Uzdrowienie Małżeństwa :: Forum Pomocy SYCHAR ::
Kryzys małżeński - rozwód czy ratowanie małżeństwa?

Rozwód czy ratowanie małżeństwa? - czy warto uciekać ze złotej klatki...?

Anonymous - 2013-09-14, 13:14
Temat postu: czy warto uciekać ze złotej klatki...?
Postanowiłam napisać, ponieważ od długiego czasu borykam się z kryzysem w małżeństwie... Czytałam już wiele razy o Waszych problemach i za każdym razem opuszczałam forum z ogromnym poczuciem współczucia, ale też... poczuciem, że chyba nie mam prawa tu być. Jednak dziś, kiedy po raz kolejny przelała się czara goryczy, kiedy po raz kolejny uciekłam od męża i siedzę sama, zalana łzami, z poczuciem potwornej beznadziei, odważyłam się spróbować.

Może na początek trochę o sobie... Od kilku lat chodzę na terapię dla dorosłych dzieci alkoholików, borykając się z przeszłością, która rzutuje też na teraźniejszość. Zerowe poczucie własnej wartości, które wyniosłam z domu, nie pozwala normalnie funkcjonować. Powoli wychodzę na prostą na polu osobistym, ale to niestety pociągnęło za sobą jasno określony kryzys małżeństwa. Zaczęłam się zmieniać i przestałam tolerować poniżanie przez męża. On przestał tolerować mnie, bo zamiast pokornej, wiecznie smutnej trusi, stanęła przed nim kobieta potrafiąca (słabo, aczkolwiek wyraźnie) powiedzieć - przestań mnie ranić.

Głupio mi było zacząć, ponieważ mój mąż nie pije, nie bije mnie, nie zdradza... Pozornie wszystko jest w porządku. Ale tak też wydawało mi się, kiedy funkcjonowałam w rodzinie alkoholowej - inni mają gorzej, więc ty nie masz prawa się żalić. Nauczyłam się przyznawać, że choć w moim domu przemoc fizyczna była znikoma, to towarzyszyła mi inna, znacznie gorsza - psychiczna. Podobnie czuję się w moim małżeństwie.

Mąż nie jest złym człowiekiem, jest podobnie jak ja poraniony przez pewne schematy wyniesione z domu rodzinnego. Różnica polega na tym, że ja postanowiłam zawalczyć ze swoimi demonami, a on te wszystkie ciemne strony przenosi na mnie. Ma sporo kompleksów, ale walczy z nimi tylko poprzez ubliżanie mi i degradację wszelkich moich osiągnięć. Ma problem z zaufaniem, ale jedyne co robi, to powtarza mi codziennie, że kłamię, oszukuję, wynajduje setki pozornie bzdurnych spraw, gdzie wydaje mu się, że nie jestem z nim szczera. On pracuje zawodowo, ja się uczę i dorabiam, więc stale przycina mi pod kątem finansowym. Zabrał wszystkie nasze pieniądze ze ślubu i tylko nieustannie powtarza, że ja jestem nieodpowiedzialna i wydałabym je na głupoty. Staram się prowadzić dom w miarę możliwości, łączę studia, dorabianie ze sprzątaniem mieszkania, gotowaniem, praniem... ale to wszystko zawsze mało. Nie przeprasza, zawsze walczy, usiłując pokazać, jak bardzo się mylę czując. Więc już nie mówię o tym, co czuję, płaczę po kątach lub uciekam na kilka godzin gdzieś, gdzie mogę w spokoju popłakać.

Zdaję sobie sprawę, że to wszystko, co piszę, to tylko kilka wyrwanych z kontekstu słów, ale tak ciężko zacząć... Tak ciężko też przekazać, że jest coś, co tak boli, że jest problem, który ciężko rozwiązać. Mimo że na pierwszy rzut oka wyglądamy na szczęśliwe małżeństwo, czuję się całkiem nieakceptowana przez męża, boję się go, boję tych wszystkich słów, którymi mnie katuje, gdy jesteśmy sami. A może to ja jestem chora, może faktycznie moje DDA nie pozwala mi normalnie funkcjonować, może nie powinnam w ogóle zawracać Wam głowy tym wszystkim. Rozpaczliwie szukam pomocy, a nawet nie potrafię dobrze określić problemu poza tym, że czuję, jak umiera we mnie nadzieja na normalne życie. Przepraszam...

Anonymous - 2013-09-14, 13:28

Iskro nadziei, to co piszesz jest mi bliskie, bo ja też doświadczałam/doświadczam złotej klatki. Mój mąż nie pije, nie bije, nie pali, ma zawód zaufania publicznego, dba o siebie, mieszkam w domu z ogrodem przeze mnie doprowadzonym do pięknego stanu ze stanu zaniedbania, kiedy się tu wprowadzałam, blisko parku, ale...

z mąż domu wyniósł wzorzec, w którym kobiety nie mają potrzeb, system małżeństwa pan-niewolnik. Niewolnika utrzymuje się przy sobie poprzez zmienne bodźce - akceptacji i odrzucenia. W fazie akceptacji niewolnik uważa, że pan jest dobry, w fazie odrzucenia zastanawia się, czym zawinił.

Bezustanna krytyka, kontrola, obwinianie o drobiazgi, wyszukiwanie poważnych win nie świadczą o dobrze funkcjonującym małżeństwie.

Ty chodzisz na terapię, on nie. Pewnie na tej terapii będziesz się uczyła jak nie szukać zawsze winy w sobie i jak zadbać o siebie samą. Jak rozumiem DDA często są nadodpowiedzialni, przesadnie lojalni nawet za cenę ochrony swoich wartości i swojego ja.

Ty będziesz coraz więcej dostrzegać, on zapewne coraz więcej wypierać i racjonalizować.

Pytasz, czy warto uciekać ze złotej klatki - jeżeli to jest złota klatka to tak. Nie zachęcam do rozstania. Po swoim doświadczeniu wiem jednak, że faktycznie człowiek może zmienić tylko siebie, ale korzystne to jest wtedy, kiedy przestrzegasz w stosunku do siebie przykazania miłości i chronisz swoją godność dziecka Bożego.

Św. Paweł napisał: "ku wolności wyswobodził nas Chrystus". Miłość kwitnie wtedy, kiedy oboje małżonkowie czują się wolni wobec drugiego, będąc za drugiego odpowiedzialnymi. Przemoc emocjonalna i kontrola jednej strony oraz naturalny odruch ucieczki z drugiej pokazują, że ten warunek dojrzałej miłości spełniony nie jest. Ty możesz siebie wzmocnić, a wtedy okaże się, czy mąż potrafi dostrzec swoje winy.

Anonymous - 2013-09-14, 21:10

Witaj na forum.
Czy na terapii nie pracujesz nad asertywnością jak bronić się przed przemocą psychiczną ze strony męża? Może też warto poruszyć te zarzuty jakie ma mąż do Ciebie na terapii warto je rozpracować by albo zmienić siebie albo umieć odpowiedzieć mężowi jeżeli są niesłuszne.

Anonymous - 2013-09-14, 23:13

Droga Filomeno,

bardzo dziękuję za Twoje słowa. Przykro mi, że i Ty doświadczyłaś złotej klatki. Czy udało Ci się wyłamać ze schematu pan-niewolnik? Czy mąż w końcu zauważył Ciebie, Twoje potrzeby, Twoją wartość? Jeszcze jakiś czas bardzo wierzyłam, że się uda... ale teraz czuję, że opuszcza nawet nadzieja. Straszny to stan, tak jakby brakowało powietrza. Ogarniam Cię modlitwą i jeszcze raz z całego serca dziękuję, dodałaś mi odwagi, by, zamiast nieustannie winić siebie, poszukać pomocy.

Tereso,

oczywiście, praca nad asertywnością to częsty temat na terapii. Dużo nauczyłam się już w sytuacjach dnia codziennego (uczelnia, znajomi, praca), jednak na tym polu brak mi sił. Do pewnego momentu staram się rozmawiać z mężem, walczyć o siebie, o nas, ale on wygrywa. Wiem, że to nie jest dobre słowo, nie chciałabym porównywać tego, co jest między nami, do gry lub jakiegoś turnieju, gdzie ktoś ma wygrać, choć często czuję, że tak to właśnie wygląda. Długo szukałam winy tylko w sobie i - choć to pewnie głupio zabrzmi - bardzo chciałam, żeby ona była tylko tam. Siebie zawsze łatwiej zmienić. Jednak sytuacja napięcia między nami wciąż się zagęszcza, miałam nadzieję, że tego nie widać, ale coraz więcej znajomych, którzy przebywają z nami dłuższy czas, pyta mnie jak wytrzymuję takie traktowanie. Otóż nie wytrzymuję, starałam się to tylko chować do wnętrza, nie chciałam źle mówić o mężu, nie miałam odwagi się skarżyć. Chciałam, żebyśmy to rozwiązali między sobą, ale tyle już było prób rozmowy, które za każdym razem kończyły się tak samo - mnie brakowało już siły, emocje brały górę, płakałam, on krzyczał, wysuwał argument o mojej niedojrzałości wynikającej z tego, iż pochodzę z rodziny, gdzie był problem alkoholowy. A ja czułam się tak marna, tak nic nie warta, zalana łzami, opuchnięta, brzydka, niezdolna do dalszej rozmowy, niezdolna do dalszej walki... Gdybym mogła złapać się realnych konkretów, gdyby rozmowa między nami polegała na tym, że możemy powiedzieć sobie wzajemnie co dokładnie nas boli i starać się nad tym pracować... Jednak z tych rozmów wynika tylko, że mąż całą winą obarcza mnie i mój bagaż doświadczeń, więc musiałabym zmienić całą siebie. Tylko gdzie tu wtedy miłość i akceptacja, gdzie wzajemne zrozumienie? Wszystko to bardzo ciężkie i bardzo bolesne...

Anonymous - 2013-09-15, 00:14

Iskro nadziei, maz musi kochac i chciec pracowac nad malzenstwem, inaczej nie przelamiecie schematu. Albo niewolnik musi nie widziec lancuchow - wtedy malzenstwo trwa. Ty widzisz klatke, wiec nie bedziesz nieswiadomym niewolnikiem. Moja sytuacja jest o tyle inna, ze to maz chce rozpadu. Ja widzialam schemat sle chcialam ratowac i przegrałam na chwilę obecną, więc teraz muszę zająć się sobą i córką.
Anonymous - 2013-09-15, 07:44
Temat postu: Re: czy warto uciekać ze złotej klatki...?
iskra-nadziei napisał/a:
Czytałam już wiele razy o Waszych problemach i za każdym razem opuszczałam forum z ogromnym poczuciem współczucia, ale też... poczuciem, że chyba nie mam prawa tu być.


Głupio mi było zacząć, ponieważ mój mąż nie pije, nie bije mnie, nie zdradza...

Rozpaczliwie szukam pomocy, a nawet nie potrafię dobrze określić problemu poza tym, że czuję, jak umiera we mnie nadzieja na normalne życie. Przepraszam...


Iskierko,a z co Ty przepraszasz? Za to,że żyjesz? Każdy ma prawo do życia i ...do bycia tu na forum.
U mnie sytuacja jest odwrotna.To mąż pochodzi z rodziny alkoholowej, i do momentu rozwodu....twierdził,że moja jest idealna,a potem na rozprawach "opowieści dziwnej treści",a swojej nic nie miał do zarzucenia.
Dobrze,że szukasz pomocy.Nie zapominaj,że przemoc ma różne oblicza: to nie tylko czyny,ale też słowa i sprawy finansowe.
Zgadzam się z Tobą,że najbliższy człowiek potrafi nasze poczucie własnej wartości wdeptać w ziemię.Mój mąż,gdy kilka lat po ślubie dorobił się ogromnych pieniędzy przestał się ze mną liczyć zupełnie.W pewnym momencie przestał mi dawać pieniądze,potem doszła zdrada i do przemocy psychicznej(której nie zauważałam) i ekonomicznej, sporadycznie fizyczna.
Przez kilka ostatnich lat robił zakupy spożywcze:pieczywo,wędlina,mięso ziemniaki.Przestał na kilka miesięcy przed kryzysem.
Wszyscy mi zazdrościli. Według ludzi ideał.Zawsze pomocny dla swojej najbliższej(i dalszej też)rodziny rzucał wszystko.Znajomi też mogli na niego liczyć.Odbywało się to kosztem moim i dzieci.
Też się nie skarżyłam.Do momentu,gdy pijany wpadł w furię (gdyby nie pomoc syna i dorosłego naszego wspólnego chrześniaka nie wiem,co by ze mną było).Wtedy siostrzeniec męża powiedział;"ciociu,ale ty nigdy nie powiedziałaś na wujka złego słowa".
Iskierko,miałam skończone dwa kierunki studiów magisterskich(mąż zawodówkę),cały czas pracuję,jestem osobą publiczną,a moje poczucie własnej wartości było zerowe,ale "schowane"głęboko przed ludźmi.
Trafiłam do OIK-u,a potem skończyłam studia podyplomowe z socjoterapii. Nauczyłam się,jak pomagać innym w kryzysie,ale przede wszystkim pomogłam sobie. No i najważniejsze,to dzięki modlitwie przetrwałam te okropne chwile.

Anonymous - 2013-09-15, 11:19

Filomeno, tak mi przykro... Mimo to cieszę się, że masz siłę walczyć o siebie i córeczkę. Obiecuję modlitwę za Was.

Oazo, dziękuję za ciepłe słowa. Wiem jak jest trudno odzyskać poczucie własnej wartości, mimo iż obiektywnie nie ma powodów do tego, by tak siebie poniżać. Wiem też, jak ciężko funkcjonować ze schematami wyniesionymi z rodziny alkoholowej, ale wiem także, że można z tym walczyć. Chodzę na terapię czwarty rok, ale tak naprawdę dopiero ostatnie miesiące przyniosły mały przełom, porozmawiałam z rodzicami, przebaczyłam im, zaczęłam przełamywać obrazy, które funkcjonowały we mnie jako pewnik, ponieważ był jedynymi, jakie znałam. Ciężko jest się przyznać przed innymi, ale też przed samym sobą, że ma się problem, którego nie da rady się samemu rozwiązać. I że przez ten problem rani się swoich bliskich. Zaczęłam chodzić na terapię dla innych - dla męża (wtedy jeszcze narzeczonego), który twierdził, że nie da się tworzyć ze mną normalnej relacji, bo jestem DDA, dla taty, bo wierzyłam, że może pomogę mu zrozumieć jego problem, także dwóch niezależnych spowiedników zasugerowało mi podjęcie terapii. Ale początkowo to wszystko było dla innych i dla świętego spokoju. Dopiero po długim czasie zaczęłam się otwierać na przemiany, burzyć gmachy swojego dziwnie poukładanego świata i próbować wychodzić z ram, które nie pozwalały mi normalnie żyć. Było trudno, ale wiedziałam, że warto, dla innych, ale też dla siebie.

Na terapii dużo mówiłam o tym, jak ciężko ze mną żyć, jak ranię innych. Wtedy też usłyszałam, że DDA to nie jest wypalone piętno, że są też pozytywne strony, pewna wrażliwość, empatia, o jakie ciężko innym, bezpiecznie dorastającym dzieciom. Usłyszałam także, że to, co mówi mąż, jest nieprawdziwe i krzywdzące. Że oskarża mnie o wszystko, a tymczasem sam nie potrafi uporać się ze swoimi problemami. Dużo rozmawialiśmy, nawet zaczął też chodzić na terapię. Wtedy było lepiej, ale po kilku miesiącach zrezygnował i wszystko wróciło do normy. Mówił, że to terapeutka zakończyła pracę z nim, a ja uwierzyłam - ciężko nie wierzyć i ciągle podejrzewać, kiedy się kocha... Kiedyś wyszło na jaw, że mnie okłamał. Okłamywał mnie często, w wielu sprawach, jednak zawsze w próbie rozmowy zamiast zastanowić się nad swoim postępowaniem, wyciągał tylko moje brudy, chwile, kiedy rzekomo ja go okłamałam. Większość z tych oskarżeń była nieprawdziwa, ale ja, zamiast bronić się, słuchałam i popadałam w rozpacz przygnieciona myślami, jak on może tak o mnie myśleć. A mimo to wciąż działał schemat, że to ze mną jest coś nie tak, że on jest poraniony, a ja nie potrafię sprawić, żeby był przy mnie szczęśliwy, że tylko niepotrzebnie budzę jego demony. Godziłam się na to, a w rzeczywistości to on trzymał mnie za wszystkie moje lęki, które powierzyłam mu w zaufaniu. Tak ciężko mi było opowiedzieć mu, jak było w mojej rodzinie, jednak jeszcze ciężej było znosić to, jak on wykorzystywał później moje największe słabości i zranienia.

Wiedziałaś, że Twój mąż ma problem i chciałaś walczyć. On też wiedział, choć pewnie ciężko było mu to przyznać przed samym sobą. Pod tym kątem go rozumiem, ale nie potrafię pojąć, dlaczego odrzucił pomoc widząc, jak mocno Cię rani. Tego też nie rozumiem w moim małżeństwie. Widząc, że ranię męża, chciałam zrobić wszystko, by to naprawić. Szkoda, że to działa w jedną stronę... szkoda, że u Ciebie też tak było. Może jako kobiety po prostu widzimy i czujemy bardziej, dlatego jesteśmy bardziej wrażliwe na cierpienie. Ale nie wierzę, że mężczyźni go nie dostrzegają, dlatego tym bardziej ciężko mi zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, dlaczego pozwalają nam zatapiać się w rozpaczy, bólu, beznadziei... Ściskam Cię mocno, mam nadzieję, że Bóg obdarzy Cię mocą i dobrymi ludźmi, którzy pokażą Ci Twoją wartość, żebyś mogła to wszystko poukładać i odzyskać wiarę w siebie.

Anonymous - 2013-09-15, 11:33

Dziękuję Ci iskierko nadziei

Wiele kobiet nie ma świadomości co się dzieje, przez lata potrafią żyć w poczuciu winy i tej winy ciągle szukać w sobie. Niestety różnie się to kończy , nie zawsze pozytywnie, dlatego terapia jest bardzo ważna, ponieważ w sposób obiektywny pozwala spojrzeć na trudne sprawy i uczyć żyć w nowej przestrzeni świadomości.
Pozdrawiam bardzo serdecznie:)
Niech błogosławieństwo Boga Ojca i Syna i Ducha Św. spocznie na Tobie i Twoich bliskich pozostając na zawsze.+

Anonymous - 2013-09-15, 23:42

Ja też dziękuję za to co napisałaś...myślę że to b.często spotykana sytuacja, jakoś mam wrażenie, że łatwiej mężczyznom niż nam przychodzi poniżanie i obwinianie, niestety..z własnego doświadczenia znam takie sytuacje i myślę, że warto się bronić i stawiać granice, bo jeżeli mężczyzna chce odejść to i tak odejdzie, choćby się wszystko znosiło.Mój mąż odszedł pomimo tego, że bardzo się bałam rozpadu i starałam się robić wszystko co on zaproponował i wybaczyć mu wszystko, również przemoc fizyczną..dziś wiem, że to nie była dobra droga, trzymałam się każdej najmniejszej nadzieji..i on na pewno to wiedział i wykorzystywał.wg,niego to JA JESTEM WINNA, JA MIAŁAM PROBLEM. Niezależnie od wszystkiego trzeba przezwyciężyć lęk i STAWIAĆ GRANICE.wiem, że to trudne, szczególnie gdy nie wyniosło się tego z domu..ja też nie wyniosłam. Ojciec despotyczny, zero możliwości wyrażania własnych potrzeb i własnego zdania..jak budować poczucie własnej wartości? Jak stawiać granice, skoro ktoś je regularnie przekracza i nie szanuje? Tak jak ty, tak jak wy, uczę się tego w dorosłym życiu i NIE CHCE ŻEBY KTOŚ MNIE PONIŻAŁ LUB WPĘDZAŁ W POCZUCIE WINY.mój bagaż i tak już jest ciężki. Dziewczyny, dlaczego kochamy mężczyzn,któży nas niszczą????
Anonymous - 2013-09-16, 07:55

to sie nazywa wspoluzaleznienie...........
Anonymous - 2013-09-27, 19:39

o tak pochodzimy maz i ja nie z alocholickei rodziny ale obydwoje z dmu dysfunkcji ja bez ojca umarl jak mniala 2 latka na chorobe alkocholowa,mama byla sama znami bylam jej oczkiem w glowie mniala wedlug siebie swoje wizje ,juz mi zycie chciala pokuladac w pieluchach zaborcza nadopiekuncza mama,maz ojciec tyran ,byl tarcza obrona dla matki siostr,gdy mnial 15 lat oddal w koncu ojcu dobitnie ,ten mnial szyta glowe,od tej pory juz ich fizycznie ojciec nie ruszyl,maz za to w malozenstwie pelni role pijaka nie zaawansonowego,i przemocowca,ja szukalam takze Bohatera,teraz pracuje nad soba tu i w AAL_ANONIE szczesc BOZE,uklady ciezko jest przelamac lecz idzie.............powolutku. :-o

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group