Uzdrowienie Małżeństwa :: Forum Pomocy SYCHAR ::
Kryzys małżeński - rozwód czy ratowanie małżeństwa?

Rozwód czy ratowanie małżeństwa? - Nadzieja umiera ostatnia...

Anonymous - 2013-08-18, 09:28
Temat postu: Nadzieja umiera ostatnia...
...prawdziwa miłość nigdy.

Czytam to forum od pewnego czasu i od tego samego czasu zastanawiałam się, czy się zalogować. Jak większość Was tutaj mam problem, ale nie mam z kim o nim porozmawiać. Dlatego chyba zdecydowałam się napisać.

Moja historia pewnie nie różni się niczym szczególnym od większości tutaj opisanych. Może jedynie niebywale krótkim stażem małżeńskim. Najlepiej zacznę od początku. Mój mąż był i jest moją wielką miłością, miłością mojego życia. Poznaliśmy się na studiach, choć uczucie wybuchło dopiero po 3 latach znajomości "z widzenia". Wybuchło z tak niespotykaną siłą... Byłam osobą dość religijną, chodziłam do kościoła co niedzielę, a nawet w tygodniu, chodziłam na nabożeństwa i modliłam się gorliwie, ponieważ byłam wtedy zakochana w kimś, w kim nie powinnam. Prosiłam Boga o pomoc. Modliłam się i otrzymałam coś czego się kompletnie nie spodziewałam. Właśnie to uczucie.
Ale zamiast dziękować Bogu tak jak powinnam, odsunęłam się i poszłam zupełnie inną drogą. Mój mąż jest osobą niewierzącą (tzn. tak się deklaruje, choć nie złożył aktu apostazji). Zatraciłam się w tym uczuciu. Zamieszkaliśmy razem, przestałam chodzić do kościoła, tzn. chodziłam tylko w święta, nie przystępowałam do sakramentów. Nie żeby mój wtedy narzeczony zabraniał bądź krytykował. Czułam wyrzuty sumienia, męczyło mnie to, on nawet sam mnie namawiał "idź jak chcesz", ale u mnie wygrywało lenistwo.

Po 3,5 latach związku i 3 wspólnego mieszkania na wynajętym, wreszcie wymarzony ślub. Wzięliśmy ślub kościelny, ponieważ mimo wszystko zależało mi na tym, a mąż nie miał nic przeciwko. Tyle, że nasz ślub to był "ślub z osobą ochrzczoną, ale deklarującą się jako niewierzący". To w kwestii formalności. Czyli, że dla mnie był to sakrament, dla niego przysięga złożona mi.
Fakt, że nasz związek był dość burzliwy już przed ślubem, nie układało się tak jak powinno, ale kochaliśmy się bezgranicznie i wierzyłam, że to na zawsze, że wszystko pokonamy. Gdyby było inaczej to nie przysięgałabym "...aż do śmierci".
Niecałe 4 tygodnie sielanki i ...zmarł nagle mój Tata. Byłam z nim bardzo związana, mąż zresztą też. Nie potrafiłam się pozbierać, coraz bardziej zamykałam się w sobie, odsuwałam od siebie męża i wszelkie próby pomocy. Przyznaję, zachowywałam się wobec niego okropnie. W ogóle nie chciałam rozmawiać, nie słuchałam tego co do mnie mówi, nie liczyłam się z jego potrzebami, problemami. Liczyłam się tylko ja i mój przeogromny ból. Do tego mieszkaliśmy od jakiegoś czasu z moją mamą, nie mieliśmy do tej pory szans na kredyt na własne mieszkanie.
Pół roku po śmierci Taty zaczęliśmy się zastanawiać nad kredytem, mąż był pytać w banku, oglądaliśmy mieszkania itp. Kryzys jednak nie minął i nagle BUM. Mój mąż nagle mówi "czy to ma nadal sens?". Ja i moja urażona duma wpadłyśmy w szał. Zaczęły się awantury z mojej strony, straszenie, grożenie rozwodem, "nie to nie, łaski bez" itp. W międzyczasie okazało się, że mąż znalazł sobie przyjaciółkę, która z nim rozmawiała, zwierzał jej się z naszych problemów itp. Wiedziałam, że ona chciałaby go dla siebie, że kombinuje, że w ten sposób zdobywa jego zaufanie i zbliża się do niego. Byłam zazdrosna do granic. Tłumaczyłam mężowi jej sposób działania, ale nie wierzył. A ja nie potrafiłam usiąść i spokojnie pogadać, potrafiłam tylko krzyczeć. Kiedy w końcu porozmawialiśmy i postanowiliśmy zacząć "od nowa", po kilku dniach mąż stwierdził, że mi nie wierzy, że naprawdę się zmienię, że udaję itp. Ostatecznie mąż wyprowadził się, złożył pozew o rozwód jeszcze przed naszą 1 rocznicą ślubu. I choć to ja krzyczałam o rozwodzie to po otrzymaniu pisma z sądu prosiłam i błagałam żeby go wycofał, przepraszałam itp. Ale był nieugięty. Uznał, że nie widzi szans na poprawę, w ogóle na dalsze wspólne życie. Na pierwszej rozprawie cała zapłakana nie zgodziłam się na rozwód. Powiedziałam, że kocham męża i chcę walczyć. Na drugiej rozprawie powtórzyłam to samo, ale powiedziałam też, że znam go i wiem, że do niczego go nie zmuszę. Za 1,5 miesiąca minie rok od rozwodu i momentu kiedy po raz ostatni widziałam swojego ukochanego męża :(

Mimo, że po wyjściu z sali sądowej sam się rozpłakał to nadal mimo moich próśb żebyśmy zaczęli jeszcze raz powiedział "to się nie uda, a ja drugi raz tego nie przeżyję". Kilka miesięcy później związał się z tamtą kobietą.

Wybaczcie, że tak przydługawo (jeśli ktoś w ogóle to wszystko przeczyta). Chciałam naświetlić dobrze swoją sytuację, a może też i się "wygadać". O tym co po rozwodzie i co jest teraz napiszę w następnym poście.

[ Dodano: 2013-08-18, 10:02 ]
Od momentu rozwodu, tak jak napisałam nie widziałam męża. Swoje rzeczy zabrał już wcześniej. Od czasu do czasu pisaliśmy smsy, tzn. głównie ja pisałam i prosiłam, błagałam o rozmowę i kolejną szansę, a on odpowiadał, że on nie ma na razie nic więcej do powiedzenia, a ja nic się nie zmieniłam, bo nadal próbuję go zmuszać. I tak co kilka miesięcy.

Moje życie duchowe i religijne praktycznie nie istniało. Nie modliłam się, czasem poszłam z przymusu na mszę w niedzielę. Wdałam się w głupią relację opartą jedynie na seksie. Ciągle bardzo tęskniłam za mężem, brakowało mi go i bolało mnie, że on jest z kim innym. Albo nawet nie tyle z kim innym, tylko z tą konkretną kobietą, która od początku do tego dążyła. Nadal miałam do niego mnóstwo żalu i złości. Byłam wściekła, rozżalona i rozgoryczona.

W końcu w kwietniu zaczęłam się modlić o uratowanie małżeństwa, o cud. Trzeciego dnia po tym jak zaczęłam mąż się odezwał, tzn. odpowiedział na mojego smsa z przed kilku dni, że żałuje że nie zrobiliśmy pewnej rzeczy, dzięki której inaczej by się potoczyło. Zgodził się na rozmowę. Byłam w euforii i myślałam "cud! stał się cud!". Nadal się modliłam, jednak mąż nie przyjeżdżał, odkładał tą rozmowę, wykręcał się. A moja modlitwa nie była taka jaka powinna. Nie prosiłam, ale żądałam. Po miesiącu przestałam się modlić. Ale od momentu kiedy mąż się zgodził na rozmowę, chodziła za mną myśl, że powinnam iść do spowiedzi. Tak jakby "najpierw idź do spowiedzi, później zobaczymy". Na co ja odpowiadałam "pójdę do tej spowiedzi, ale najpierw oddaj mi męża". W międzyczasie straciłam pracę (tam trwał mój "romans"). Coraz bardziej naciskałam na męża żeby w końcu przyjechał, bolał mnie żołądek, znów wpadłam w nerwicę, miałam wszystkiego dość. Nie potrafiłam nic innego robić, ciągle myślałam i płakałam, próbowałam zmuszać męża do tego żeby w końcu ze mną pogadał. Aż napisał, że nie mam się czego spodziewać po tej rozmowie, bo przecież wiem, że nic już między nami nie będzie...

W końcu pod koniec lipca poszłam do spowiedzi. Trafiłam na empatycznego księdza, który nie potępiał, ale rozumiał, tłumaczył, kazał "nie upadać na duchu i mieć nadzieję". Dał mi modlitwę za trudnego współmałżonka właśnie z adresem tej strony w dole kartki.

Zaczęłam się modlić. Zmówiłam w jednym czasie nowennę do św. Rity i do Miłosierdzia Bożego. Zaczęłam też Nowennę Pompejańską w intencji powrotu męża i odrodzenia małżeństwa. Dziś jest już 16 dzień. Mąż się nie odzywa, ja też nie. Modlę się i czekam. I choć nadal się boję, nadal nie potrafię chyba do końca zawierzyć, to z każdym dniem bardziej ufam i z coraz większym przekonaniem mówię "Ty wiesz czego ja chcę, ale skoro wiesz lepiej co jest dobre, zrób tak jak Ty uważasz". Zaczęłam dostrzegać znaki, tu wpadnie mi w oko jakiś fragment, tu w ucho jakieś słowa. Wczoraj np. otwarłam Nowy Testament na fragmencie o św. Pawle który kończył się słowami Boga do niego "bądź dobrej myśli. Tak jak świadczyłeś o mnie w jerozolimie, będziesz świadczył i w rzymie".

Od momentu odmawiania Nowenny Pompejańskiej zaczął się rozwiązywać inny poważny problem rodzinny, który do tej pory był odkładany na bok, bo wydawał się nie do rozwiązania. A tu nagle coś się ruszyło i choć wszystko spadło na moje barki i raz idzie z górki, raz pod górkę, a problem jest naprawdę ciężkiego kalibru i wymaga czasu doprowadzenie tego do końca, to jakoś wierzę, wiem, że sobie poradzę.

W kwestii mojego małżeństwa nie mam tej pewności niestety. Nadal się boję. Ze swojej strony chcę dotrzymać przysięgi danej mężowi. Kocham go ciągle tak samo mocno. Wybaczyłam mu, rozumiem go i nie mam żalu ani pretensji. Wiem, że gdyby nie ten rozwód to wielu rzeczy bym nie zrozumiała. Nie dotarło by do mnie jak okropnie go traktowałam, bo moja pycha nie pozwoliła mi tego dostrzec. I pewnie dzięki temu też wróciłam do Boga, do Kościoła i do sakramentów. Mimo wszystko ciężko żyć ze świadomością, że w wieku 27 lat mogę nie mieć już szans na własną rodzinę i do końca życia być samą. Ale nie wyobrażam sobie inaczej, niż tylko z mężem albo sama.

Wczoraj w oglądanym filmie była taka scena rozmowy kobiety z księdzem, która zapadła mi w pamięć. Kobieta dowiedziała się, że jej mąż prawdopodobnie zginął w czasie wojny (nota bene miała na imię Ola).
"ksiądz: Czy ktoś był świadkiem jego śmierci?
kobieta: Nie.
ksiądz: To masz wierzyć, że on żyje.
kobieta: Mam się łudzić?
ksiądz: Nie. Masz wierzyć."

Odebrałam to jakby było mówione do mnie, kiedy w częstych chwilach zwątpienia myślę sobie, że po co się łudzę, przecież to niemożliwe żeby on wrócił. Nie mam się łudzić, ale wierzyć. I tego postaram się trzymać.

Anonymous - 2013-08-18, 10:44

Witaj na forum, przeczytałam dokładnie to co napisałaś.
Bogu zależy bardzo na tym, żebyśmy do niego doszli , do nieba. Kryzys w jakim teraz jesteś, ta kłoda pod nogi jaka została Ci rzucona może być stopniem w Twoim rozwoju, ale to zależy od Ciebie jak ten kryzys wykorzystasz. Jak sama piszesz , więcej już widzisz, ale też porządkujesz swoje życie. To dobra droga warto nią iść razem z Bogiem, który wie czym jest miłość i chce uczyć jak kochać swoje dzieci. Dobrze tez nie być na tej drodze samej, zachęcam do nawiązania kontaktu z najbliższym Ogniskiem.
Polecam Ci też zaglądniecie do następujących działów na naszym forum

Do działu rekolekcji - http://www.rekolekcje.sychar.org/ a szczególnie polecam ostatnie rekolekcje poświęcone przysiędze małżeńskiej, o której obszernie mówi ks. Dziewiecki.

Link z nagraniem Mieczysława Guzewicza "Zdrada małżeńska i rozstanie": http://www.youtube.com/watch?v=aYAJIiY7xWk

Link z nagraniami ks. Piotra Pawlukiewicza - http://archive.org/details/xpiotr

Anonymous - 2013-08-18, 11:26

witaj, Bóg sie upomina o Ciebie :-)
modlitwa Pompejanska jest potężna, nie wiem, czy Twój mąż wróci, ale dostaniesz wiele innych łask, i bedziesz zdziwiona nie jeden raz

korzystaj z tego forum, rozwijaj sie, a odzyskasz radosc zycia
tutaj pisza ludzie, którzy doknali wyboru, i nie jest to wybór łatwy, ale wielu przeszło już jakąs drogę i moga Ci tu pomóc

ja myslę, że Bóg Cie prowadzi (np. straciłas prace, w której była jakas "znajomość"), dostrzasz znaki, Słowa- to bezcenne :-)

Anonymous - 2013-08-18, 11:27

Dziękuję Ci Teresko za mądre słowa i powitanie.

Wiem, że ten kryzys to jakaś szansa dla mnie. Mimo wszystko nadal próbuję się buntować. Tak po ludzku jest mi ciężko. Jest mi smutno, bo rozpadła się w drobny mak moja pewność, że z tym człowiekiem się zestarzeję, że nic nas nie pokona. I boli mnie świadomość, że to ja w głównej mierze do tego doprowadziłam. I to, że mój mąż ma do mnie nadal żal, choć rozumiem go. Skrzywdziłam najbliższego mi człowieka i prawdopodobnie będę ponosić tego konsekwencje do końca życia.

Staram się z tym pogodzić, przyjąć to jako hmm... pokutę? Lekcję pokory. Mimo, że dużo zrozumiałam i wiem, że Bóg powinien być na pierwszym miejscu, to wciąż jeszcze za dużo myślę o sobie, o tym, że MI ciężko, że JA tęsknię itp. Ciągle tylko JA i JA.
Wiem, że to, że straciłam moją wymarzoną pracę było po to, żeby mnie wciągnąć z tamtej relacji, bo sama nie miałam dość siły żeby to zakończyć, choć źle się z tym czułam. Wiem, że wszystko to nie dzieje się bez celu. Może kiedyś dojdę to takiego momentu, że naprawdę całkowicie zawierzę i przestanę się szarpać, a wtedy dostanę "nagrodę".

Czasem kiedy tak się buntuję, wydaje mi się, że Bóg się nie złości, tylko patrzy na mnie z takim uśmieszkiem i myśli sobie "oj po co podskakujesz, skoro wiesz że mam rację i że zrobię po swojemu". I ja też się wtedy uśmiecham i mówię "no tak".

Dziękuję Ci za linki, na pewno wkrótce do nich zajrzę.

Co do Ogniska, to wiem, że najbliższe jest w Rydułtowach. Wiem też, że w ostatni piątek było spotkanie, ale nie miałam jeszcze dość odwagi ani siły, żeby pojechać. Może kiedyś... Jestem dość nieśmiałą i zamkniętą w sobie osobą i mam problem z otwieraniem się przed ludźmi. Dlatego może też forum najpierw.

Sama się zastanawiam czego oczekuję po tym, że napisałam. Pewnie że chciałabym żeby ktoś mnie zapewnił, że wszystko się ułoży, mąż wróci i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Ale wiem, że nikt nie jest w stanie mi tego zapewnić. Chyba po prostu potrzebuję kilku dobrych rad, możliwości wygadania się, wyżalenia w chwilach słabości i wsparcia.

Dziękuję wszystkim, którzy choć przeczytali moją historię i proszę Was, żebyście czasem wspomnieli o mnie w modlitwie.

[ Dodano: 2013-08-18, 11:52 ]
Dziękuję Tobie też Bety. Wiem, że masz rację w tym, co piszesz.
Z tą moją modlitwą to jest tak, że kiedy znalazłam informacje o Nowennie Pompejańskiej "rzuciłam się" na nią jak na magiczne zaklęcie. Pomyślałam "o! to jest to czego mi trzeba, modlitwa nie do odparcia". Teraz widzę, ile wysiłku mnie to kosztuje. Nie potrafię się do końca skupić, często myśli się gdzieś rozbiegają, nadal zamartwiam się różnymi problemami.

Pewnie sporo czasu jeszcze upłynie zanim nabiorę pełnej pokory. Zanim przestanę pytać "ale dlaczego aż tak? dlaczego nie mogę mieć rodziny? dlaczego mój mąż, który tyle razy dziennie powtarzał, że mnie kocha i nie wyobraża sobie życia beze mnie nie może mi wybaczyć? Przecież to samo mi przysięgał co ja jemu." i wiele podobnych pytań.

Póki co zrozumiałam swoje błędy i staram się wyciągać wnioski. Jak mi to wyjdzie, nie mam pojęcia...

Anonymous - 2013-08-18, 12:35

Ola, przyjmijmy taką wersję- ktoś Tobie obieca, że mąż wróci, wiec Ty czekasz i czekasz , mąz wraca, ale w Tobie nie nastapila żadna zmiana, nadal tkwisz w tym samym punkcie

teraz Ci sie wydaje, ze sie zmieniłaś, ze nie popełisz tych samych błędów,
ale czy taka zmiana jest prawdziwa i trwała?
ilez to razy obiecujemy sobie ze wiecej czegos nie zrobimy (np. nie bede denerowoac sie za kierownicą, ale i tak czasem przuchodza takie chcile ze chce sie pogryźć kierownice ze złosci)

ładnie piszesz: Bóg patrzy z góry i usmiecha się i moze mówi- nie Ola, Twoje serce nie jest jeszcze gotowe, to jeszcze nie czas.....nie bądźmy jak małe rozkapryszone dziecko, które chce natychmiast

piszesz, że juz znasz swoje błędy, ze chcesz wyciągac wnioski....
ja miałam tak, że miomo iz znałam swoje błędy i wady, nie umiałam z nich wyjść, niby takie proste, ale było jak w magicznym kręgu- wciąz to samo, powtarzane....

u Ciebie te powtarzalnośc widać w naciskaniu męża na rozmowę- on sie broni, Ty naciskasz, on ucieka, Ty gonisz, i tak w kółko....
stań na chwilę z boku, uspokój emocje, przyjrzyj sie....

moze cos zobaczysz, co Cie zaskoczy? (choc twierdzisz, ze juz wiesz!)

ale to odkrywa sie w spokoju, ciszy, bez szarpania sie.....

nie żałuj czasu na to forum- to sie opłaca, ruszysz do przodu :-)

[ Dodano: 2013-08-18, 12:44 ]
wiesz co, wiekszość ludzi, którzy zaczynają pierwszy raz odmawiac Nowenne Pomejanska ma tak jak Ty- "magiczne zaklęcie"
a potem odkrywają cos zupełnie niesamowitego- sama to przezyjesz

to nie jest łatwa Modlitwa
ale gdy raz zaczniesz, bedziesz do niej wracac
i cuda przyjdą :-)

czy pamietasz już aby każdego dnia dziękować Bogu za to, co masz?????
"Ale zamiast dziękować Bogu tak jak powinnam, odsunęłam się i poszłam zupełnie inną drogą."
jesli to zaniedbałas- to zrób to teraz, dziekuj (nawet za ten czas wspolny z mężem! którego teraz nie ma) i za to co masz teraz

dziekowanie rodzi radość

Anonymous - 2013-08-18, 13:01

Wiem, Bety, że masz rację w tym co piszesz. Zdaję sobie sprawę, że nie wszystko jeszcze wiem i rozumiem. Jestem świadoma tego, że być może jest za wcześnie. Że, tak jak piszesz, wydaje mi się, że się zmieniłam, a gdyby przyszło co do czego to pewnie okazałoby się coś zupełnie innego. Wiem, że powinnam pracować głównie nad sobą, tak naprawdę i szczerze. I że mój mąż miał rację, mówiąc, że się nie zmieniłam. Sporo pracy przede mną. Nie wiem w ogóle czy uda mi się zmienić to co złe, czy starczy sił, cierpliwości i samoświadomości.
Sama wiesz, że co innego wiedzieć, a co innego coś z tym robić ;)

Od momentu spowiedzi przestałam naciskać na męża. W ogóle nie mamy kontaktu.
Myślę też, że prawdopodobnie mój mąż ma w sobie jeszcze za dużo żalu i złości i że właśnie dlatego Ktoś tam na górze odwleka tą naszą rozmowę do momentu, aż będzie lepszy czas na to. Być może w ogóle do tej rozmowy nie dojdzie.

Jeden z moich ulubionych wierszy:

"Kiedy się modlisz --- musisz zaczekać
wszystko ma czas swój
wiedzą prorocy
trzeba wciąż prosząc przestać się spodziewać
niewysłuchane w przyszłości dojrzewa
to niespełnione dopiero się staje
Pan wie już wszystko nawet pośród nocy
dokąd się mrówki nadgorliwe śpieszą
miłość uwierzy przyjaźń zrozumie
nie módl się skoro czekać nie umiesz"

Jan Twardowski


Co do dziękowania Bogu, to dziękuję codziennie i w modlitwie o odrodzenie małżeństwa "Dziękuję Ci, że nas połączyłeś, że podarowałeś nas sobie nawzajem a nasz związek umocniłeś Twoim świętym sakramentem" i też później w mojej "rozmowie" z Bogiem, własnymi słowami za to wszystko co dla mnie robi, że mi pomaga i stawia na mojej drodze ludzi, którzy mogą mi pomóc. Aż tak niewdzięczna nie jestem ;-)

Anonymous - 2013-08-18, 13:30

Droga Olu, bardzo poruszyła mnie Twoja historia i czytając ją odniosłam wrażenie jakbym częściowo czytała o swoich uczuciach, działaniach i pragnieniach.

Jestem na forum od kwietnia, a mój wątek można przeczytać pod tematem "Pomóżcie!" troszkę pisałam też o nim w wątku pt. "Co czuje zdradzający mąż" oraz "a jednak rozwód".

Jestem właśnie w trakcie rozwodu. Mąż ma kochankę i od ponad roku prowadził podwójne życie. Mam 30 lat, nie mam dzieci ale pragnienie w sercu założenia rodziny jest wielkie. Założenia rodziny jednak tylko i wyłącznie z mężem, z tym samym, który się pogubił. Dla znajomych to naiwność, głupie gadanie, marnowanie życia. W ocenie rodziny męża to choroba psychiczna, którą trzeba leczyć, bo mamy XXI wiek i wszyscy się rozwodzą. Taki właśnie czas mamy teraz bez wartości, aż strach pomyśleć na jakim etapie będzie świat za kilka lat, kiedy my zdążymy się już zestarzeć.

Chce Ci napisać, że jesteś w tej całej trudnej sytuacji wygrana, bo po pierwsze masz czyste sumienie- nie zgodziłaś się na rozwód, walczysz do końca, zdałaś sobie sprawę ze swoich wad, przeanalizowałaś je i masz zamiar nad nimi pracować, odbudowałaś relacje z Bogiem, którego miłość jest stała i niezmienna i tak różna od tej miłości, którą może oferować nam drugi człowiek. Odnalazłaś drogę, teraz tylko trzeba się tej drogi trzymać, zawierzyć Bogu i doskonalić się, wzrastać duchowo i intelektualnie. Dać spokój mężowi i czas na przemyślenia, na to aby Bóg zadziałał aby ten miał szansę zawrócić ze złej drogi. Twój mąż jest w złej sytuacji, daleko od Boga, daleko od wartości, od wyrzutów sumienia. Myślę, że takiemu człowiekowi, który w nic nie wierzy żyje się bardzo ciężko, bo nie znajduje w niczym oparcia, jego życie ogranicza się tylko do konsumowania, ciężko jest żyć z perspektywą, że po drugiej stronie nic nie ma ale i w to, że nic na tej ziemi nie ma sensu, do niczego nie prowadzi.

Ja też mam chwile gorsze i lepsze. Czasem nawet nie mogę w nocy spać, rano odczuwam silny lęk przed pójściem do pracy, zrobieniem czegokolwiek. Czasem czuję, że już nic dobrego mnie w życiu nie spotka. Czasem zastanawiam się, co robi mój mąż, zadręczam się myślami o tym, co czuje i to wszystko wskazuje mi na to, że jestem nawet nie w połowie drogi do zmiany, a na samym jej początku. Patrzę i myślę, że jeszcze sporo mam do zrobienia, że jestem poraniona i smutna i gdyby ewentualnie mój mąż wróciłby teraz do mnie, to jedyne co mogłabym mu zagwarantować, to moje wyrzuty, smutek, ciągłe rozdrapywanie ran, a to nie miałoby nic wspólnego z odbudową małżeństwa, a raczej prowadziłoby do jego ponownego rozpadu. Miałam taki czas nawet w małżeństwie, że gdy pojawiał się problem, to brałam winę na siebie, zawsze tak robiłam i prosiłam męża żeby dał mi jeszcze jedną szansę.... teraz, gdy mąż mnie zostawił i odszedł, pisałam do niego smsy, dzwoniłam, pisałam listy prosiłam aby się opamiętał, aby wrócił, porozmawiał, zapraszałam go na swoje imieniny, mówiłam, że miałam wady potworne i że się zmienię. On brał to jako usprawiedliwienie swoich czynów i odrzucał moje propozycje, a ja się złościłam wtedy straszliwie. Był wtedy panem sytuacji. Gdy dowiedziałam się o zdradzie stwierdziłam, że nie będę się do niego już więcej odzywać, że nie napisze ani nie zadzwonię, nie złożę życzeń na urodziny, które ma w sierpniu, ani w święta. Zrobię coś czego nigdy przez 7 lat naszej znajomości nie zrobiłam.... nie odezwę się. Im dłużej się nie odzywam, tym większy spokój mnie ogarnia i poczucie, że tak to jest właściwa droga. Nie wiem, czy mąż do mnie wróci, nie wiem jaki plan ma dla nas Bóg ale wiem jedno. Na cudzym nieszczęściu nigdy nie zbudujemy szczęścia. Zło rodzi zło, dobro rodzi dobro, a ze zła nigdy nie powstało dobro. Z początku zło jest atrakcyjne, dobrze się reklamuje dlatego ludziom łatwiej je wybrać.... potem jednak okazuje się, że to tylko początek drogi do zatracenia. Pytanie tylko, czy tym którzy się pogubili starczy czasu aby z niej zawrócić! Nic nie idzie na marne. Nawet nasza modlitwa, którą odmawiamy za naszego współmałżonka tez kiedyś przyniesie owoce, po tej drugiej stronie, wtedy gdy Bóg będzie go rozliczał. Pod tym względem przecież tez jesteśmy wygrani, bo nie dość że sami się w porę nawróciliśmy, to jeszcze dajemy szansę bliskiej nam osobie na życie wieczne. Kiedyś usłyszałam jak ksiądz na kazaniu wspomniał pewną historię. Otóż, grzesznik ku swojemu zdziwieniu dostał się do nieba i święty Piotr miał mu wskazać dom w którym w niebie przyjdzie mu zamieszkać. Idąc po drodze mijali piękne pałace, zamki aż dotarli do brzydkiej lepianki. Święty Piotr powiedział do grzesznika: "To jest Twój dom, tu zamieszkasz". Ten się spojrzał i ze zdziwieniem zapytał czemu dostał taki brzydki, taki lichy, czemu to nie pałac. Święty Piotr mu na to odpowiedział, że wybudowano mu w niebie dom z takich materiałów, jakie on dostarczył im z ziemi. Budujmy więc sobie Kochani w niebie pałace będąc tu na ziemi!

Anonymous - 2013-08-18, 15:09

Witaj Joasiu,
Przeczytałam Twoją historię i rzeczywiście, podobna. Podobne nasze reakcje przede wszystkim.

Mój mąż też powiedział mi, że już mnie nie kocha, że nie pasujemy do siebie, że pod koniec już udawał. Nie mogłam w to uwierzyć, bo mimo wszystkiego co się działo, byliśmy taką parą, którą wszyscy odbierali jako tzw. idealną.
Podobnie jak Ty, też nie miałam dobrych relacji z jego rodziną, tj. mamą i siostrą. Jego ojciec wyjechał za granicę kiedy mąż miał kilkanaście lat, tam ma drugą kobietę, o której wszyscy wiedzą, no ale oficjalnie rozwodu nie ma, bo po co, bo to problem, bo alimenty itp. Ot takie prostsze życie - tu oficjalna rodzinka, a tam proste i wygodne życie. I niestety mój mąż mam wrażenie powielił schemat, też wybrał prostsze rozwiązanie. Tyle, że on uważa że był bardziej uczciwy, bo się rozwiódł...

I wiesz co, też boli mnie niezrozumienie otoczenia. Mimo, że wszystkie moje koleżanki mają śluby kościelne to pierwszą reakcją na wiadomość o rozwodzie, po szoku oczywiście i smutku, było pytanie "ale nie masz urazu do wszystkich facetów? nie jest tak że nie chcesz mieć już z żadnym nic wspólnego?". Nawet zdarza się, że próbują mnie swatać. Podobnie moja mama podchodzi do sprawy, wszyscy zresztą. Ciągle słyszę "przecież nie będziesz sama do końca życia". Tak jak napisałaś, jakby w dzisiejszych czasach rozwód był standardem, jakby sakrament i przysięga "aż do śmierci" nic nie znaczyły.

Też mam lepsze i gorsze dni i też myślę, co robi mój mąż. Boję się. Boję się bardzo.

Co do jego wiary, to nie wiem czy jest jakaś szansa żeby się nawrócił. Pewnie zawsze jest, choć Bóg się na siłę nie wpycha jeśli ktoś go nie chce. Ja się modlę za niego, powierzam go Bogu i Jego opiece i proszę o przemianę jego serca.

I tak sobie myślę, że mój mąż moich słów, kiedy mu pisałam, że dla mnie to była decyzja na całe życie, nie brał na poważnie. Takie tam babskie gadanie. I chyba nie zdaje sobie sprawy, że pozbawia mnie możliwości posiadania rodziny, którą sam tak bardzo chciał mieć. Chciałabym żeby o tym wiedział. Ale nie napiszę mu tego. Poczekam, aż sam będzie chciał rozmawiać.

Po moich postach nawet widać, że jeszcze się miotam. Za dużo ciągle myślę o mężu, za bardzo chcę się starać, a za mało robię dla siebie i dla Boga.

Anonymous - 2013-08-18, 15:11

majola napisał/a:
Boję się. Boję się bardzo.

Czego sie boisz?

Anonymous - 2013-08-18, 15:18

Boję się tego co będzie. Boję się tego, że będę do końca życia sama. Boję się, że dowiem się pewnego dnia, że mąż ma nową rodzinę i będzie bolało znów tak samo mocno jak na początku kryzysu. Boję się kolejnej utraty nadziei. Tak po ludzku boję się swoich emocji i tego, że nie będę umiała nigdy nad nimi zapanować.
To znaczy, że nie potrafię do końca zawierzyć Bogu. Wiem o tym. Ciągle za mało we mnie wiary.

Anonymous - 2013-08-18, 15:51

majola napisał/a:
Boję się tego co będzie. Boję się tego, że będę do końca życia sama. Boję się, że dowiem się pewnego dnia, że mąż ma nową rodzinę i będzie bolało znów tak samo mocno jak na początku kryzysu. Boję się kolejnej utraty nadziei. Tak po ludzku boję się swoich emocji i tego, że nie będę umiała nigdy nad nimi zapanować.
To znaczy, że nie potrafię do końca zawierzyć Bogu. Wiem o tym. Ciągle za mało we mnie wiary.

Witaj
Staram się nie myśleć co będzie.... bo jak zwykle zacznę wymyślać te moje różne katastroficzne scenariusze.... i dojdę do wniosku, że nie warto.... nic nie warto.
A już wiem, że warto:
1. pracować nad sobą i zmieniać siebie przy pomocy programu 12 kroków;
2. Spotykać z ludźmi o podobnych problemach i dzielić doświadczeniem... i korzystać z doświadczenia innych;
3. dążyć do spokoju wewnętrznego i stabilności emocjonalnej;
no i powierzać się Bogu.... też tego nie umiem....ciągle wątpię i się zniechęcam. Ale sytuacje wychodzą coraz bardziej zachęcające:) A ja oczywiście wątpię, czy to wynik modlitw.... Bo ja małej wiary jestem... w Roku Wiary ;)
"Wszystko co mnie w życiu spotyka jest dla mnie dobre... aczkolwiek nie zawsze przyjemne"

Anonymous - 2013-08-18, 15:53

Olu, każdy obawia się samotności, ja również. Ja też mam czasem takie myśli, że chyba nie przeżyję tego, gdy dowiem się, ze mój mąż ułożył sobie życie, a ja będę wciąż sama- takie myśli czasem przychodzą mimo woli. Jednak mam takie przekonanie, że człowiek, który żyje z Bogiem, zgodnie z jego przykazaniami, rozwija się, pracuje nad sobą nie może w życiu być nieszczęśliwy i samotny. Odpowiedź mi na jedno pytanie: dlaczego to Twój mąż ma być szczęśliwy, a nie Ty? Dlaczego ma być szczęśliwy człowiek który żyje w grzechu, a nieszczęśliwy ten który żyje z Bogiem? Czy Bóg nie jest miłosierny? Myślę, że takie niby szczęście męża, który układa sobie życie na nowo, to pseudo szczęście, takie na chwilę i bardzo chwiejne, bo jak ma zbudować wartościowy związek osoba, która się pogubiła i żyje chwilą bez wartości? Gdy tak patrzę na swoje życie, to widzę, że sporo mnie złego spotkało, wiele upadków przeżyłam i często wydawało mi się, że to już koniec, że osiągnęłam dno i że już nic dobrego mnie nie spotka. Z czasem zdawałam sobie jednak sprawę, że to wszystko było jakby ułożonym planem, scenariuszem, który miał mnie do czegoś doprowadzić i w rezultacie zawsze i to zawsze na samym końcu byłam szczęśliwa, osiągałam stan szczęścia. Myślę, że tak będzie i teraz... chociaż ciężko mi uwierzyć w to, że tak będzie bo na chwile obecną tego nie widzę ale szczęście gdzieś tam czeka na mnie. Z mężem, czy bez niego z pewnością będę szczęśliwa. Powiem Ci, że teraz nawet patrząc na moje życie małżeńskie i na to teraz, obecne, muszę stwierdzić paradoksalnie, że jestem szczęśliwsza teraz niż wtedy gdy byłam z mężem. Nie wiem jak to wytłumaczyć! Nie chodzi o to że się wyswobodziłam, a raczej przejrzałam na oczy!

Wiesz, denerwuje mnie wśród ludzi przekonanie, że są religijni, że są dobrzy, że postępują zgodnie z zasadami. Miałam znajomych, którzy biegali do kościoła, mąż jednej koleżanki był ministrantem, nawet książek o inkwizycji jej zakazywał czytać. Chodzili z różańcem na palcu, mówili o Bogu, a teraz gdy ja mam problem to moi przyjaciele odwracają się ode mnie, bo byli wychowywani z mężem od maleńkości i mówią, że trzymają jego stronę i mówią mi, że po rozwodzie sobie życie ułożę i to będzie piękne życie i będę silniejsza..... co za bzdury.... taka jest właśnie nasza wiara..... na pokaz..... od święta!

Olu, napisz mi proszę ile czasu trwała Twoja sprawa rozwodowa i czy wnosiłaś o orzeczenie separacji i na jakich podstawach sąd oparł wyrok, co stwierdził? Wykazywałaś w procesie, że mąż kogoś ma?

Anonymous - 2013-08-18, 16:00

A może wciąż pokładasz nadzieję ,w tym, że to bycie z mężem zapewni ci szczęście ? Tak mocno przywarłaś do tej wersji Twojego życia, że trudno Ci zobaczyć , że jak będzie inaczej to możesz być jeszcze szczęśliwsza? Wejdź na drogę osobistego rozwoju i bliskiego kontaktu z Bogiem, a zobaczysz w inny sposób swoje życie i perspektywy swojego szczęścia, a wtedy może znajdzie się przestrzeń dla Twojego męża, bo drugi człowiek, nie jest w stanie zapełnić naszych pragnień, bo sam ma braki.
Anonymous - 2013-08-18, 18:31

tereska- to co napisałaś w pełni oddaje mój stan i wielu osób, które dręczy pustka po odejściu bliskiej osoby. Ważne żeby nie uzależniać szczęścia od powrotu małżonka.

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group