To jest tylko wersja do druku, aby zobaczyć pełną wersję tematu, kliknij TUTAJ
Uzdrowienie Małżeństwa :: Forum Pomocy SYCHAR ::
Kryzys małżeński - rozwód czy ratowanie małżeństwa?

Świadectwa - Jak Pan Bóg poprowadził nas do WSPÓLNOTY SYCHAR

Anonymous - 2014-04-23, 21:59
Temat postu: Jak Pan Bóg poprowadził nas do WSPÓLNOTY SYCHAR
Od wielu dni dojrzewałam, aby napisać te słowa - diabeł przeszkadzał, Pan Bóg ponaglał ;-)
Przystępując do Sakramentu Małżeństwa miałam 27 lat i byłam zakochana "po uszy". Znaliśmy się 1,5 roku. Od początku byliśmy nierozłączni, rozmawialiśmy o wszystkim, mogliśmy na sobie polegać, byliśmy naprawdę jak jedność. Mieszkaliśmy wtedy jeszcze z moimi rodzicami. Problemy zaczęły się, gdy pojawiła się przed nami możliwość budowania własnego domu. Byliśmy już rok po ślubie, wydawałoby sie - wspaniały start. To była pierwsza nasza poważna kłótnia - mąż nie chciał mieszkać w moich stronach, miał nadzieję, że wyprowadzimy się do jego rodziny. W końcu przekonałam go i choć teraz przyznaje mi rację, wtedy były to ciężkie chwile. A więc już był dom - moje wymarzone miejsce na ziemi. Brakowało tylko dziecięcych stópek w nim biegających. Byliśmy trzy lata po ślubie, a dzieciaczków brak. Zaczęły się wizyty u lekarzy, diagnoza - wszystko jest dobrze, nie ma powodu do zmartwień - powtarzała się. Ja - coraz bardziej zdesperowana i załamana, zdarzało się że doświadczałam męża moimi huśtawkami nastrojów. Ciagle wydawało mi się, że mąż nie daje mi wsparcia, że nie rozumie. Mężczyźnie trudno zrozumieć, jak mocno kieruje kobietą jej instynkt macierzyński. Jak mocno pragnienie wydanie na świat nowego życia wypełnia jej serce. Przez długi czas czułam się osamotniona w tej walce i nie rozumiana. Dom wydawał się coraz bardziej pusty i zimny. Mąż uciekał w świat komputera. Mimo tego były też piękne chwile - nadal nie potrafiliśmy się długo na siebie gniewać, nadal jedno szukało bliskości drugiego. Jednak nasze priorytety w danym momencie życia były inny - myślę że m.in. z racji różnicy wieku. Czułam w sobie pewien rodziaj buntu przeciw Panu Bogu. Dlaczego inni wyrzucają dzieci na śmietnik? Dlaczego biedne dzieciątka cierpią, są odrzucane, niekochane. Dlaczego inni mają ośmioro a my żadnego? My możemy dać dziecku tyle dobra, wspaniałe warunki - tak wtedy myślałam. Dziś rozumiem, że Plan Pana Boga jest inny. Ufam Mu i czekam, co przyniesie kolejny dzień. Nasz kryzys narastał z dnia na dzień. Ze mną odnowił kontakt były mój chłopak z dawnych lat, mąż zaczął coraz więcej rozmawiać przez telefon z bliską koleżanką. Coraz więcej o niej mówił. Znałam ją i byłam o nią zazdrosna. Nie ufałam jej. Zaczęłam pytać mojego męża na jej temat i zwracać uwagę, że ich znajomość moim zdaniem wykracza poza zwykle koleżeństwo, ale bagatelizował to. W tym samym czasie raz na kilka tygodni rozmawiałam moim byłym chłopakiem, jednak mimo, iż nasza znajomość miała z góry okreslony charakter(on wiedział, że mam meża i traktuję go jak kolegę, nic więcej), coraz częściej porównywałam męża do niego, przez tamtego czułam się bardziej rozumiana, idealizowałam go. Kiedyś zapytał, czy jestem szczęśliwa? Pewnie - odpowiedziałam, ale moje serce krzyczało - nie. Prawda jest taka, że diabeł już zakładał swoje sidła, a ja gdzieś w głębi duszy to przeczuwałam. Nie spotkałam się z nim, mimo że proponował, urwałam kontakt. Jednak zdarzało mi sie myśleć o nim. Mój mąż natomiast odwiedzał koleżankę w pracy. O czym niestety nie wiedziałam. Doszło do tego, że któegoś dnia mąż zapytany o nastrój i o to, co się z nami dzieje powiedział, że chodzi o tą dziewczynę i że chyba coś do niej czuje. To zdanie mną wstrząsnęło. Normalnie od razu bym się załamała, ale gdzieś w głowie majaczyła myśl - może tak ma być, może nie jesteśmy sobie pisani. Może on ma być z nią, a ja z meżczyzną z mojej przeszłości? Nie wiem, jak mogłam wtedy tak pomyśleć - to było chyba chwilowe znieczulenie, zamroczenie, abym nie czuła tego strasznego bólu i wszystkigo, co mu towarzyszy. Ta szarpanina wewnętrzna w nas i udręka w niepewności, zagubieniu trwała kilka dni. W końcu coś we mnie pękło, zaczęłam prosić męża, aby to przemyślał. Wtedy bardzo mocno czułam, ze Bóg ma dla nas plan, że nie możemy się rozstać. Dotychczas chodziłam do kościoła, ale nie w każdą niedziele. Mąż chodził na mszę św.bardziej dlatego, że ja chciałam. Może raz przez całe nasze małżeństwo modliliśmy się razem w domu. Starałam się modlić w domu, ale nie zawsze regularnie. Jednak w tamtych dniach doszłam w moim sercu do takiego momentu, że zrobiłabym wszystko, aby uratować nasz związek. To było tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, co potęgowało jeszcze mój ból i moją samotność. Zapytałam męża, czy jest pewny że już mnie nie kocha, czy będzie tak mógł stanąć na sali sądowej i chcieć, bym stała się dla niego kimś obcym. Powiedziała, że wierzę, że Pan Bóg połączył nas w jakimś celu, że mam tak silne przekonanie o tym, że powinniśmy walczyć o nasz związek. Że przysięgaliśmy na dobre i na złe, dopóki śmierć nas nie rozłączy. Mąż nadal chciał innego, nowego życia. Zanim wysiadłam z auta powiedziałam mu, że ja nadal go kocham i to samo powiem w sądzie i nie zgodzę się na rozwód. Nigdy wcześniej nie podejrzewałabym, że zniże się do tego, ale Pan Bóg dał mi siłę, aby przełknąć swoja dumę. Zadzwoniłam do tej dziewczyny. Powiedziałam kilka słów jak kobieta kobiecie, kulturalnie i na poziomie. To wystarczyło. Odwróciła się od męża. Na początku był rozżalony i zły na mnie. Dziś - wiele razy wspominając to, jak walczyłam o nasze małżeństwo, dziękuje mi. Powiedział, że nie czuł się dla mnie ważny, dopiero to, co zrobiłam uświadomiło mu, ile dla mnie znaczy. I tak mijał czas, który powoli zabliźniał rany. Choć teraz już wiem, że zbyt szybko osiedliśmy na laurach. My chcieliśmy sami skleić nasze małżeństwo - a tylko Pan Bóg tak naprawdę mógł je uzdrowić. Ja już nie popełniałam moich błędów - urwałam kontakt, nie myślałam o tamtej osobie. Na jakiś czas odłożyliśmy starania o dziecko, aby wszystko się najpierw poukładało między nami. Wszystko wydawało się takie normalne - jakieś drobne kłótnie jak to w każdym małżeństwie, piękne chwile spędzone razem, obowiązki. Nie wiem, co w mej osobie sprawiło, że mąż znów zaczął się ode mnie oddalać, odwracać. Zaczął ograniczać czas spędzony ze mną, ten przeznaczony na relaks wypełniał pracą lub pobytem u jego rodziny. Wróciło jednak do normy to, co wcześniej wyglądało tak samo przez pierwszym kryzysem - nasza bliskość z Bogiem, nadal byliśmy zbyt daleko od Niego. Wyjechaliśmy w lipcu na wspólne wakacje do mojej rodziny na Mazury. Niedługo przed naszym powrotem poszliśmy na mszę św.niedzielną do bazyliki. Ja poszłam do spowiedzi, mój mąż mimo 1,5rocznej przerwiy nie skorzystał z sakramentu pokuty. Tak sobie potem uświadomiłam, że po kryzysie i tym wszystkim, co złe pojawiło się między nami - nie pojednał się przecież z Bogiem. Przyjęłam Pana Jezusa do serca i przeszczęśliwa uklękłam, aby się pomodlić. Tuż przed moimi oczami jedna z płytek na posadzce przykuła mój wzrok i poczułam się jak sparaliżowana, jakbym nie mogła wzroku oderwać. Z nieregularnych wzorów na płytce wyłonił się krzyż, taki nietypowy - pomyślałam. gdy zaczęłam się bardziej przyglądać, zobaczyłam całą scenę - jakby męską postać widzianą od pasa w górę, niosącą wielki krzyż, wokół kłębiące się chmury i jakby w tych chmurach zawieszone w powietrzu głowy z takimi złymi, brzydkimi rysami i oczami, jakby demony. Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie, nawet dla mnie, gdy sama to czytam, ale tak było. Czuję, że właśnie te szczegóły są ważne i mam je opisać. Gdy wstałam, byłam tak zmieniona na twarzy, aż mąż spytał czy wszystko w porządku i czy coś się stało. Opowiedziała mu w samochodzie, ale potem nie wracaliśmy już do tego tematu. Czułam strach, smutek. Nie rozumiałam, co to oznaczało. Mój mąż odnowił już wtedy kontakt z pewną dziewczyną dużo młodszą od niego - spotkali się przypadkiem, jednak nie spotykali się jeszcze regularnie. Wróciliśmy do domu, mijał czas. Poszliśmy na mszę do kościoła w naszej parafii. Był koniec wakacji. Wstalimy do modlitywy "Ojcze nasz". Przede mną stała dziewczyna w białej bawełnianej bluzce. I znów na wprost moich oczu pojawił się krzyż. TEN SAM. Cała zamarłam. Obok pojawiła się sama twarz, ale inna niż w tamtym kościele. Był to twarz kobieca o łagodnych rysach, okalał jej twarz jakby materiał. Chciałam to pokazać mężowi, ale dziewczyna usiadła, a gdy wstła ponownie materiał już ułożył się inaczej i wszystko zniknęło. Nie rozumiałam, jak to możliwe, że widziałam ten sam krzyż, co wtedy i co to oznacza. Ale ta twarz łagodziła mój niepokój i jakiś spokój wprowadzała do serca. Już wtedy mąż był po kilku spotkaniach z nią. Wszystko działo się za moimi plecami. Działo się to niedawno, więc naprawdę trudno mi o tym pisać. Minęły kolejne dwa miesiące, byliśmy w kilinice na badaniach, gdyż znów rozpoczęliśmy starania o dziecko. Siedziąc na poczekalni znów zobaczyłam twarz - na wprost moich oczu, tę samą twarz kobiety, ale już bez krzyża. Zaczynałam się do tych wizji przyzwyczajać i poczułam wyraźnie, ze jesteśmy w dobrym miejscu i tu nam pomogą. Wtedy mój mąż nie utrzymywał już kontaktów fizycznych z tą osobą, próbował zakończyć znajomość, jednak nadal rozmawiali przez telefon i pisali wiadomości. Czy ja nic nie podejrzewałam? Gdzieś w głębi duszy - tak, ale mówiłam sobie - daliśmy sobie szansę, zaufaj mu, nie badź podejrzliwa, więc zagłuszałam te myśli i tym samym stałam się ślepa na to, co się działo. Mąż nie zamierzał odejść, była to znajomość bez zaangażowania emocjonalnego - tak twierdzi. Bał się, że ta dziewczyna skontaktuje się ze mną i ja go opuszczę, że mu nie wybaczę. Nie wiedział, jak ma przerwać to błędne koło. W końcu prawda wyszła na jaw. To co czułam, nie da się opisać. Przez ten rok, gdy ja tak bardzo się starałam - on zaprzepaścił wszystko!!! Czułam niesamowity gniew, nienawiść, rozpacz, czułam, jakbym umierała na jego oczach. Wspomnę jeszcze tylko, że ok. 2 tyg. przed tym, kiedy się dowiedziałam, mąż poprosił mnie o rozmowę. Doznał jakiejś cudownej przemiany. Powiedział, ze przeprasza mnie za to, jakim był mężem, za to że mnie nie szanował, był opryskliwy i chamski, za to, ze nie obchodziło go jak się czuję ani na ciele, ani na duszy. Powiedział, że w dniu ślubu to wszystko było prawdziwe, to co czuł do mnie, że tak samo mocno czuje to nadal. Że oddalił się i zagubił, sam nie wie nawet jak, że nie chce już dłużej być takim człowiekiem. A to, co mnie najbardziej ucieszyło, to powiedział, że z całych sił i z całego serce pragnie naszego dziecka, że jest głupi, że nie walczył o nie wcześniej tak mocno, jak ja. To jak się wzruszyłam, jaka szczęśliwa się wtedy czułam, jest nie do opisania. Fruwałam. Mąż zaproponował, abyśmy pojechali na Jasną Górę, przystąpiliśmy do spowiedzi oraz przyjęliśmy Pana Jezusa do serca. Promieniał szczęściem, gdy stamtąd wracaliśmy, ja także. Mąż bardzo się starał, był inny na codzień. Jakże krótko trwała moja pełnia szczęścia, czasem zakłócana myślą, co się stało, co było powodem jego odmiany. Gdy 3 grudnia 2013 roku dowiedziałam się, że mąż mnie zdradził, powiedziałam, że mu tego nie wybaczę., że się nim brzydzę, że chcę rozwodu i żeby zniknął z mojego życia. Płakałam tak bardzo, a on ze mną. Nie chciałam, żeby jechał autem w tym stanie do swojej mamy. Mówił, że nie chce beze mnie żyć, żebym mu dała szansę. A ja na to, że ten ostatni rok był naszą szansą, a on podeptał moją miłość, dobroć, budujące się zaufanie. Poprosił, czy mógłby przenocować jeszcze tę noc w domu. Ja zamknęłam się na klucz w innym pokoju. On błagał przez drzwi, przekonywał, że można uratować nasze małżeństwo, namawiał na terapię. Byłam głucha, cierpiałam w samotności.
Następnego dnia kazałam mu się spakować. Powiedziałam, że wniosę do sądu wniosek o separację. Dowiedziałam się jeszcze tego dnia, że ta osoba była w naszym domu i wiadomo, jak się jej wizyta potoczyła dalej. Myślałam, że oszaleję. W domu, który z takim trudem budowaliśmy, do którego wszystko razem wybieraliśmy, gdzie miały się wychowywać nasze dzieci, gdz ie czułam się bezpiecznie. Myśłam, że odchodzę od zmysłów. Cieszyłam się, gdy zamknęły się za nim drzwi. W tym dniu zadzwoniłam do zaprzyjaźnionego księdza, bardzo pomogła mi rozmowa z nim, poczułam chociaż maleńką, ale jednak - ulgę w sercu. Minęło kilka dni. Ja nie rozmawiałam z nikim, oprócz wymiany smsów z panią psycholog, u której był mój mąż i podał jej mój numer. Była to dla mnie ogromna pomoc. Chodziłam do pracy jak automat i udawałam, że wszystko jest ok. Rodzice o niczym nie wiedzieli, unikałam ich. Zbliżały się święta - kolejne przepłakane, a powinny być tak radosne, bo narodził się Nasz Pan. Kilka dni przed świętami zajrzałam na moją skrzynkę mailową. Mój mąż zasypywał mnie wiadomościami i błagał o szansę. Ja byłam obojętna - już postanowiłam. Wtedy otworzyłam wiadomość z modlitwą o uzdrowienie małżeństwa na stronie SYCHAR. Nie słyszałam nic wcześniej o tej wspólnocie. Wielki napis, którego nie dało się nie zauważyć, głosił, że każde sakramentalne małżeństwo można uratować. Ja w swym buncie powiedziałam sobie w duchu, że nie będę się modlić o nasze małżeństwo, bo jego już nie ma i pospiesznie zamkęłam zakładkę. Pamiętam, że wtedy zadzwonił ten znajomy ksiądz, pomyślałam, że spytam go co to za wspólnota. Weszłam ponownie na stronę i.... wtedy to zobaczyłam. Dobrze, że siedziałam, bo widok mnie poraził, a łzy zaczęły lecieć jak szalone. TO BYŁ TEN KRZYŻ. Identyczny, który widziałam. IDENTYCZNY. Pan Bóg tak jasno pokazywał mi drogę. Znów pomyślałam, że to niemożliwe. Ale dla Pana Boga nie ma rzeczy niemożliwych, prawda? Wtedy pierwszy raz zadzwoniłam do męża. Nie mogłam przestać płakać - on nie rozumiał, co się dzieje. Gdy mu powiedziałam, żaczął płakać ze mną. Oboje czuliśmy wagę tej chwili. To było ponad nami, ponad urazami i ludzikimi negatywnymi emocjami. Jak mogłam nie posłuchać Pana Boga? Prziecież tylko On potrafi tak cudownie zło przemienić w jeszcze wielkie dobro. Od tamtego dnia kontaktowaliśmy się codziennie telefonicznie. Mąż prosił mnie o to, by choć przez chwilkę zobaczyć mnie w Wigilię i połamać wspólnie opłatkiem. Pierwszy raz ja nie byłam w ten wieczór w jego rodzinnym domu, ani on w moim. Kilka dni wsześniej poprosił o klucze, pod pretekstem zabrania czegoś ze swoich rzeczy z domu, gdy ja będę w pracy. Gdy wróciłam czekała na mnie pięknie udekorowana choinka. Jedna bombka wyróżniała się tym, że była w kształcie serce i było na niej napisane moje imię, druga taka sama leżała na stole z jego imieniem. W smsie otrzymałam prośbę, czy zechcę ją również umieścić na choince. W dniu Wigilii Bożego Narodzenia mój mąż podczas łamiania opłatkiem prosił mnie chociaż o mały promyk nadziei. Mówił, jak bardzo mnie kocha i jaka jestem dla niego ważna, przepraszam za to ogromne cierpienie, które mi sprawił i prosił, abym dała mu szensę, by mógł mi to wynagrodzić w każdej sekundzie mojego życia. A potem kazał zamknąć oczy, uklęknął przede mną z moim pierścionkiem zaręczynowym,( który naprawił, gdyż zgubiłam w nim oczko dwa lata po ślubie) i ponownie poprosił mnie o rękę. To było coś, czego się zupełnie nie spodziewałam. Ale rana w sercu nadal bardzo bolała. Nie dałam mojemu mężowi od razu odpowiedzi. Powoli, powoli znów zbliżaliśmy się do siebie. Był ze mną w tych trudnych chwilach, wspierał, pomagał we wszystkim, otaczał opieką, odciągał myśli od tych, które sprawiały ból.ardzo jestem mu za to wdzięczna. Pokazywał wielki żal i skruchę. Bardzo zmieniła się jego postawa do Boga. Modliliśmy się razem. Dziękowaliśmy Panu Bogu za wszystkie łaski i prosiliśmy, by nam pomagał przetrwać te trudne chwile. Któregoś dnia weszłam na stronę SYCHAR, by odmówić modlitwę, którą przysłał mi kiedyś mąż. Wtedy przypadkiem zobaczyłam, ze blisko naszego miejsca zamieszkania jest ognisko wspólnoty. Wiedziałam, że koniecznie musimy pojechać na najbliższe spotkanie. Dotarliśmy w styczniu, poczułam się jak w rodzinie. Tak bardzo czułam się rozumiana. Dziękuję za okazaną nam serdeczność i troskę. Nie wyobrażam sobie, bym mogła opuścić jakieś spotkanie. Poznaliśmy wspaniałych ludzi. Jeździliśmy więc na spotkania, na terapię do pani psycholog, wszystko to bardzo pomagało mi przetrwać ból. Jednak w domu zwykłe rzeczy przypominały o tym, jak bardzo mój mąż mnie zranił. Płakałam nadal codziennie. Te myśli pojawiały się z zaskoczenia - nieraz, gdy czułam się spokojna, szczęśliwa, wgryzały się jak jakiś potwór w zakamarki umysłu, serca, duszy. Wtedy dowiedziałam się o rekolekcjach z naszej wspólnoty. Pokonaliśmy wiele przeciwności, aby tam dotrzeć, ale właśnie tam Pan Bóg zabrał mój ból. W trakcie tych rekolekcji, podczas adoracji Najświętszego Sakramentu, modląc się szczerze z całego serca w kościele, usłyszałam w mej głowie dwa zdania: IM WIĘKSZY KRZYŻ TWÓJ, TYM BLIŻEJ CIERPIENIA MOJEGO. Ze łzami wylałam cały mój ból, który tylko Pan Jezus najlepiej zna. A gdy zaniosłam do Niego moje wątpliwości, co do przyszłości, co do tego czy mój mąż znów mnie nie zrani, że tak bardzo boję się znów mu zaufać, usłyszałam odpowiedź: UWIERZ W MĘŻA SWEGO, BO NIE BĘDZIESZ MIEĆ DRUGIEGO. Tak jakby to była recepta na wszystko. Nagle okazało się dla mnie to wszystko takie proste. MAM UWIERZYĆ W MOJEGO MĘŻA. TA WIARA DODA MU SIŁ. Powiedziałam mojemu mężowi, że mu wybaczam i że kocham go szczerze. Wiem, ze ten wyjazd był kolejną wygraną dla nas bitwą. Już rozumiem, dlaczego szatan tak bardzo nam przeszkadzał, abyśmy tam nie dojechali. Wiem, że jeszcze wiele bitew do wygrania przed nami, ale narazie z pomocą Pana Boga wychodzimy z nich obonną ręką. CHWAŁA PANU ZA TO. Po ludzku się nie da, z pomocą Pana Boga - zawsze jesteśmy wygrani. Od tamtej pory nie możemy się doczekać niedzielnej mszy świętej, Pan Bóg do nas mówi poprzez słowo Boże, odmawiamy wspólnie z mężem koronkę do Miłosierdzia Bożego, modlitwę wieczorną. To naprawdę cudowne, wreszcie jest tak, jak marzyłam, aby było. Mamy chwile gorsze, ale zdecydowanie więcej jest tych cudownych. Modlimy się o dzieciątko, jeśli taka jest wola Pana Boga. Byliśmy też na tzw. SPOTKANIACH MAŁŻEŃSKICH - wszystkim gorąco polecam. Zobaczyłam męża w zupełnie innym świetle, jego wrażliwość i miłość do mnie, która jest jeszcze większa, niż przedtem. Wszystko ma swój cel w naszym życiu i wystarczy tylko zaufać Panu Bogu, który oświetla naszą drogę życia. CHWAŁA PANU!

Anonymous - 2014-04-23, 22:20

Chwała Panu! :mrgreen:
Anonymous - 2014-04-23, 22:49

Chwała Panu :mrgreen:
Anonymous - 2014-04-23, 23:31

yhhhhh aż się łezka zakręciła w oku......
dużo sił Wam życze na nadchodzące trudy
nie ustawajcie w tej drodze!!!

Anonymous - 2014-04-24, 02:11

magda-lenka1000 napisał/a:
Wiem, że jeszcze wiele bitew do wygrania przed nami, ale narazie z pomocą Pana Boga wychodzimy z nich obonną ręką.


(12) I ukazał [...] się Anioł Pana. Pan jest z tobą [...] dzielny wojowniku! (13) [...] Wybacz, panie mój! Jeżeli Pan jest z nami, skąd pochodzi to wszystko, co się nam przydarza? Gdzież są te wszystkie dziwy, o których opowiadają nam ojcowie nasi, mówiąc: Czyż Pan nie wywiódł nas z Egiptu? A oto teraz Pan nas opuścił[...] (14) Pan zaś [...] rzekł [...]: Idź z tą siłą, jaką posiadasz,[...] Czyż nie Ja ciebie posyłam? (Ks. Sędziów 6:w 12-14, Biblia Tysiąclecia)
:mrgreen: :mrgreen: :mrgreen:

Anonymous - 2014-04-24, 06:35

...aż się popłakałam. Chwała Panu! :-D
Anonymous - 2014-04-24, 19:45

Ja też się wzruszyłam...

Chwała Tobie Panie!

Anonymous - 2014-04-24, 22:04

cieszę się, że to przelałaś na "papier"
życzę Wam, abyście w tej codziennej walce odnosili zwyciestwa
Chwała Panu!

Anonymous - 2014-04-25, 22:04

jestem nową osobą na forum, ale dzięki takim wpisom jak Twoje wiem że są osoby które czują to samo co ja. Cieszę się że jesteście, dzięki książce Ani Ile jest warta twoja obrączka, dowiedziałam się o wspólnocie Sychar i o tym forum.
Anonymous - 2014-04-26, 14:43

Daj Boże każdemu takie prawdziwe nawrócenie i pojednanie...Chwała Panu!
Anonymous - 2014-05-05, 11:57

Chwała Panu, przepiękne świadectwo i dziękuję za nasze spotkanie w realu...
Anonymous - 2014-05-12, 09:00

Magdo... dziękuję Ci za Twoje piękne świadectwo.. drugie usłyszałam wczoraj, na zakończenie rekolekcji... niech Was Jezus prowadzi i strzeże, z Nim przetrwacie największe burze, bo On ma Moc uciszania fal...

Pogody Ducha!!! :-D

Anonymous - 2014-05-12, 17:34

Magda,
Bardzo Ci dziękuję za to co napisałaś mimo iż ja straciłam nadzieję. Jestem dzisiaj po rozmowie tel z moim mężem, który obecnie przebywa z kochanką w Warszawie. Z uporem maniaka powtarza mi, że mnie nie kocha i nie kochał. Bardzo mnie zdziwił tel od niego bo do tej pory (trwa to 3 miesiące) kontaktował się tylko z córką 8 letnią i te rozmowy są bardzo krótkie na zasadzie zagłuszenia sumienia. Spędził z kochanką Święta Wielkanocne w SPA zostawiając nas same sobie...Okrutne prawda? Mimo to walczę i modlę się o powrót. Dręczy go sumienie i dlatego zadzwonił do mnie dzisiaj ale sama nie wiem czy się cieszyć czy płakać bo ponownie usłyszeć, setny raz że NIE KOCHAM CIĘ nie jest niczym przyjemnym...On tak twierdzi, nikomu nie chce zrobić krzywdy on chce być szczęśliwy....
Ja sama nie wiem co mam robić z jednej strony kocham go a z drugiej nie mogę zmuszać do miłości.

Anonymous - 2014-05-13, 15:16

Mario, to dlatego napisałaś na PW , że jesteś w takiej samej sytuacji. Odezwij się do mnie. Napisałam do Ciebie.


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group