Uzdrowienie Małżeństwa :: Forum Pomocy SYCHAR ::
Kryzys małżeński - rozwód czy ratowanie małżeństwa?

Rozwód czy ratowanie małżeństwa? - Pierwszy poważny kryzys po 2ch latach małżeństwa

Anonymous - 2013-12-22, 20:37
Temat postu: Pierwszy poważny kryzys po 2ch latach małżeństwa
Witajcie,

Piszę tutaj dlatego, że już nie wiele innych opcji mi zostało.

Kilka tygodni temu opuściła mnie żona. Zrobiła to w ciągu paru dni, mówiąc mi o tym, że chce się wyprowadzić, a ja po długiej rozmowie zaproponowałem, że jeśli naprawdę tego chce, to może to jest dobre rozwiązanie, że trochę odpoczniemy. Potem mimo, że dowiedziałem się, że odeszła do kochanka i że jej ojciec popiera ten ruch (słyszałem fragment rozmowy), postanowiłem walczyć o nią. Nie utrzymywała ze mną kontaktu za wyjątkiem poczty elektronicznej i wszystkie (albo prawie wszystkie) wiadomości przekazywała swojemu kochankowi. A on się odpowiednio do nich odnosił, co w sumie kształtowało w niej postawę odporną na wszelkie słowa rozsądku (była łatwa do zmanipulowania, szczególnie że miałem do dyspozycji tylko pocztę elektroniczną).

Niestety nie widzę w niej ani skruchy, ani woli poprawy. Jestem nawet przekonany, że nie zdaje sobie sprawy, że robi źle. Jest raczej osobą bardzo niedojrzałą (nie twierdzę, że nie samodzielną: ugotować sobie potrafi, ale nie jest w stanie funkcjonować w pełni autonomicznie np. bez swojego ojca), nie ma jakichś wykształconych celów życiowych (jej celem jest "bycie z kimś blisko", co jeszcze do pewnego stopnia zrozumieć) i wykształconego systemu wartości (o którym wiele razy rozmawialiśmy, ale w sumie do niczego nie doszliśmy). Nawet instytucję małżeństwa w pewnym sensie podważała: jej ojciec zdradził jej matkę i żyje z kochanką od wielu lat, nawet na rozmowie przedślubnej stwierdziła, że dopuszcza rozerwalność małżeństwa (bo "jej rodzice się rozwiedli i tata teraz jest szczęśliwy"), ale pod wpływem moim i księdza zmieniła odpowiedź - wtedy sądziłem, że po prostu nie wiedziała, co mówi.

Jestem przekonany, że przy jej dobrej woli moglibyśmy się porozumieć. Jestem nawet skłonny wybaczyć jej zdradę (ona pewnie nie wie o tym, że wiem o zdradzie), chcę jedynie spotkać się z nią i ustalić, czego właściwie chce. Niestety od wyprowadzki na okrągło unika kontaktu twarzą w twarz - zostają jedynie maile.

Wiem, że prawdopodobnie przyczyniłem się do tej sytuacji, bardzo chcąc dziecka. Przed ślubem rozmawialiśmy o tym, ale po ślubie moja żona jedynie odwlekała decyzję o staraniu się. Po ponad półtora roku małżeństwa już mówiłem, że mam do niej żal, że mnie okłamuje. Dosłownie miesiąc po rozpoczęciu starań zostawiła mnie dla innego, z którym najwyraźniej łączyła ją jakaś bliższa znajomość już wcześniej. Wiem też, że jej ojciec wie o jej kochanku i już się spotkali. Wiem również, że bez akceptacji ojca nic by nie zrobiła: dla niej ojciec jest na pierwszym miejscu, ja byłem na drugim.

Nie wiem teraz, co mam robić. Pomimo starań żona nie zmienia swojego postępowania. Jestem w stanie czekać jeszcze długo, ale przestaję widzieć sens. Wiem, że jest niedorosła i łatwa do zmanipulowania, co oznacza, że sama z własnej inicjatywy nie przerwie tego stanu rzeczy. Zwłaszcza, że dostrzegam w niej złą wolę, a nie np. jakiś brak nadziei na poprawę, który mógł spowodować odejście, a który jeszcze można było "leczyć" rozmowami i terapią małżeńską.

Wiem, że nie byłem idealnym mężem. Żona ma trudny charakter i kiedy na mnie krzyczała (ona nazywała to rozmową) ja czasem dałem się ponieść kłótni i nie pozostawałem jej dłużny. Odizolowywałem się od niej, kiedy była agresywna i jawnie się jej przeciwstawiałem, kiedy próbowała mną rządzić. Obmawiała mnie wokół, wyciągając różne rzeczy, jeszcze przed ślubem. Częściowo o tym nie wiedziałem, a częściowo się z tym pogodziłem. Ślub wziąłem głównie z obowiązku, bo sprawiała wrażenie nieporadnej osoby, która potrzebuje ciepła, a ja chciałem je jej dać i zaakceptowałem jej wady (przynajmniej do pewnego stopnia - niektóre ciągle dawały o sobie znać). Potem ją pokochałem, ale jej wady pozostały.

Wiem skądinąd, że dla niej ślub był raczej wyścigiem z koleżankami, której pierwszej oświadczy się partner. Po wyprowadzce twierdziła, że odeszła, bo mi nie zależało. W tym czasie miałem trudny okres i czułem się bezsilny na niektóre jej zachowania, ale poza tym zachowywała się całkiem normalnie. Dwa tygodnie przed przestała się do mnie odzywać, już jakiś miesiąc-dwa wcześniej kupiła sobie telefon i robiła mi awantury, kiedy tylko go dotykałem.

Teraz zarzucała mi mnóstwo pomniejszych rzeczy, jak to, że odkurzałem tylko wtedy, jak mi powiedziała, albo że nie dawałem jej czułości, albo że chciałem rozwoju. Jednocześnie spotyka się ze swoim kochankiem i czuje się świetnie. Zmieniła trochę swój wygląd, dba o siebie, jest od niego uzależniona (pracują razem, spędzają dużo czasu). Jej kochanek, jak wynika z moich informacji, jest osobą "mającą gadane" (prowadzi szkolenia), ale raczej pozbawioną zasad moralnych (nawiązał romans z moją żoną kiedy jeszcze był w związku) i gardzącą religią (chyba jest niewierzący). Wiem, że przekonuje ją, że ona wcale tego nie żałuje, że nie żałuje mnie, że jest szczęśliwa.

Moja żona najpierw tłumaczyła, że gdyby mi zależało, to by się udało. I że wyprowadzając się już nie planowała wracać. Nie wiem, co jeszcze mogę zrobić. Nie chcę stać się stręczycielem i wiadomo, że jej do niczego nie zmuszę. Jestem pewien, że teraz nie widzi w swoim zachowaniu nic złego, ale jestem też pewien, że jej trudny damu znać o sobie i w końcu albo ich związek się rozpadnie, albo będą się nawzajem oszukiwać.

Nie widzę w tej chwil świateka w tunelu. Rodzina mojej żony jest niepełna - ojciec odszedł od matki, żona nie utrzymuje z nią prawie kontaktu, ale do ojca dzwoni codziennie, co najmniej o ustalonej porze. Jest dla niej wzorcem i na pewno tego nie zmieni. Z tym się również pogodziłem. Ale widzę naśladowanie go w wielu obszarach.

Myślałem o unieważnieniu małżeństwa kościelnego i rozwodzie cywilnym. Żona zarzuca mi winę, przynajmniej w mailach, chociaż żadnej sprawy rozwodowej jeszcze nie było (rozłąka trwa 2 miesiące). Mam tyle materiałów, że jej wina jest w zasadzie bezsprzeczna, ale nie mogę się pogodzić, że osoba, którą pokochałem i tak szanowałem (chociaż nie zawsze ten szacunek okazywałem) mogła zrobić coś takiego. Współczuję jej też przeszłości - tego, że jej ojciec nie potrafił postąpić prawidłowo, że nie wychował jej odpowiednio, i że potem związała się również z człowiekiem bez zasad. Wiem, że dostanie rozwodu kościelnego nie jest proste, ale ma dla mnie duże znaczenie - chcę żyć normalnie, a z nią chyba już nie będę. Jestem w stanie się nawet zgodzić na rozwód bez orzekania o winie, ale wymagam jednej podstawowej rzeczy: pełnej, otwartej i szczerej rozmowy, której pomimo próśb nie była mi w stanie dać odkąd się wyprowadziła. Może zdaje sobie sprawę, że nie jest przekonana co do swojego wyboru, a może po prostu już podjęła ostateczną decyzję i jej nie zmieni (jak sama twierdzi). Wydaje mi się, że może już jest stracona - nie jestem w stanie tego ocenić, bo nie mam z nią bezpośredniego kontaktu.

Częściowo się z tym już chyba pogodziłem, dlatego tu też piszę. Wiem, że na świecie jest mnóstwo kobiet, które byłyby "lepszą partią" niż ona, bez takich problemów ze sobą, bez takiej przeszłości, z podobnymi zasadami moralnymi, bardziej zrównoważonym podejściem do świata. I wiem, że jestem w stanie, może z niewielkim bagażem przeszłości, trwać w tym lub innym związku już nie popełniając części błędów, które popełniłem kiedyś (jak np. danie czasu do namysłu - to był błąd, powinienem był o nią walczyć już wtedy). Ale jestem osobą, która w skrajnych kryzysach zawsze stara się walczyć do końca i się nie poddawać. Po jej odejściu było bardzo źle, nie mogłem spać, jeść, myśleć o czymś innym niż ona. Wziąłem się za siebie, zacząłem trenować sport, dbam o dom, rozwijam się intelektualnie, spotykam czasem ze znajomymi. Paradoksalnie dostrzegam ograniczenia, jakie sztucznie mi narzucała i wiem, że to nie było "normalne". Ale uważam, że nasz związek dałoby się jeszcze uratować - może się okłamuję.

Pomóżcie. Nie mam doświadczenia w zażegnywaniu kryzysów, co oczywiste, bo jest to nasz pierwszy poważny kryzys (ona twierdzi, że nie), i właśnie go zawalamy na całej linii. Ja jestem zdania, że z trudnych chwil rodzą się piękne rzeczy, jak diament z popiołu. Ale na razie widzę sam popiół, żadnego diamentu. Małżeństwem jesteśmy od 2ch lat, jesteśmy ze sobą prawie 5 lat.

Proszę, pomóżcie nam i poradźcie mi, co mogę zrobić, jak walczyć, jak się skończyły podobne historie. Żona twierdzi, że "nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody", ale to moim zdaniem dziecinne. Tak jej ojciec wpakował się w związek, który od chyba 10-15 lat jest związkiem weekendowym, a jej matkę wpędził w chorobę psychiczną. Ze mną się tak raczej nie stanie, ale wiem, że żona może na tym ucierpieć.

A może nie warto o nią walczyć? Niektórzy ludzie zachowują się tak, że nie można tolerować ich zachowania. Nie jestem w stanie podać dokładnego cytatu, ale czy Nowy Testament nie mówi o tym, że żonę, która cudzołoży, należy wyrzucić z domu? Po takim czasie i tym, co przeczytałem od niej, mam wrażenie, że nie zasługuje na nic więcej, a szczytem dobroci byłoby danie jej czasu, żeby się opamiętała. Z tym, że raczej nie wie, że wiem o jej zdradzie. W mailach to ona zarzuca winę mi, a ja do tej pory się albo broniłem, albo mówiłem przepraszam. Teraz chciałbym ją zapytać, czy na pewno nie dostrzega w sobie winy - ona widzi ją tylko we mnie, więc może to ją skłoni do myślenia. Ale znając ją, może to potraktować jako kolejny przyczynek do kłótni, albo kompletnie zignorować, bo jej nie zależy.


Będę wdzięczny za wszelkie uwagi i rady. Idą święta, nie spędzę ich samotnie, a z rodziną. Ale będę myślał o tym, co teraz robi. Może spędza święta z kochankiem, ojcem i jego kochanką, i nie widzi w tym nic złego. A szkoda, bo myślałem, że wyznajemy te same wartości, a chyba się myliłem.

Nie napisałem Wam, czy ją kocham, bo sam już nie wiem... Wiem, że ją kochałem, ale to, czego się o niej dowiedziałem spowodowało, że już prawie niczego nie jestem pewien. Jestem pewien, że gdyby chciała, to nasze małżeństwo mogłoby rozkwitnąć w sposób, którego raczej nie doświadczy tak postępując. I w końcu mogłaby założyć normalną rodzinę, odcinając się od przeszłości swoich rodziców.

Anonymous - 2013-12-22, 20:56

Witaj na forum!
Kryzys jest po to by coś naprawić, przede wszystkim w sobie.

misio312 napisał/a:
Moja żona najpierw tłumaczyła, że gdyby mi zależało, to by się udało

Jak źle coś robimy to żeby się usprawiedliwić staramy się znaleźć winę u tego drugiego.

misio312 napisał/a:
Jestem pewien, że gdyby chciała, to nasze małżeństwo mogłoby rozkwitnąć w sposób, którego raczej nie doświadczy tak postępując.


Odpowiadamy tylko za siebie w małżeństwie.

Posłuchaj rekolekcji ks. Dziewieckiego w Porszewicach, są i o miłości i o przysiędze małżeńskiej
https://archive.org/details/przysiega-malzenska
Bardzo cenne, polecam, wiele spraw, które tu poruszyłeś pokażą w innym świetle.

Anonymous - 2013-12-22, 21:13

tereska napisał/a:
Witaj na forum!
Kryzys jest po to by coś naprawić, przede wszystkim w sobie.


Dziękuję za odpowiedź.

Tak, rozumiem. Dlatego od siebie zacząłem, kiedy nie byłem w stanie zrozumieć, co się stało. Po etapie szukania w sobie winy i naprawiania samego siebie doszedłem do wniosku, że to co znalazłem, wydaje się naprawdę błahe. Wróciłem więc do analizowania całej tej sytuacji.

Byłem u dwóch psychologów, i głównie skupiałem się na próbie zrozumienia jej. Ale mam wrażenie, że nie będę w stanie jej zrozumieć, dopóki ona nie będzie chciała ze mną rozmawiać. Ale mam sobie do zarzucenia jedno: doprowadziłem do sytuacji, że moja żona spojrzała na innego faceta. Mogłem temu zapobiec, chociaż kiedyś pewnie i tak by to nastąpiło.

tereska napisał/a:

misio312 napisał/a:
Moja żona najpierw tłumaczyła, że gdyby mi zależało, to by się udało

Jak źle coś robimy to żeby się usprawiedliwić staramy się znaleźć winę u tego drugiego.


Mam teraz podobnie - szukam w niej winy tego, co zrobiłem źle. Czy to źle, że przeprosiłem ją za rzeczy, które mi zarzucała, nawet jeśli były naciągane? Ja od niej nie usłyszałem "przepraszam". Czy to może doprowadzić do sytuacji, że poczuje się "rozgrzeszona" i dalej będzie widzieć mnie jako tego winnego? Wtedy może się na mnie zamknąć i nigdy nie zobaczyć pełnego obrazu tego, co miało miejsce, nie dostrzec w tym nic złego.

A może to oznacza, że już zobaczyła, że zrobiła coś złego?

tereska napisał/a:

misio312 napisał/a:
Jestem pewien, że gdyby chciała, to nasze małżeństwo mogłoby rozkwitnąć w sposób, którego raczej nie doświadczy tak postępując.


Odpowiadamy tylko za siebie w małżeństwie.


Mi się wydawało, że powinniśmy odpowiadać też za siebie nawzajem. Owszem, jest dorosła i nie jestem w stanie nią w żaden sposób kierować, ale czuję, że jakimś swoim zachowaniem dopuściłem do tego, że dała zmanipulować się obcej osobie.

tereska napisał/a:

Posłuchaj rekolekcji ks. Dziewieckiego w Porszewicach, są i o miłości i o przysiędze małżeńskiej
https://archive.org/details/przysiega-malzenska
Bardzo cenne, polecam, wiele spraw, które tu poruszyłeś pokażą w innym świetle.


Dziękuję. Sporo już kazań ks. Dziewieckiego słuchałem, ale tej listy chyba jeszcze nie (przynajmniej nie całej).

Na zrozumienie tej sytuacji poświęciłem już dużo czasu - dwa miesiące, praktycznie dzień i noc, rozmowy z osobami w podobnych sytuacjach albo znających ją/mnie. Ale wciąż mam problem z uwierzeniem i pogodzeniem się, wbrew temu co mówią różni ludzie (np. żebym znalazł sobie kogoś na boku).

Anonymous - 2013-12-22, 22:05

misio312 napisał/a:
Ale wciąż mam problem z uwierzeniem i pogodzeniem się, wbrew temu co mówią różni ludzie (np. żebym znalazł sobie kogoś na boku).

Posłuchaj tych kazań ks. Dziewieckiego co Ci zamieściłam.

Anonymous - 2013-12-22, 22:08

misio312 napisał/a:
Po etapie szukania w sobie winy i naprawiania samego siebie doszedłem do wniosku, że to co znalazłem, wydaje się naprawdę błahe.


Myślę, że jednak potraktowałeś siebie trochę powierzchownie, trzeba trochę czasu sobie poświęcić , żeby zobaczyć trochę prawdy o sobie, i trochę głębiej się sobie przyjrzeć, może poszedłbyś na 12 kroków?
Mnie zajęło to 4 lata terapii i 3 razy przeszłam 12 kroków, i powiem Ci, że dopiero zobaczyłam nad czym mam pracować.

Anonymous - 2013-12-22, 22:19
Temat postu: Pokój ducha
Osobiście współczuje takiej sytuacji, ale przed slubem kierowaliście sie jakimiś uczuciami. Żal ciebie, bo widzę że ciebie skrzywdziła, męża się nie porzuca, każdy ma prawo do nawrócenia.
Sa poradnie małżeńskie, zaproponuj jej, grupy Sychar. Przebaczenie uzdrawia życie i modle się o umiejętność przebaczania. Niech wam Bóg błogosławi Amen
z Panem Bogiem
tempus

Anonymous - 2013-12-22, 22:20

tereska napisał/a:
misio312 napisał/a:
Po etapie szukania w sobie winy i naprawiania samego siebie doszedłem do wniosku, że to co znalazłem, wydaje się naprawdę błahe.


Myślę, że jednak potraktowałeś siebie trochę powierzchownie, trzeba trochę czasu sobie poświęcić , żeby zobaczyć trochę prawdy o sobie, i trochę głębiej się sobie przyjrzeć, może poszedłbyś na 12 kroków?
Mnie zajęło to 4 lata terapii i 3 razy przeszłam 12 kroków, i powiem Ci, że dopiero zobaczyłam nad czym mam pracować.


Bardzo możliwe, że tak jest. Niestety nie mam szansy na szczerą rozmowę z żoną na razie, operuję na tym, co mam - rozmowach z osobami, które znają nas oboje, rozmowach z księdzem, psychologiem, spędzaniu dużo czasu na analizie naszej komunikacji (chociaż maile wcześniej najczęściej były albo suche, albo dotyczyły jakichś kłótni). Zarzutów miałem do siebie sporo i chyba uprościłem twierdząc, że są błahe. Niektóre są poważniejsze - np. czasem bywałem dla żony oschły (np. kiedy obrażała kogoś z mojej rodziny teoretycznie bez powodu; teraz chyba się tłumaczę za dużo). Ale nie brałem udziału w programie 12 kroków i chętnie wezmę udział.

Z tego, co widzę, to jeszcze trochę czasu minie, zanim one się zaczną: http://www.kryzys.org/vie...p=310792#310792

Co do terapii, to nie chcę mówić, że jej nie potrzebuję, ale byłem na kilku spotkaniach z psychologiem i mam wrażenie, że w dużym stopniu rozumiem, a reszta to gdybanie na temat tego, co czuje/chce moja żona. Ona na pytanie "zastanów się, czego naprawdę chcesz" odpowiedziała mi mailowo tylko raz, że chce rozwodu.

Faktycznie, chyba nie ma co spekulować i powinienem pójść do psychologa zrozumieć jeszcze lepiej sytuację, wybrać się na program 12 kroków i dalej próbować się skontaktować z moją żoną.

Dziękuję za wszystkie rady, pozwolą mi spojrzeć na całą sytuację z innej strony.

[ Dodano: 2013-12-22, 22:28 ]
tempus napisał/a:
Osobiście współczuje takiej sytuacji, ale przed slubem kierowaliście sie jakimiś uczuciami. Żal ciebie, bo widzę że ciebie skrzywdziła, męża się nie porzuca, każdy ma prawo do nawrócenia.
Sa poradnie małżeńskie, zaproponuj jej, grupy Sychar. Przebaczenie uzdrawia życie i modle się o umiejętność przebaczania. Niech wam Bóg błogosławi Amen
z Panem Bogiem
tempus


Dziękuję / Bóg zapłać.

Poradnię jej ostatnio proponowałem, to powiedziała, że "już za późno". Kiedy zaproponowałem spotkanie z psychologiem "nie w charakterze terapii", tylko żeby czuła się w miarę w porządku i mogła powiedzieć, co jej leży na sercu, ona odpowiedziała na mój długi mail, cytuję:

Cytat:
Nope


Mam wrażenie, że już kompletnie nie mam z kim rozmawiać po jej stronie, że ona jest stracona. Albo odpowiada za nią jej kochanek, któremu przekazywała absolutnie wszystkie wiadomości ode mnie i nawet robiła to, co jej radził (nawet w kwestii tego, czy i kiedy ma się ze mną spotkać). W tym drugim przypadku jest może jeszcze jakaś szansa, że się opamięta i wyrwie z tej chorej sytuacji... Ale widuje go na codzień w pracy i chyba łączą ich jeszcze jakieś stosunki służbowe. Pomyśleć, że sam ją namawiałem, żeby zaczęła tam pracować i żeby integrowała się ze współpracownikami...

Anonymous - 2013-12-23, 09:23

Teraz nie czas na rozmowy z żona ,na razie nie usłyszysz nic nowego

teraz czas na prace nad sobą .

Dziewiecki przesłuchany ?????

Jakieś wnioski , dla siebie ????

Anonymous - 2013-12-23, 11:35

Mirakulum napisał/a:
Teraz nie czas na rozmowy z żona ,na razie nie usłyszysz nic nowego


Mam wrażenie, że nigdy nie usłyszę. Ja ją przepraszałem za to, co robiłem złego, albo że nie zareagowałem w porę. Nie wiem, czy ona widzi jakieś błędy u siebie, a chciałbym ją powstrzymać przed brnięciem w tę sytuację. Przed przeprowadzką nasze rozmowy/kłótnie (bo się zdarzały) wyglądały tak, że wymienialiśmy się zarzutami i o ile mi się zdarzała samokrytyka, to u niej jej nie widziałem (może była jakaś zakamuflowana - to inny temat, bo z domu wyniosła zwyczaj pewnej ograniczonej komunikacji, np. nie mówienia, że potrawa smakuje, albo że coś ktoś zrobił dobrze, przyznawania się do błędów).

Może bym odpuścił na jakiś czas, ale znam ją i jej tatę. Dla nich faktycznie nie ma "drugiej szansy" - im głębiej brną, tym mocniej się upierają przy swoim. Oczywiście mogę się mylić, i mam nadzieję, że się mylę. Ale moja żona zrobiła wiele, co wyglądało, jakby chciała sobie "spalić mosty".

Mirakulum napisał/a:
teraz czas na prace nad sobą .

Dziewiecki przesłuchany ?????

Jakieś wnioski , dla siebie ????


Jestem w trakcie słuchania.

Od 2ch miesięcy pracuję nad sobą - i fizycznie, i psychicznie (nie tylko religijnie). I nie zamierzam przestać.

Tak, mam wnioski wyniesione z tego słuchania. Największy problem to to, że byłem często nieustępliwy, a kiedy dochodziło do kłótni, to też potrafiłem być złośliwy (złośliwości padały z obydwu stron). Ale wciąż nie bardzo rozumiem, co zrobiłem pod koniec, że do tego doszło.

Innym wnioskiem dla mnie, chociaż może błędnym, jest to, że nie powinienem tolerować jej obecnego zachowania. Jak popełnia taki błąd i w nim tkwi, to może nie powinienem pokazywać, że się o nią staram?

Kolejny wniosek to chyba nasza obustronna niedojrzałość. Moją niedojrzałością było dopuszczenie do małżeństwa przy tak silnym związaniu Jej z ojcem. Codzienne rozmowy dzień w dzień o ustalonej godzinie, kierowanie się jego zdaniem a nie moim, to wpływało destrukcyjnie na nasze relacje. Moje przywiązanie do moich własnych rodziców też mogło być problemem - za bardzo zależało mi na kontakcie z nimi (nawet jeśli są starszymi osobami i parę razy w ciągu naszego małżeństwa zdarzyło im się trafić do szpitala z powodu nagłych problemów).

Słucham dalej, chcę wziąć udział w programie 12 kroków (chociaż mam wątpliwości co do jednego punktu). Nie wiem, czy wyciągnę jeszcze jakieś wnioski z tych kazań, ale spróbuję (może macie jakieś sugestie?).

Dziękuję.

Anonymous - 2013-12-23, 11:47

misio312, opis Twojej żony i jej ojca trochę przypomina opis neurotyka, i częściowo cech DDD.
W Twoim wpisie przenika przekonaniem, że decyzja zony jest nieodwołalna choćby miała się z tego powodu zapłakać na śmierć.
Zwróciłem uwage na dwie sytuacje :
- odrzucenie przekonania o nierozerwalności małżeństwa przed ślubem. Zmieniła zdanie "pod wpływem" - ale, na podstawie jej postępowanie zaledwie 2 lata po, mozna twierdzić ze była to tylko zewnętrzna zmiana zdania, na potrzeby ślubu -
- nie chciała dzieci - co był wg Ciebie głównym powodem rozstania ( bo Ty chciałeś).
Obie sytuacje są przesłanką do stwierdzenia nieważności ślubu kościelnego.

Anonymous - 2013-12-23, 12:48

Misio312 ,
ciut ostro będzie .

Obustronna niedojrzałość na pewno .
Twoje motywacje do ślubu może i szlachetne , ale ......... :roll: .
Jej ojciec to "prawdziwy mężczyzna" ( dla niej przynajmniej )
a Ty jesteś ......... "misio" .
Kolejny bład - to że zacząłeś przepraszać , przyznawać się .
.......... nia martw się , każdy go zrobił :mrgreen:

Analiza - też tak robiłem , tylko dłużej .
Nieodwołalna DEZYZJA u kobiet - rzecz trudna do przeskoczenia ,
bo kobiety podejmują decyzje uwzględniając EMOCJE ( ich czucie itp )
a mężczyźni twardą logikę , fakty ,
mając nadzieję ,że skoro gadasz logicznie to powinna zrozumieć .
I dziwisz sie , że nie rozumie ? :roll:

A przecież wydaje się , że można by w 2 godziny
logicznie wytłumaczyć
i zmieni zdanie .

Pytanie - czy dawniej , czy ta wasza więź była naprawdę głęboka ,
żona mądra , widać było że ma jakieś wartości , własne zdanie ?

Anonymous - 2013-12-23, 12:49

GregAN napisał/a:
misio312, opis Twojej żony i jej ojca trochę przypomina opis neurotyka, i częściowo cech DDD.


Jeśli masz na myśli "dorosłe dzieci dysfunkcyjnego dzieciństwa" (nie wiem - po raz pierwszy spotkałem się z tym terminem), to jestem przekonany, że masz rację. Rozmawiałem z psychologiem próbując ją zrozumieć i dostałem informację, że prawdopodobnie wtedy, kiedy moja żona powinna przeżywać fazę buntu, jej rodzice przeżywali rozwód i być może nie zyskała swojej odrębności. Ponadto jej ojciec podobno zakazywał jej zabawy z innymi dziećmi na podwórku (podobno "gardził" poziomem sąsiadów, chociaż Ona określiła to inaczej), generalnie była chowana pod kloszem. Pierwszy raz na "imprezę" mogła pójść dopiero w liceum, i to chyba tylko do kawiarni. Jej mama przeżyła poważny kryzys i wpędziła się w chorobę mniej więcej w czasie, kiedy jej ojciec ją zostawił dla innej, a potem zerwał kontakt. Justyna do tej pory rzadko odwiedzała swoją mamę, unikała rozmów telefonicznych (chociaż od taty prawie zawsze bezwarunkowo odbierała).

Bardzo jej z tego powodu współczuję i chciałem jej pomóc w pogodzeniu się z przeszłością. Ale dalej zarówno lubiła zabawki (chodzi o maskotki, co w sumie nie jest takie złe i chyba nie jest patologią), nie była w stanie oglądać bardziej poważnych filmów czy opowiadających o trudnych społecznie problemach, a preferowała bajki animowane. Kiedy poszliśmy na "World War Z" do kina (a nie wiedziałem, że będą bardziej drastyczne sceny), to potem miała koszmary i pretensje do mnie, że ją namówiłem. Może część z tych rzeczy jest całkiem normalna i nie widziałem w tym większego problemu. Co do pozostałych, to liczyłem, że się z czasem zmienią. I może się zmieniły przy okazji odejścia, bo swoje "zabawki" (maskotki, jakaś plastelina) zostawiła w domu.

Nie zrozumcie mnie źle - nie była aż takim dzieckiem, że siedziała na dywanie i rysowała kredkami i bawiła się plasteliną... Po prostu robiła sporo rzeczy, które wydawały mi się infantylne albo wynikające z niedojrzałości, z unikania problemów zamiast nauczyć się je rozwiązywać.

GregAN napisał/a:
W Twoim wpisie przenika przekonaniem, że decyzja zony jest nieodwołalna choćby miała się z tego powodu zapłakać na śmierć.


Z tego co mi wiadomo, to się czuje świetnie, ma podejście do moich prób "nie bo nie", świetnie się bawi z nowym "partnerem" i chyba nawet mieli jakieś plany. Nie jestem sobie w stanie jej wyobrazić teraz "płaczącej na śmierć". A tym bardziej wiedząc, co jej ojciec zrobił jej matce, i że ma na nią ogromny wpływ, a ona traktuje go jak wzorzec. Paradoksalnie, zwracała czasem uwagę na moje cechy przypominające jej ojca, ukrywała te różniące (np. chciała ukryć moje zakola), a ten człowiek wygląda i ubiera się dosyć podobnie do jej ojca. Może w tym momencie przesadzam i doszukuję się podobieństw na siłę, ale nawet jak wybieraliśmy ubrania dla mnie, to miałem wrażenie, że preferuje styl jej taty.

Trochę to głupie - być człowiekiem, którego wybrała, bo przypominał jej tatę. Ale to by mogło zdać egzamin, gdyby się od niego uniezależniła. Liczyłoby się to, co stało się potem, a nie jak to wszystko się zaczęło.

GregAN napisał/a:
Zwróciłem uwage na dwie sytuacje :
- odrzucenie przekonania o nierozerwalności małżeństwa przed ślubem. Zmieniła zdanie "pod wpływem" - ale, na podstawie jej postępowanie zaledwie 2 lata po, mozna twierdzić ze była to tylko zewnętrzna zmiana zdania, na potrzeby ślubu -
- nie chciała dzieci - co był wg Ciebie głównym powodem rozstania ( bo Ty chciałeś).
Obie sytuacje są przesłanką do stwierdzenia nieważności ślubu kościelnego.


Co do nierozerwalności to zdecydowanie tak, ale nie bardzo mam jak to udowodnić. Jeśli w księgach parafialnych są dowody, to pewnie ksiądz nie powinien był dopuścić do małżeństwa (bo były przesłanki, że nie powinno do niego dojść), a skoro do małżeństwa doszło, to pewnie wzmianki nie ma. Ale oczywiście jeśli dojdzie do rozprawy w Sądzie Biskupim, to na pewno o tym powiem i on sprawdzi to już we własnym zakresie.

Co do dzieci, to rozmawialiśmy o tym przed ślubem, ale potem unikała starań. Tłumaczyła to problemami w pracy, potem brakiem pracy, potem koniecznością wykazania się w nowej pracy, też problemami zdrowotnymi (lekarz twierdził, że jest w porządku, ale ona gdzieś wyczytała, że jakieś tam wskaźniki mogą zwiększyć ryzyko dla dziecka przy porodzie), mówiła też, że nie mamy własnego mieszkania (wynajmujemy/wynajmowaliśmy), że ja nie mam umowy o pracę (a zarobki nie są wcale niskie, z perspektywą na dużo większe), a innym osobom, kiedy nie słyszałem, mówiła "że nie chce drugiego dziecka" (sugerując, że ja jestem pierwszym). Na jakiś miesiąc-dwa przed wyprowadzką coś się jej zaczęło zmieniać, jak teraz patrzę. Z jednej strony już mówiła o staraniu się o dziecko (i do tej pory nie wiem, czy nie zaszła ze mną w ciążę), ale zaczęła mieć dziwne tajemnice (np. kupiła nowy telefon i nie pozwalała go nawet dotykać), a przy okazji odejścia stwierdziła, że chciała, żebym "zrobił jej" dziecko, a potem żeby odeszła.

Czyli ten argument o tym, że nie chciała dzieci, nie jest taki mocny - pod koniec zaczęła ich chcieć, tyle że pewnie w bardzo dziwnym celu (żeby być samotną matką? żeby wychowywać moje dziecko ze swoim "nowym partnerem"?).

Anonymous - 2013-12-23, 12:56

Jakie konsekwencje poniesie ten ksiądz, który dał im ślub? Tak łatwo szermujemy tymi unieważnieniami. Spokojniej trochę, spokojniej. Wszystko tylko tak by wszystkim bylo łatwo i przyjemnie. Tymczasem wszystko powinno mieć swoje konsekwencje.
Ks. Drzewiecki się kłania. Ślub nieważny? OK! Naprawe wszystko OK?

Anonymous - 2013-12-23, 13:12

Orsz napisał/a:
Jakie konsekwencje poniesie ten ksiądz, który dał im ślub? Tak łatwo szermujemy tymi unieważnieniami. Spokojniej trochę, spokojniej. Wszystko tylko tak by wszystkim bylo łatwo i przyjemnie. Tymczasem wszystko powinno mieć swoje konsekwencje.
Ks. Drzewiecki się kłania. Ślub nieważny? OK! Naprawe wszystko OK?


Nie jest OK, ale widząc, co się dzieje, i jakie głębsze mogły być (i pewnie były) tego przyczyny, czyli kompletna akceptacja dla rozwodów, zacząłem szukać. I dalszych prób jej odzyskania, i próby zrozumienia, i wyjścia z sytuacji, kiedy już nic nie pomoże. Naprawdę chciałem naprawienia tego małżeństwa i dalej chcę, chociaż mam spore wątpliwości, czy ona jest gotowa na małżeństwo. Moja wina, że nie dołożyłem wszelkich starań przed ślubem, żeby już wtedy mieć pewność. Moja wina, że nie powiedziałem na tej rozmowie przedślubnej: "dziękujemy, ale my przyjdziemy za parę miesięcy, jak już się narzeczona zdecyduje, a ja będę pewny, że odpowiedzi są szczere, a nie udawane".

I nie jest OK, bo dla mnie małżeństwo było ważne. Byłem świadom problemów (a przynajmniej je widziałem), ale chciałem pomóc jej je przezwyciężyć. Mogłem dużo zrobić, z wielu rzeczy zrezygnować, i w ten sposób zwiększyć szansę na przetrwanie tego małżeństwa. Nawet jeśli kolejne wymagania się pojawiały coraz bardziej szczegółowe i kładła na nie taki sam nacisk, jak na te ważniejsze, a nie potrafiła się cieszyć tym, co ma. Moja wina, że w ogóle dopuściłem do sytuacji, że zbliżyła się do obcego faceta.

Na razie nic nie jest OK, poza tym, że chyba jeszcze zachowuję zdrowie psychiczne, bo wiem, co się z nią mniej więcej dzieje, i staram się dbać o siebie. OK jest też to, że są miejsca takie jak Sychar, gdzie można podzielić się swoim problemem i posłuchać mądrzejszych (i bardziej doświadczonych) od siebie.

Co do księdza nie wiem. Jeden ksiądz prowadził rozmowę, inny udzielał ślubu. Ani do jednego, ani do drugiego żalu nie mam. Ten pierwszy ksiądz postąpił dokładnie tak samo jak ja - zignorował sygnał, który wydawał się błahy, a z perspektywy czasu można się domyślać, że wskazywał na dużo ważniejszy problem.


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group