Celem tego forum jest niesienie pomocy małżonkom przeżywającym kryzys na każdym jego etapie, którzy chcą ratować
swoje sakramentalne małżeństwa, także po rozwodzie i gdy ich współmałżonkowie są uwikłani w niesakramentalne związki
Portal  RSSRSS  BłogosławieństwaBłogosławieństwa  RekolekcjeRekolekcje  Ruch Wiernych SercRuch Wiernych Serc  12 kroków12 kroków  StowarzyszenieStowarzyszenie  KronikaKronika
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  FAQFAQ  NagraniaNagrania  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy  StatystykiStatystyki

Poprzedni temat «» Następny temat
Pierwszy poważny kryzys po 2ch latach małżeństwa
Autor Wiadomość
misio312
[Usunięty]

Wysłany: 2014-01-07, 18:04   

silverado napisał/a:
[quote="misio312]Ale mam sobie do zarzucenia jedno: doprowadziłem do sytuacji, że moja żona spojrzała na innego faceta. Mogłem temu zapobiec, chociaż kiedyś pewnie i tak by to nastąpiło.


widzisz misio,

no i ja mam podobnie zdanie o sobie, że doprowadziłem do tego, że żonie ze mną było źle i poszukała "wsparcia" gdzie indziej, ale to nie ważne czy poszukała czy nie- ważne to, że z jakichs powodów się ode mnie odwróciła. Ile w tym prawdy czy to moja wina czy nie-nigdy sie nie dowiem lecz dziś żona wyciągnęła absolutnie wszystkie moje najmniejsze i największe przewinienia i nimi argumentuje odsunięcie się. Twierdzi, że jej relacja z koleżanką nie ma nic wspólnego z nami, choć trudno mi w to uwierzyć. Zrobiła mi wodę z mózgu, że nie wiem co prawda a co moje wymysły i chory film.[/quote]

U mnie to wyglądało tak samo - po odejściu tłumaczyła się różnymi rzeczami. Jak sama powiedziała: "to było wiele małych rzeczy". Wg. niej ja byłem winny i gdybym chciał, to by mi zależało, to by się to nigdy nie stało. Nigdy nie przyznała się do żadnej winy, nie powiedziała "przepraszam", ale oczekiwała tego ode mnie. A ja to zrobiłem - napisałem, że przepraszam. Na pytanie, czy sobie nic nie zarzuca, nie odpowiedziała. No cóż, moim zdaniem zarzuca sobie.

silverado napisał/a:
Ale po co piszę: pewien szanowny forumowicz stąd poradził mi, bym nie traktował siebie jako osoby wszystkiemu winnej, bym nie mazgaił się (mowa o mnie) i nie popadał w "megalomanię" (też o mnie), że wszystko ja, ja i tylko ja. Ma rację, ale wiem, jak Ci ciężko. Ja mimo zaleceń nie umiem tak się ogarnąć, by skupić się na pracyi innych zajęciach, ale zmuszam się do funkcjonowania.


W żadnym wypadku nie traktuję siebie jako winnego w 100%. Jestem już po tym, bo coś mi nie pasowało. Nie rozumiałem, jak moje "winy" mogły doprowadzić do czegoś takiego. Wszystko było tak nagle, zerwało się w pewnym momencie. Potem ktoś mi uświadomił, że największy problem nie leżał we mnie. Może zostałem wprowadzony w błąd, ale wyglądało na to, że nie jestem do końca winny, może nawet nie byłbym w stanie temu zapobiec. Ale żałuję, że nie zauważyłem problemu wcześniej i nie spróbowałem.

silverado napisał/a:
Najgorsze jest to, że żony nie chcą współpracować.


Dokładnie. Moja nawet już się do mnie nie odzywa. To jest z jej strony bardzo dziecinne i naśladuje to, co robił jej tata. Szkoda, że nie ma innych wzorców, i że koleżanki i otoczenie, które mnie nawet na oczy nie widziało i zna mnie tylko z jej relacji, upewnia ją w tym wyborze. Teraz wyobraźcie sobie sytuację, kiedy dziewczyna spotyka się / rozmawia z koleżankami, że ma problemy z mężem i jest on X i Y, i chce od niego odejść: koleżanki, rzecz jasna, są "wyrozumiałe" i zapewnią jej "wsparcie w tym trudnym okresie"...

silverado napisał/a:
3maj się, bracie.


Dzięki, też Ci życzę powodzenia. Ja już mam podejście "będzie co ma być". Jeśli żona jest niedojrzała, to co ja z tym mogę zrobić? Ktoś mi mówi, że jestem słoniem, a ja mam ciągle zaprzeczać? Moje próby kontaktu i tłumaczenia były wbrew liście z jakiegoś innego wątku, najwyraźniej to też był błąd. Brak kontaktu to jedyne chyba, co może jej uświadomić, czego chce. A jeśli nie chce być ze mną, to jej nikt nie zmusi. Inaczej nigdy nie będzie przewidywalna na tyle, żeby jej zaufać, żeby mieć pewność, że moje dzieci są moje, lub żeby żyć normalnie.

Nie mówię, że nie chcę jej powrotu - po prostu panicznie i desperacko o to nie walczę. Wciąż jestem w stanie zrobić wiele (nie wszystko), żeby wróciła.
 
 
GregAN
[Usunięty]

Wysłany: 2014-01-07, 20:57   

silverado napisał/a:
dziś żona wyciągnęła absolutnie wszystkie moje najmniejsze i największe przewinienia i nimi argumentuje odsunięcie się. Twierdzi, że jej relacja z koleżanką nie ma nic wspólnego z nami, choć trudno mi w to uwierzyć. Zrobiła mi wodę z mózgu, że nie wiem co prawda a co moje wymysły i chory film

misio312 napisał/a:
U mnie to wyglądało tak samo - po odejściu tłumaczyła się różnymi rzeczami. Jak sama powiedziała: "to było wiele małych rzeczy". Wg. niej ja byłem winny i gdybym chciał, to by mi zależało, to by się to nigdy nie stało.

takie tłumaczenie siebie samej, jest akurat zrozumiałe.
To poszukiwanie usprawiedliwienia dla swojego postępowania.. "noo nie miała wyjścia" :roll:
Przecież nie chodzi o obiektywne spojrzenie na małżonka, ale na znalezienie usprawiedliwienia dla siebie.

Ocenę swojego postępowania należy wykonać, pracować nad sobą.
Natomiast uleganie magii słów wypowiedzianych tylko po to by zranić i usprawiedliwić siebie do niczego dobrego nie doprowadzi.
 
 
mare1966
[Usunięty]

Wysłany: 2014-01-07, 21:25   

Misior napisał :
Cytat:
i że koleżanki i otoczenie, które mnie nawet na oczy nie widziało i zna mnie tylko z jej relacji, upewnia ją w tym wyborze. Teraz wyobraźcie sobie sytuację, kiedy dziewczyna spotyka się / rozmawia z koleżankami, że ma problemy z mężem i jest on X i Y, i chce od niego odejść: koleżanki, rzecz jasna, są "wyrozumiałe" i zapewnią jej "wsparcie w tym trudnym okresie"...


Myślę , że tymi "koleżankami" możemy być czasem
i "my sami" .
W końcu też znamy relacje zawsze TYLKO jednej strony . :mrgreen:

Ale oczywiście masz rację , niestety panie z przyczyn naturalnych
biją w tym "wsparciu" facetów na głowę .

Nie spotkałem się z wpisem : "kochany ,
jestem z tobą , albo jesteśmy z tobą" . :

Kobieta ślub bierze w pojedynkę ,
ale rozwodzi się "stadnie" , zwykle .
 
 
Dabo
[Usunięty]

Wysłany: 2014-01-07, 21:28   

mare1966 napisał/a:
Kobieta ślub bierze w pojedynkę ,
ale rozwodzi się "stadnie" , zwykle .

Dobre, muszę zapamietać :mrgreen:
 
 
silverado
[Usunięty]

Wysłany: 2014-01-07, 22:23   

GregAN napisał/a:
silverado napisał/a:
dziś żona wyciągnęła absolutnie wszystkie moje najmniejsze i największe przewinienia i nimi argumentuje odsunięcie się. Twierdzi, że jej relacja z koleżanką nie ma nic wspólnego z nami, choć trudno mi w to uwierzyć. Zrobiła mi wodę z mózgu, że nie wiem co prawda a co moje wymysły i chory film

misio312 napisał/a:
U mnie to wyglądało tak samo - po odejściu tłumaczyła się różnymi rzeczami. Jak sama powiedziała: "to było wiele małych rzeczy". Wg. niej ja byłem winny i gdybym chciał, to by mi zależało, to by się to nigdy nie stało.

takie tłumaczenie siebie samej, jest akurat zrozumiałe.
To poszukiwanie usprawiedliwienia dla swojego postępowania.. "noo nie miała wyjścia" :roll:
Przecież nie chodzi o obiektywne spojrzenie na małżonka, ale na znalezienie usprawiedliwienia dla siebie.

Ocenę swojego postępowania należy wykonać, pracować nad sobą.
Natomiast uleganie magii słów wypowiedzianych tylko po to by zranić i usprawiedliwić siebie do niczego dobrego nie doprowadzi.


no... powiedz to mojej żonie..... jestem uosobieniem wszelkiego zła itp.... owszem, swoje za uszami mam i to pewnie nie mało... lecz zawsze mozna było powiedzieć- hola.... albo sie zmieniasz kochasiu albo ja spadam... a tu nic..... nagle obuchem w łeb
 
 
GregAN
[Usunięty]

Wysłany: 2014-01-07, 23:07   

silverado napisał/a:
no... powiedz to mojej żonie..... jestem uosobieniem wszelkiego zła itp.... owszem, swoje za uszami mam i to pewnie nie mało... lecz zawsze mozna było powiedzieć- hola.... albo sie zmieniasz kochasiu albo ja spadam... a tu nic..... nagle obuchem w łeb

Silverado, to nie są słowa kierowane do Twojej żony,
ale do Ciebie.
Ona nie dopuści do siebie żadnych słów, które mogłyby zachwiać jej przekonanie o sobie, słów o tym, ze źle robi, że jest niesprawiedliwa, nieuczciwa etc.
Pełna blokada, negacja tego co Ty mówisz.
 
 
mare1966
[Usunięty]

Wysłany: 2014-01-07, 23:11   

Silverado ,
Cytat:
no... powiedz to mojej żonie..... jestem uosobieniem wszelkiego zła itp.... owszem, swoje za uszami mam i to pewnie nie mało... lecz zawsze mozna było powiedzieć- hola.... albo sie zmieniasz kochasiu albo ja spadam... a tu nic..... nagle obuchem w łeb


twojej żonie , mojej żonie , wielu żonom i wielu mężom
to taki TYP "cichej wody" .
 
 
grzegorz_
[Usunięty]

Wysłany: 2014-01-07, 23:32   

Taka refleksja panowie mi sie nasuneła.
Gdy kobieta się wyloguje ze związku to facet widzi w tym swoją (przynajmniej czesciową ) winę, gdy facet się wyloguje, to kobiecie się trudno przyznać , że ma w tym jakiś udział...
 
 
Filomena
[Usunięty]

Wysłany: 2014-01-07, 23:59   

Oj Panowie, generalizowanie własnych doświadczeń?

Wedle mnie, ten, kto rozwala ostatecznie związek, niezależnie od płci, chce uwspólnić odpowiedzialność - dlatego my się rozwodzimy, nie ja chcę się rozwieść z mężem/żoną, co do umiejscawiania winnego - naturalna ludzka skłonność - chronić swoje ego, ja odchodzę, bo to zła kobieta/zły mężczyzna był, a ja jako ten niewinny baranek/owieczka poszedłem/poszłam spowiednika/spowiedniczki szukać. Ona/on to spijał z mych ust wszelkie skargi na wstrętnego małżonka, który to nie rozumie, nie docenia, nie jest wystarczająco dyspozycyjny dla rodziny, nie lubi mojego psa, kota, patyczaków, woli schabowego od gulaszu itp. I w tenże sposób odnalazłam/em moje słońce nowe, co to mi świecić będzie do najbliższego spadku poziomu dopaminy, a potem to już czerwony olbrzym wypala resztki paliwa, mgławica się robi, a na koniec garbate karzełki: biały i czarny.
 
 
Orsz
[Usunięty]

Wysłany: 2014-01-08, 01:05   

Misiaczku, piszesz takie dyrdymały, że aż mnie skręca. Ale nie martw się, jakie ja głupoty czasem wygaduję, jakie moje myślenie jest emocjonalne. To nic. Nie oceniam Ciebie, inteligentny gość jesteś, o prawdę chodzi. Dydrymał warto nazwać dyrdymałem i go rzucić w pieriuny.
To co piszesz jaka jest Twoja żona... A jaka moja była, jaka jest? Wnikam i nigdy tego nie zgłębię. Nawet jak mi teraz prawdę o sobie mówi. Od niedawna. A przecież wcześniej też jej święcie wierzyłem i snułem koncepcje jej osbowości, naszej sytuacji, diabli wiedzą czego. Mówię o tym jak już zdrada wyszła na jaw.
Wszyscy jesteśmy ułomnymi ludźmi. Chcemy dobrze wychodzi źle. To jest prawda o człowieku. Dotyczy wszystkich bez wyjatku a co dopiero tych zatopionych w cieżkich grzechach śmiertelnych. Marzenie o czymkolwiek w sytuacji braku Boga w życiu musi być na nas (ponoć katolików) idiotyzmem. Ja to już wiem. I naprawdę to mi wystarczy. Jestem w najlepszym razie ZEREM i tylko idać do spowiedzi, komuni odtajam przed Bogiem. A przed ludzmi? Co Bóg da. Czy powinienem to pisać? Być może nie, ale tak jak mówiłem... skręcało mnie. Boleje nad Twoja biedą misiaczku.
Nie znamy się. Więc w sumie można by powiedzieć, że mogłoby mi wisieć. I taka jest prawda. Po jutrze nie będę o Tobie pamietał. Ale jesteś w mojej koncepcji stanu społęczeństwa takim typowym produktem współczesnej polskiej rzeczywistości, niby katolickiej. Ciekawie piszesz, opowiadasz. Wczuwam się w to. Widzę podobieństwa do sytuacji z którymi się spotykam osobiście. Sporo schematów można by pewnie wypunktować. A piszę to bo chcę mieć nadzieję, że jak Tobie się uda, to może i innym się uda. Chcę widzieć nadzieje w takich tragediach jak Twoja, jak również w całym tym bajzlu zwanym Polską, czy tam chrześcijańską Europą.
Misiaczku, ogarnij się w końcu. Przestań mamić siebie systemami wartości. Powtarzasz to jak mantrę. Ja też współżyłem przed ślubem i też mi się zdawało, że mam ja, moja żona jakiś system wartości. System to można mieć, tylko wole już windowsa 98 z tamtych lat niż ów mój system, który kochałem i który był taki "wzniosły".
Nie o system tu chodzi. Albo Bóg jest albo go nie ma. A jak Boga nie ma to nie ma i miłości. Tak, wiem, ktoś może mi podać przykłady ofiarnych ludzi, ateistów, ale to za mało.
A my z naszym deserem przed obiadem... Pisałeś o poprzednim związku swojej żony... Jaki tu system Twojej wartości? Zwykłą głupota! Św. Józef Najświętszą Panienkę chciał odprawić. Czemu z niego nie brałeś przykładu? Gdzie Twój instynkt samozachowawczy? Gdzie go zgubiłeś?
Chodzi Ci po głowie ta nieważność małżeństwa... A gdzie Bóg? Gdzie ten "system" wartości? Może jakiś porządek wprowadzić a potem wyrokować o sprawach zasadniczych?
Może pyszny jestem w tych słowach... Tak, ale to tylko dlatego, bo czuję w kościach jak ludzie nadużywają łatwowierności lub słabości sądów biskupich. Jeśli się mylę to przepraszam.
Popełniłeś całą masę błędów ( Ja też :-P ). Nie jesteś ich swiadomy. Nic dziewnego. Ani nie było Boga w życiu, ani mądrych ludzi. A przecież mamy media... Satysfakcjonuje Cię to usprawiedliwienie? Tak, wszyscy możemy się usporawiedliwić, Twoja żona też. Bóg nas usprawiedliwia. Nie ma sensu rozważać co ja myślałem jak pierwszy raz robiłem to ze swoją dziewczyną, obecną żoną. Boga wówczas w moim życiu nie było, reszta jest jakby bez znaczenia. Mogą być za to iluzje systemów.
Kluczem moim zdaniem jest to, że trzeba trwać przy Bogu. Ze wszystkich sił. Ja to teraz czynie, choć skrajnie nieudacznie. Żaden człowiek by tego nie wytrzymał... A Chrystus, mój Pan, Ojciec? Ehhh, niegodny jestem by tak pisać.
Jesteś przy Bogu, czy nie? Do kogo masz pretensje o swój los, cierpienie? Do Boga? Jeśli masz pretensje to w pierwszej kolejności do Niego. To On jest Królem Świata. Powiedz mu to, nie czaj się, nie duś. Powiedz mu, zaprotestuj przed faktem jaką kobietę postawił na Twojej drodze życiowej. Powiedz Mu, że go nienawidzisz. I skonfrontuj swój system z jego miłością. Świat jest naprawdę Jego dziełem. On czyni cuda. Czemu z Twoją żoną go nie czyni? Mogłaby jeszcze dziś do Ciebie wrócić i wpaść w Twoje ramiona. Jeśli coś takiego jej w Twoim sercu na dnie, powiedz to głośno, bo Bóg i tak wszystko widzi.
A jutro możesz iść do spowiedzi. Będziesz miał wszystko wybaczone.
Mało Ci?
Jeśli nie przeskoczysz tego problemu, nie przeskoczysz nic. A może potrzebujesz jeszcze z 50 lub 500 razy upaść? Owszem, czasem uczucie dna pomaga, mam takie wrażenie. Proś Boga by dał Ci czas.
I Chwała Panu!

P.S.
Nie wiem jakim cudem ostatnio z rozkoszą jak kilka lat temu, wchodzę do łoża swojej żony. Nie do pomyślenia! Co ja tu jeszcze robię? :shock:
 
 
misio312
[Usunięty]

Wysłany: 2014-01-08, 06:35   

Orsz napisał/a:
Misiaczku, piszesz takie dyrdymały, że aż mnie skręca. Ale nie martw się, jakie ja głupoty czasem wygaduję, jakie moje myślenie jest emocjonalne. To nic. Nie oceniam Ciebie, inteligentny gość jesteś, o prawdę chodzi. Dydrymał warto nazwać dyrdymałem i go rzucić w pieriuny.
To co piszesz jaka jest Twoja żona... A jaka moja była, jaka jest? Wnikam i nigdy tego nie zgłębię. Nawet jak mi teraz prawdę o sobie mówi. Od niedawna. A przecież wcześniej też jej święcie wierzyłem i snułem koncepcje jej osbowości, naszej sytuacji, diabli wiedzą czego. Mówię o tym jak już zdrada wyszła na jaw.
Wszyscy jesteśmy ułomnymi ludźmi. Chcemy dobrze wychodzi źle. To jest prawda o człowieku. Dotyczy wszystkich bez wyjatku a co dopiero tych zatopionych w cieżkich grzechach śmiertelnych. Marzenie o czymkolwiek w sytuacji braku Boga w życiu musi być na nas (ponoć katolików) idiotyzmem. Ja to już wiem. I naprawdę to mi wystarczy. Jestem w najlepszym razie ZEREM i tylko idać do spowiedzi, komuni odtajam przed Bogiem. A przed ludzmi? Co Bóg da. Czy powinienem to pisać? Być może nie, ale tak jak mówiłem... skręcało mnie. Boleje nad Twoja biedą misiaczku.


Nie jestem osobą "silnie religijną" i przyznaję, że podczas naszego małżeństwa ten aspekt bardzo zaniedbaliśmy. I wiem, że gdybyśmy mądrzej podchodzili do naszego życia, to by się nie stało. Odkąd odeszła, to fakt - pomaga mi Kościół (nie budynek), wizyty w kościele nawet poza mszą, spowiedź. Pozwala osiągnąć jakiś tam spokój...

A co do dyrdymałów, to sam wiesz pewnie, co jest przyczyną. Chyba bezsilność - żona odeszła, w zasadzie już nic ode mnie nie zależy. Chwytałem się wszelkich metod, żeby jej przemówić do rozumu/emocji, ale nie daje to żadnego efektu. I znowu rzucę dyrdymałą: gdyby była osobą religijną, nie postąpiłaby tak i nie potraktowała małżeństwa jako "chodzenie ze sobą". Ale też nie ma sensu się bardzo roztkliwiać nad tym, co jest przyczyną (pewnie nie ma sensu, ja i tak będę to robił). Gdybym miał ją przy sobie, to pewnie bym wiedział już co zrobić - ale nie mam i w związku z tym jest chyba stracona.

I dzięki za kubeł zimnej wody - zamiast użalać się nad sobą lepiej posłuchać właśnie takich wypowiedzi.

Orsz napisał/a:
Nie znamy się. Więc w sumie można by powiedzieć, że mogłoby mi wisieć. I taka jest prawda. Po jutrze nie będę o Tobie pamietał. Ale jesteś w mojej koncepcji stanu społęczeństwa takim typowym produktem współczesnej polskiej rzeczywistości, niby katolickiej. Ciekawie piszesz, opowiadasz. Wczuwam się w to. Widzę podobieństwa do sytuacji z którymi się spotykam osobiście. Sporo schematów można by pewnie wypunktować. A piszę to bo chcę mieć nadzieję, że jak Tobie się uda, to może i innym się uda. Chcę widzieć nadzieje w takich tragediach jak Twoja, jak również w całym tym bajzlu zwanym Polską, czy tam chrześcijańską Europą.
Misiaczku, ogarnij się w końcu. Przestań mamić siebie systemami wartości. Powtarzasz to jak mantrę. Ja też współżyłem przed ślubem i też mi się zdawało, że mam ja, moja żona jakiś system wartości. System to można mieć, tylko wole już windowsa 98 z tamtych lat niż ów mój system, który kochałem i który był taki "wzniosły".
Nie o system tu chodzi. Albo Bóg jest albo go nie ma. A jak Boga nie ma to nie ma i miłości. Tak, wiem, ktoś może mi podać przykłady ofiarnych ludzi, ateistów, ale to za mało.
A my z naszym deserem przed obiadem... Pisałeś o poprzednim związku swojej żony... Jaki tu system Twojej wartości? Zwykłą głupota!


Tak, przyznaję - jestem z pokolenia, które religię traktuje bardziej po macoszemu. Ale obracałem się w gronie, w którym były osoby traktujące ją bardziej poważnie, "będące bliżej Boga". To jest coś, co zdecydowanie uczyniłoby moje życie "lepszym", z nią czy bez niej.

Orsz napisał/a:
Św. Józef Najświętszą Panienkę chciał odprawić. Czemu z niego nie brałeś przykładu? Gdzie Twój instynkt samozachowawczy? Gdzie go zgubiłeś?


Jestem na etapie, kiedy moja żona jest już "odprawiona". Wcześniej widziałem jakieś jej zachowania, których nie tolerowałem. Nie akceptowałem np. dyskutowania o naszych wewnętrznych problemach z obcymi ludźmi - cokolwiek by to nie było. Nie mówię o psychologu czy rodzinie, mówię o ludziach z pracy na przykład, znajomych albo dalszej rodzinie. Dla mnie zawsze utrzymywanie tego typu intymności było sprawą polegającą na lojalności, a lojalność była częścią wierności. Także zaczynała być mi niewierna już wcześniej, tak to widzę.

Ale co? Czy "odprawienie" rozwiązłej żony oznacza rozwód? Wg. nauki Kościoła, jeśli dobrze zrozumiałem, nie. Co wg. tej samej nauki powinienem w takim razie zrobić? Na pewno pozwolić jej wrócić, jak będzie skruszona. Na pewno nie pozwolić na taki stan rzeczy, tylko właśnie ją wygonić. Czy powinienem próbować o nią walczyć? Nie jestem pewien, co mówi o tym Kościół, ale obstawiam, że tak. I to właśnie starałem się robić.

I nie zaprzeczam - w takiej sytuacji honor często wchodzi na drugi plan. Bo może za dużo go było wcześniej. Może kiedy krzyczała na starsze osoby, albo traktowała kogoś źle (np. swoją matkę) bez powodu, kiedy nie dotrzymywała słowa, kiedy zachowywała się wobec mnie nie w porządku - może wtedy byłem właśnie zbyt ostry, za bardzo unosiłem się honorem, może byłem zbyt "ostry".

Wszechwiedzący nie jestem - to są głównie pytania bez odpowiedzi.

Orsz napisał/a:
Chodzi Ci po głowie ta nieważność małżeństwa... A gdzie Bóg? Gdzie ten "system" wartości? Może jakiś porządek wprowadzić a potem wyrokować o sprawach zasadniczych?
Może pyszny jestem w tych słowach... Tak, ale to tylko dlatego, bo czuję w kościach jak ludzie nadużywają łatwowierności lub słabości sądów biskupich. Jeśli się mylę to przepraszam.


Przyznaję coś, czego nie muszę przyznawać, bo każdy to wie: jestem tylko człowiekiem. Borąc ślub święcie wierzyłem, że jest on ważny, że moja żona też na niego tak patrzy, że będziemy mieli jakieś mniejsze lub większe problemy, ale będziemy normalnym małżeństwem. Po fakcie okazało się co innego. Wtedy zacząłem patrzeć, co mogło wskazywać na to wcześniej - i widziałem znaki tego typu.

Nieważności tknąłem się wtedy, kiedy widziałem, jak moja żona potraktowała nasze małżeństwo. Coś mi tu nie wyglądało i nie wygląda w porządku. I jest jeden ważny powód tego, że nie wygląda: moim zdaniem ona traktowała to małżeństwo jak coś, co zawsze bez większych problemów można przerwać, jak to zrobił jej ojciec z małżeństwem z jej matką. Wierz mi, obecna sytuacja wygląda prawie identycznie z tym, co on robił i dalej robi. Jak tu nie doszukiwać się podobieństwa, przyczyny? Jak mam w obecnej sytuacji nie uwierzyć, że rzeczywiście moje małżeństwo było zawarte tak, że zgodnie z naukami Kościoła nie jest ważne?

Po odejściu żony przeszedłem wiele, bardzo wiele - napisałem na tym forum po dwóch miesiącach od jej odejścia, po paru tygodniach od tego, kiedy się dowiedziałem o Sycharze. Może nie uwierzycie (a może uwierzycie, wielu z Was przeszło to samo), ale od trzech miesięcy każdy dzień i noc myślę o tym, co się stało i co poszło nie tak oraz jak to naprawić (na początku rzeczywiście tylko na to poświęcałem czas - teraz już jest to tylko wątek przewodni, bo organizuję sobie czas wokół różnych rzeczy, pracy, kontaktów z innymi, też rozrywki). I wcale już nie patrzę na to, żeby odzyskać ją za wszelką cenę - gdyby miała wrócić z tymi samymi przekonaniami, z tymi samymi zasadami, bez Boga (też), taką samą jak przed odejściem, to pewnie bym ją przyjął, ale wymagał bym od niej zmian. W takiej formie to faktycznie nie ma sensu. Jeśli się czegoś nauczy, jeśli zmądrzeje, nawet jeśli mnie zdradziła fizycznie - przyjąłbym ją z powrotem, bo nasze małżeństwo może dużo na tym zyskać. W przeciwnym wypadku byłaby tylko wydmuszką jak nasze małżeństwo - coś tam na zewnątrz, ale puste w środku. Sorry, to nie jest coś, co pasuje do mojego wyobrażenia małżeństwa.

Może i sądy biskupie są naiwne. Ba, księża też bywają naiwni. Ale tutaj chodzi raczej o moją (i może jej) naiwność. Miałem wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazujące na to, jak podchodzi do małżeństwa, słuchałem kazań o tym, czym jest małżeństwo, a nie połączyłem faktów i nie stwierdziłem zawczasu: "hola! przecież właśnie chcemy potwierdzić publicznie coś, co w ogóle nie ma miejsca!". Inna sprawa, że cywilne małżeństwo można zawrzeć nie spełniając wymagań "kościelnych". I nie jest też istotne, że moje małżeństwo wciąż i tak miałoby szanse - bo chyba jeśli małżonkowie dojrzeją "w trakcie", po zawarciu czegoś, co mogłoby zostać uznane za nieważne, to nie ma powodów, żeby to coś jak nieważne traktować?

Mam więc wciąż nadzieję, że ona dojrzeje, zmieni się, wzbogaci się, zyska coś. Dlatego nie składałem pozwu rozwodowego - inaczej już mógłbym nad tym myśleć. Zwłaszcza, że sąd biskupi może odmówić zajęcia się badaniem ważności małżeństwa, dopóki nie ma rozwodu cywilnego.

Orsz napisał/a:
Popełniłeś całą masę błędów ( Ja też :-P ). Nie jesteś ich swiadomy.


Jestem świadomy, że popełniłem dużo błędów. I jestem świadomy, że są błędy, których jeszcze świadomy nie jestem. Dlatego pracuję nad sobą, próbuję się dowiedzieć. Najpierw próbowałem to zrobić korespondując z nią, potem też chodząc do psychologa, do spowiedzi itd. Nie muszę o tym mówić, zawsze mówienie o takich rzeczach było dla mnie trudne. Z tych wszystkich powodów też pojawiłem się na forum - żeby dowiedzieć się od Was tego, czego nie dowiedziałem się gdzie indziej - od innych albo od samego siebie. Może to są dyrdymały, ale szczerze mówiąc mało mnie to obchodzi - szukam odpowiedzi i przede wszystkim chcę być lepszy. Jeśli komuś przy okazji pomogę rozwiązać podobny problem, to tym lepiej. Zawsze starałem się z innymi dzielić wiedzą i doświadczeniem, a inni chyba dzięki temu dzielili się też ze mną. I za każde uwagi jestem wdzięczny - te skrajnie krytyczne też, byleby były konstruktywne.

Orsz napisał/a:
Nic dziewnego. Ani nie było Boga w życiu, ani mądrych ludzi. A przecież mamy media... Satysfakcjonuje Cię to usprawiedliwienie? Tak, wszyscy możemy się usporawiedliwić, Twoja żona też. Bóg nas usprawiedliwia. Nie ma sensu rozważać co ja myślałem jak pierwszy raz robiłem to ze swoją dziewczyną, obecną żoną. Boga wówczas w moim życiu nie było, reszta jest jakby bez znaczenia. Mogą być za to iluzje systemów.
Kluczem moim zdaniem jest to, że trzeba trwać przy Bogu. Ze wszystkich sił. Ja to teraz czynie, choć skrajnie nieudacznie. Żaden człowiek by tego nie wytrzymał... A Chrystus, mój Pan, Ojciec? Ehhh, niegodny jestem by tak pisać.


Znowu widzę duże podobieństwo do tego, co się dzieje / działo u mnie. Tak było przyjemniej, prościej, lepiej... A potem wyszło jak wyszło...

I wiem, że "obecność Boga" wiele mogłaby zmienić. Nie byłoby wielu problemów, które mieliśmy. I mi tego brakowało. Teraz jest trochę za późno na to, żeby ukształtować przeszłość, skupiam się na przyszłości. Jestem bliżej Kościoła, jestem też na tym forum - nie bez powodu, przecież mógłbym pójść na jakieś forum psychologiczne. Moja żona raczej nie jest osobą religijną (chociaż może jej do końca nie przejrzałem), więc tutaj też raczej nie znalazłbym sposobu, jak do niej dotrzeć. Ale czuję potrzebę, i jestem przekonany, że przy większym udziale Boga w moim życiu jestem w stanie zmienić je na lepsze.

Fakt, może jestem słaby, bo myślę o unieważnieniu. Ale nie jestem w stanie się pogodzić z myślą, że będąc młodym człowiekiem (stosunkowo, jestem przed 30tką), głęboko ceniąc takie wartości jak rodzina, szacunek, patriotyzm i religię (chociaż od tej ostatniej faktycznie się odsunąłem), nie mogę już założyć rodziny i być szczęśliwym, wychowywać kolejne pokolenie na wartościowych ludzi, ani związać się z kobietą myślącą podobnie. Zawiodłem się na tym, że moja żona najpewniej nie jest kobietą, która ma te podstawowe wartości ułożone "prawidłowo" (przynajmniej z mojego punktu widzenia). Nawet jej za to szczególnie nie winię (bo uważam, że to wpływ jej dzieciństwa i przywiązania do ojca), ale uważam, że wina leży w dużej mierze po jej stronie (wiem, taki paradoks, ale to jak z przestępcą, który popełnia przestępstwa, bo miał trudne dzieciństwo - niby winny, a niby nie). Co, rzecz jasna, nie wyklucza mojej winy (mogłem temu zapobiec, chociażby pracując nad nią albo w ogóle nie dopuszczając do małżeństwa).

Orsz napisał/a:
Jesteś przy Bogu, czy nie? Do kogo masz pretensje o swój los, cierpienie? Do Boga? Jeśli masz pretensje to w pierwszej kolejności do Niego. To On jest Królem Świata. Powiedz mu to, nie czaj się, nie duś. Powiedz mu, zaprotestuj przed faktem jaką kobietę postawił na Twojej drodze życiowej. Powiedz Mu, że go nienawidzisz. I skonfrontuj swój system z jego miłością.


Może to dziwne, ale ciężko mi znaleźć winnego. W zasadzie nikogo nie winię. Ona zrobiła coś złego, ale to z powodu dzieciństwa. Dzieciństwo i problemy zapewnił jej ojciec, ale sam popełnił błąd - albo rozwodząc się, albo żeniąc z kobietą, której nie kochał. Nie winię nawet siebie, ale uznaję, że wina jest rozmyta - leży w wielu miejscach, a może jest wynikiem działania siły wyższej. Chciałoby się napisać, że "diabli wiedzą".

Orsz napisał/a:
Świat jest naprawdę Jego dziełem. On czyni cuda. Czemu z Twoją żoną go nie czyni? Mogłaby jeszcze dziś do Ciebie wrócić i wpaść w Twoje ramiona. Jeśli coś takiego jej w Twoim sercu na dnie, powiedz to głośno, bo Bóg i tak wszystko widzi.
A jutro możesz iść do spowiedzi. Będziesz miał wszystko wybaczone.


Wiem, że tak mogłoby być. A może jest jakiś powód, dlaczego nie jest? Może ona potrzebuje czasu na przemyślenie tego? A może faktycznie do mnie nie wróci? Może to małżeństwo, problemy, może nawet unieważnienie małżeństwa, to wszystko jest Jego plan? Pewnie tak jest, a ja tylko robię to, co mogę, żeby zakończyć ten kryzys zgodnie z tym planem. Chociaż go nie znam, ale staram się postępować w zgodzie z własnym sumieniem i przy okazji rozwinąć się - duchowo, emocjonalnie, stać się lepszym człowiekiem. To chyba dobrze?

Orsz napisał/a:
Mało Ci?
Jeśli nie przeskoczysz tego problemu, nie przeskoczysz nic. A może potrzebujesz jeszcze z 50 lub 500 razy upaść? Owszem, czasem uczucie dna pomaga, mam takie wrażenie. Proś Boga by dał Ci czas.
I Chwała Panu!


Wydaje mi się, że problemu nie powinienem "przeskakiwać", ale próbować go rozwiązać. Ale może inaczej tutaj rozumiem "problem". Może jest nim pogodzenie się z jej odejściem na zawsze? Wydaje mi się, że na tym etapie jestem w stanie się pogodzić prawie ze wszystkim. Może jestem młody, ale uważam, że wiele doświadczyłem (to jest oddzielna historia, wielu na pewno doświadczyło dużo więcej trudnych wydarzeń) i jestem w stanie sobie z wieloma rzeczami radzić. Nie mówię, że bez pomocy Boga czy innych ludzi, ale jestem w stanie sobie poradzić i żyć dalej.

Na pewno będę jeszcze upadał, no chyba że nie dostanę więcej czasu. Z tym też jestem się w stanie pogodzić, tak sądzę. I będę prosił, żeby mi dał czas.

Orsz napisał/a:
P.S.
Nie wiem jakim cudem ostatnio z rozkoszą jak kilka lat temu, wchodzę do łoża swojej żony. Nie do pomyślenia! Co ja tu jeszcze robię? :shock:


To gratuluję! :-) Wola Boża. Do takich rzeczy chyba wcale nie trzeba cudów, ale pomagają. Podobno małżeństwa po przejściach są pełniejsze, dlatego też warto o nie walczyć. Ale co ja wiem - jesteś o tyle szczęściarzem, że Twoje małżeństwo kryzys przetrwało i rozkwitło, jak rozumiem. Ciesz się z tego i... chwal Pana.
 
 
Orsz
[Usunięty]

Wysłany: 2014-01-08, 13:44   

Oj misiaczku, ja Ci wszystko przedstawiłem na opak. Wybacz mi. Skoro ja tak głupio piszę to trudno byś Ty zrozumiał co ja chcę Ci powiedzieć .
Choćby ta sprawa odprawienia małżonki przez Ciebie na wzór decyzji św. Józefa. Św. Józef rzeczywiście chciał oddalić swoją małżonkę, z którą jednak jeszcze nie mieszkał ponieważ taki był ówczesny obyczaj żydowski. Przez rok po ślubie mieli jeszcze żyć oddzielnie i nie współżyć. W tym czasie Ona w ciąże zaszła nie wiadomo z kim. Św. Józef chciał mieć za żonę dziewicę. A Ty? Czy nie zgubiłeś tej mądrości? Akurat by mieć to, wcale nie trzeba być blisko z Bogiem. Być może jest to genetyczny atawizm, a może zwykłą chęć prawdziwej miłości, natura męska, która jest dziełem Boga. Nie chodziło mi o to, że Ty masz teraz odprawiać kogokolwiek. Chodziło o ów "system wartości" który wyznawałeś i który cały czas cenisz. Rzuć to w czorta, bo tam jest jego miejsce. Elementarne sprawy są zawalone i brakiem Boga nie można się tłumaczyć.
To nie była rada na teraz. Ja Ci nie chcę mówić co masz robić względem żony, nie chcę analizować jej win i waszych układów. Chcę Ci zaproponować coś ważniejszego, co mnie także dotyczy. Na pierwszym miejscu musi być Bóg i zacząć trzeba od siebie. Ja to w końcu chyba pojąłem. Czy chcesz tracić dwa lata tak jak ja?
Zauważ to swoje zdanie
Cytat:
Ale nie jestem w stanie się pogodzić z myślą, że będąc młodym człowiekiem (stosunkowo, jestem przed 30tką), głęboko ceniąc takie wartości jak rodzina, szacunek, patriotyzm i religię (chociaż od tej ostatniej faktycznie się odsunąłem), nie mogę już założyć rodziny i być szczęśliwym, wychowywać kolejne pokolenie na wartościowych ludzi, ani związać się z kobietą myślącą podobnie.

choćby kolejność tych wartości.
Masz swój plan i chcesz po swojemu, tylko odpowiedzialność na innych. Nawet piszesz, że unieważnienie to może być Jego plan. Czy Twoje grzechy to jego plan? Czy grzechy innych ludzi to Jego plan. Czy tak bezrefleksyjnie chcesz obciążyć sumienie kapłana, który dał Wam ślub, tym hipotetycznym stwierdzeniem nieważności? Co my możemy wiedzieć w kwestii ważności lub nie Twojego ślubu. Nic, poza tym że każdy taki fakt jest złem i nie pochodzi od Boga. Ty możesz coś na ten temat powiedzieć ale nie w tym stanie w którym jesteś.
Przepraszam, że Cię oceniam, robi to człowiek mocno ułomny i niegodny. Kiedyś zrobi to sam Bóg, a w zasadzie Ty sam ocenisz siebie w blasku całej prawdy o sobie i całego świata. To jest sąd ostateczny. I gdzie wówczas pójdziesz? Tym się martw a nie trzydziestką i całym niby zmarnowanym życiem.
Masz czas, nie umierasz jeszcze, ale nie znasz dnia ani godziny. Zrezygnuj z doskonalenia siebie, z wyciągania wniosków. Na początek przyjmij to co najważniejsze w Twoim życiu. Zbawienie. Skąd się ono bierze? Niestety nie z uczynków. A może całe szczęście.
Trochę prowokuję Ciebie. :-)
Myślę, że i u Ciebie przyjdzie czas na uczynki, tylko... to na pewno nie będzie po twojemu.
Nie po mojemu jest to, że jest mi dobrze z żoną. To jest cud. Obym go nie zawalił.
 
 
misio312
[Usunięty]

Wysłany: 2014-01-13, 10:17   

Orsz napisał/a:
Oj misiaczku, ja Ci wszystko przedstawiłem na opak. Wybacz mi. Skoro ja tak głupio piszę to trudno byś Ty zrozumiał co ja chcę Ci powiedzieć .
Choćby ta sprawa odprawienia małżonki przez Ciebie na wzór decyzji św. Józefa. Św. Józef rzeczywiście chciał oddalić swoją małżonkę, z którą jednak jeszcze nie mieszkał ponieważ taki był ówczesny obyczaj żydowski. Przez rok po ślubie mieli jeszcze żyć oddzielnie i nie współżyć. W tym czasie Ona w ciąże zaszła nie wiadomo z kim. Św. Józef chciał mieć za żonę dziewicę. A Ty? Czy nie zgubiłeś tej mądrości? Akurat by mieć to, wcale nie trzeba być blisko z Bogiem. Być może jest to genetyczny atawizm, a może zwykłą chęć prawdziwej miłości, natura męska, która jest dziełem Boga. Nie chodziło mi o to, że Ty masz teraz odprawiać kogokolwiek. Chodziło o ów "system wartości" który wyznawałeś i który cały czas cenisz. Rzuć to w czorta, bo tam jest jego miejsce. Elementarne sprawy są zawalone i brakiem Boga nie można się tłumaczyć.
To nie była rada na teraz. Ja Ci nie chcę mówić co masz robić względem żony, nie chcę analizować jej win i waszych układów. Chcę Ci zaproponować coś ważniejszego, co mnie także dotyczy. Na pierwszym miejscu musi być Bóg i zacząć trzeba od siebie. Ja to w końcu chyba pojąłem. Czy chcesz tracić dwa lata tak jak ja?
Zauważ to swoje zdanie
Cytat:
Ale nie jestem w stanie się pogodzić z myślą, że będąc młodym człowiekiem (stosunkowo, jestem przed 30tką), głęboko ceniąc takie wartości jak rodzina, szacunek, patriotyzm i religię (chociaż od tej ostatniej faktycznie się odsunąłem), nie mogę już założyć rodziny i być szczęśliwym, wychowywać kolejne pokolenie na wartościowych ludzi, ani związać się z kobietą myślącą podobnie.

choćby kolejność tych wartości.
Masz swój plan i chcesz po swojemu, tylko odpowiedzialność na innych. Nawet piszesz, że unieważnienie to może być Jego plan. Czy Twoje grzechy to jego plan? Czy grzechy innych ludzi to Jego plan. Czy tak bezrefleksyjnie chcesz obciążyć sumienie kapłana, który dał Wam ślub, tym hipotetycznym stwierdzeniem nieważności? Co my możemy wiedzieć w kwestii ważności lub nie Twojego ślubu. Nic, poza tym że każdy taki fakt jest złem i nie pochodzi od Boga. Ty możesz coś na ten temat powiedzieć ale nie w tym stanie w którym jesteś.
Przepraszam, że Cię oceniam, robi to człowiek mocno ułomny i niegodny. Kiedyś zrobi to sam Bóg, a w zasadzie Ty sam ocenisz siebie w blasku całej prawdy o sobie i całego świata. To jest sąd ostateczny. I gdzie wówczas pójdziesz? Tym się martw a nie trzydziestką i całym niby zmarnowanym życiem.
Masz czas, nie umierasz jeszcze, ale nie znasz dnia ani godziny. Zrezygnuj z doskonalenia siebie, z wyciągania wniosków. Na początek przyjmij to co najważniejsze w Twoim życiu. Zbawienie. Skąd się ono bierze? Niestety nie z uczynków. A może całe szczęście.
Trochę prowokuję Ciebie. :-)
Myślę, że i u Ciebie przyjdzie czas na uczynki, tylko... to na pewno nie będzie po twojemu.
Nie po mojemu jest to, że jest mi dobrze z żoną. To jest cud. Obym go nie zawalił.


Orsz, ja rozumiem, że to podpucha. Trochę się kręciłeś między różnymi wersjami, miałem takie wrażenie. Ale to cenne, bo dzięki temu się nie patrzy tylko pod jednym kątem.

Co do "odprawiania" żony, to wybacz, ale jeśli się okaże, że nie jest już tą samą osobą, albo w przeszłości się pomyliłem, to nawet kochając ją nie będę żałował rozstania. Jestem przekonany, że nasz ślub był błędem wtedy, kiedy się wydarzył (jego opis też na to wskazuje), ale nie żałuję tego, co miało miejsce potem. Potem czasami bywaliśmy naprawdę szczęśliwym małżeństwem, pomimo jakichś niedoskonałości, więc to dałoby się uratować, ale samo małżeństwo stało się za wcześnie.

Co do planów - nie mam prawie żadnych. Czekam, co przyniesie mi czas / Bóg / ludzie / przemyślenia. To smutne, ale w dużej mierze zależę już od tego, co ona zrobi, tak to sobie ułożyła. Pytałem ją, czego chce, w sensie długoterminowym, od życia. Ona po dłuższym czasie odpowiedziała mi, że chce rozwodu. Chciałem jej odpowiedzieć, czego ja chcę - że chcę takiej i takiej partnerki, oczekuję tego i tego od małżeństwa, tego i tego od życia, ale uznałem, że nie ma sensu jej tego uzewnętrzniać, kiedy jest z innym i przekazuje mu wszystkie wiadomości ode mnie. Ja wyciągnąłem sporo wniosków, sporo jeszcze przede mną, ona pewnie też ma jakieś przemyślenia, ale widzi mnie jako winnego i wiele się nad sobą nie zastanawia (bo kiedy, skoro czas ma tylko na pracę albo na spotkania z "przyjacielem"). Jestem pewien, że te same błędy wystąpią też u nich, chyba że będą stąpać jak po polu minowym albo któreś z nich zmądrzeje. Tutaj widać chyba moją złośliwość, ale podszytą też tym, że nie chcę udzielać pośrednio rad kochankowi żony, jak ma z nią postępować, żeby było im dobrze.

Co do nieważności ślubu - ksiądz jest tylko człowiekiem. Nie oczekuję od niego, że zauważy wszystko, zwłaszcza że coś może być fałszywym sygnałem (nie jest z narzeczonymi na codzień, nie chodzi z nimi na randki, nie spotyka się z nimi na spotkaniach rodzinnych, nie wchodzi im do łóżka). Czy chodzi o obciążanie sumienia? A co ma ksiądz do tego? Sakramentu małżeństwa udzielają sobie nawzajem małżonkowie, to ich odpowiedzialność. Ksiądz ma wykryć widoczne problemy, ale też może mieć chwile słabości - ja szczerze wierzyłem, że ten fragment o ważności małżeństwa to jakieś przejęzyczenie, błahostka, może on stwierdził podobnie. Miał przed sobą dwoje kochających się ludzi, którzy może byli rozkojarzeni z powodu podróży wiele kilometrów i załatwiania różnych formalności - co miał zrobić? Powiedzieć, że nie, idźcie do innej parafii i tam spróbujcie to załatwić mimo wszystko? Dajmy spokój księdzu. Mam tylko nadzieję, że zaznaczył jakoś pierwszą wersję odpowiedzi możej żony.

Nie chodzi o to, że chcę oszukiwać Boga unieważnieniem małżeństwa. Chodzi o ustalenie tego, czy w ogóle ono zostało prawidłowo zawarte. Jeśli zawarliśmy umowę, a żona jej nie traktowała poważnie, to chyba umowa jest nieważna?

I nie zrozumcie mnie źle - gdyby żona do mnie wróciła, zrobiłbym wszystko, żeby naprawić to małżeństwo. Problem polega na tym, że dla niej ono najwyraźniej nic nie znaczyło w chwili zawierania ślubu. Bardziej przejmowała się kokardkami i listą gości niż relacjami między nami. Nawet w noc poślubną zrobiła mi awanturę. Masz za sobą ślub, spędzasz pierwszą noc z mężem, kochacie się, czerpiesz z tego przyjemność, a mimo to robisz awanturę o jakąś pierdołę (nie pamiętam teraz, co to było dokładnie, ale coś z przeszłości) - ja nie uważam, żeby to było w jakimkolwiek stopniu przystające do wagi chwili.

Dzisiaj po raz pierwszy od prawie 3ch miesięcy odebrała telefon. Próbowałem umówić się na spotkanie, trochę się jej łamał głos i powiedziała, że "ale i tak nic z tego nie będzie". Odpowiedziałem, że ja rozumiem, że może nic z tego nie wyjść, ale uważam, że powinniśmy się spotkać i ustalić, co dalej. Bardzo brakuje mi tej żony, którą zapamiętałem (a zapamiętałem dużo pozytywnych cech, nawet jako ładniejszą niż była w rzeczywistości), ale po drugiej stronie słuchawki jakbym słyszał kogoś, kto może się rozwinął fizycznie (miała bardzo dźwięczny głos, nie tak jak podczas kłótni), ale jakby już nie miał w sobie tych dobrych cech, które doceniałem, a które się czasem pojawiały. Jedna minuta rozmowy, a tak wiele zmienia. Nie wiem, czy w ogóle się ze mną spotka - zasłania się brakiem czasu, ale coś tam obiecała. Ale wiem, że szanse na uratowanie są bardzo małe, jeśli w ogóle jakieś są. Z drugiej strony widzę jeszcze jakąś dawkę emocji, a to dobry znak, nawet jeśli to są złe emocje. Najgorsza jest obojętność, do której chyba oboje powolutku zmierzamy...
 
 
silverado
[Usunięty]

Wysłany: 2014-01-13, 11:05   

"Jeśli zawarliśmy umowę, a żona jej nie traktowała poważnie, to chyba umowa jest nieważna?"


Misio, małżeństwo, to nie umowa cywilno-prawna. Tu nie ma klauzuli, że jak się strona nie wywiąże, to można umowę zerwać zachowując 30 dniowy termin wypowiedzenia.....

Ja wiem co czujesz, wiem, że jestes młody i chciałbyś sobie "normalne" życie ułożyć..... ja tez chciałbym, by osoba która obok mnie śpi myślała o mnie gorąco i namiętnie. Niestety tak nie jest i ani ja i Ty nic nie jesteśmy w stanie z tym zrobić.

Jak to mówią angole- face it!!!

przepraszam, ostro, ale taka prawda.
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Strona wygenerowana w 0,03 sekundy. Zapytań do SQL: 8