jakby Twój mąż stanął w progu Waszego domu teraz, przyjęłabyś go?
Bo ja swojego męża chyba nie. Musiałaby zacząć od znajomości. Jeszcze minie z pół roku, a .... . Tak jakoś mi we łbie poszło. Kiedyś ktoś mnie zapytał, czy ja przypadkiem z serca go nie wyrzuciłam. Może to jest ten obecny stan, bo wtedy, kiedy pytali nie odczuwałam tego, co dziś - efekt konfrontacji rzeczywistości z wyobraźnią.
Imię małżonka/i: Kama
Wiek: 31 Dołączył: 22 Mar 2006 Posty: 341 Skąd: Warszawa
Wysłany: 2007-03-21, 13:43 Re: Rzecz o rozwiedzionych samotnych
elzd1 napisał/a:
Także od strony ludzkiej, to wcale nie jest bez znaczenia, czy opuszczony mąż lub żona wiążą się z kimś, czy nie. Nawet w sytuacji, gdy nie ponosi się zasadniczej winy za rozpad małżeństwa, a związałoby się z kimś, ten drugi poczułby się "rozgrzeszony": "ja ułożyłem, ułożyłam sobie życie, on, lub ona także ułożyła sobie życie, więc wszystko jest w porządku". Gdy tymczasem on, czy ona pozostają wierni, to zmusza do refleksji, to rodzi pytania. Poza tym, jest jeszcze jedna bardzo ważna kwestia, gdyby po rozpadzie małżeństwa obie strony od razu wstępowały w kolejne związki, pojednanie, ponowne zejście stawałoby się bardzo trudne, jeżeli wręcz niemożliwe. Bo przecież nie można powiedzieć, że ten drugi człowiek nigdy się nie nawróci, że życie w drugim związku na pewno mu się ułoży. Może z czasem przejrzy, zrozumie. Wtedy ma szansę powrotu, inaczej ta droga byłaby przed nim zamknięta, w pewnym sensie byłby skazany na swój negatywny wybór.
Dzięki Ela za przytoczenie tych jakże ważnych słów prawdy, które warto małżonkom zwłaszcza tym opuszczonym przypominać. Jest to niemal dokładne powtórzenie słów pozostawionej mężatki z artykułu dominikanina o. prof. Jacka Salija:
„Nie mogę się zgodzić — mówiła mi. — Dla mojego męża orzeczenie rozwodu to jakby rozgrzeszenie. On chciałby sobie wreszcie powiedzieć: Teraz to już wszystko w porządku! Otóż nie wszystko jest w porządku: nasz syn nie miał ojca, ja mam zmarnowane życie. Jeśli otrzyma rozwód mimo mojego sprzeciwu — to może jednak łatwiej mu przyjdzie kiedyś taka myśl, że jeszcze nie wszystko w porządku, że jeszcze jest mu potrzebne prawdziwe rozgrzeszenie”.
_________________ "Módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga, a działaj, jakby wszystko zależało tylko od ciebie" (Święty Ignacy Loyola)
„Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia” (List św. Pawła do Filipian 4:13)
„I nie uczynił tam wielu cudów z powodu ich niewiary” (Ew. Mateusza 13:58)
www.separacja.org ::: www.sychar.mobi ::: www.modlitwa.info
elzd1 [Usunięty]
Wysłany: 2007-03-21, 16:50
Olu, zastanawiałam się nad tym wiele razy. Oczywiście na początku - byłam gotowa go przyjać z całym bagażem złości i niedomówien.
Dziś - wciąż nie zamykam mu drogi powrotu. Ale , jak sama napisałaś - trzeba by zacząć od poznawania siebie na nowo.
Na pewno gdyby chciał - miałby prawo wrócić - nie zrobiłam nic, żeby mu to prawo odebrać, nawet zamków nie zmnieniłam w drzwiach. Bo w końcu, to jest i jego dom.
Gdyby chciał - czekałaby nas ciężka praca. Ale pewnie by się to udało. Tak zresztą powiedziałam w sądzie, gdy była nasza sprawa.
A wiesz że do dziś nie odebrałam wyroku sądowego?
Andrzej, tak myślę, że zgoda na rozwód - to jakby rozgrzeszenie zdradzacza, pozwolenie mu na traktowanie małżenstwa jak umowy na czas określony. Ja zawierałam małżenstwo bez określenia terminu, a raczej z terminem dożywotnim. I to mnie obowiązuje.
Ola2 [Usunięty]
Wysłany: 2007-03-21, 17:14
MOŻE, MOŻE, MOŻE, MOŻE, MOŻE....
MOŻE TAK, A MOŻE NIE
:?:
zuza [Usunięty]
Wysłany: 2007-03-22, 20:48
Mała dygresja:
Odnośnie tej kobiety z art.:
„Nie mogę się zgodzić — mówiła mi. — Dla mojego męża orzeczenie rozwodu to jakby rozgrzeszenie. On chciałby sobie wreszcie powiedzieć: Teraz to już wszystko w porządku! Otóż nie wszystko jest w porządku: nasz syn nie miał ojca, ja mam zmarnowane życie. Jeśli otrzyma rozwód mimo mojego sprzeciwu — to może jednak łatwiej mu przyjdzie kiedyś taka myśl, że jeszcze nie wszystko w porządku, że jeszcze jest mu potrzebne prawdziwe rozgrzeszenie”.
A prawnicy takie nie-tylko z powodu bo współmałżonek ma zmarnowane życie kwalifikują jako złosliwe robienie wbrew - wbrew normom społecznym.
to jest tylko informacja.
więc nie wmawiajcie mi że coś popieram.
elzd1 [Usunięty]
Wysłany: 2007-03-22, 21:34
Zuza, a co mnie obchodzi co sobie myślą prawnicy?
Ich JEDYNYM celem jest wyłudzanie pieniędzy, sumienie to oni prawdopodobnie schowali w banku - obok pieniędzy, które wyłudzają za takie 'trudne" sprawy. a
A cóż by oni - prawnicy znaczy - robili, gdybyśmy dochodzili do porozumienia z naszymi zdradzaczami?
Toteż szczują jednego małżonka na drugiego, a tak naprawdę to ich wcale nie interesuje sprawa, człowiek, dziecko.
Kasa - kasa - kasa - tylko to się liczy.
A jeszcze mała prośba - mogłabyś rzadziej używać pogrubionych i powięksdzonych czcionek, które tylko utrudniają czytanie?
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum