Celem tego forum jest niesienie pomocy małżonkom przeżywającym kryzys na każdym jego etapie, którzy chcą ratować swoje sakramentalne małżeństwa, także po rozwodzie i gdy ich współmałżonkowie są uwikłani w niesakramentalne związki
Gdy patrzymy na odejścia od kapłaństwa, warto zapytać i przypomnieć, jakie były powody wstąpienia do zakonu czy seminarium. Jako przykład podam dziekana z mojego nowicjatu w Anglii. Wstąpił do zakonu, bo ze swoim kierownikiem duchowym przestudiowali wszystkie reguły zakonne i stwierdzili, że najlepsza jest specyfika dominikanów. Łączą kontemplację i studium z działaniem i apostolstwem. W jego przypadku przyczyną wstąpienia była strukturalna strona zakonu. Znalazł piękną i pełną, a zarazem niełatwą regułę, ale nie odkrył swojego powołania. Jego nikt nie wołał. Powołał się sam za wiedzą i zgodą swojego kierownika duchowego. Napisał do mnie niedawno, że zmienił wyznanie na anglikańskie, ożenił się i mnie błogosławi. Odpisałem mu: „Cieszę się, że żyjesz, dziwię, że zmieniłeś wyznanie, bo nasza wiara to jest whisky on the rock. Whisky na czystym lodzie”. Nic nie odpisał.
Ksiądz musi być powołany. Kowalski musi być wezwany przez Boga. Tak jak w wyborze męża czy żony nie chodzi o znalezienie najlepszej partii na współmałżonka, nie dokonuje się wtedy intelektualnego wyboru. Musi dokonać się osobiste zaproszenie do wspólnego życia z nim czy z nią. Powołanie to wezwanie Ducha Świętego do stanu zakonnego czy kapłańskiego. Jeśli natomiast przyciąga mnie tylko taka lub inna wartość zakonu czy przygoda intelektualna, którą mogę w nim przeżyć, to gdy spotykam osobę, nic dziwnego, że wybieram kogoś, a porzucam coś, co było na początku. Jeśli na początku przyciągała mnie tylko atrakcyjna instytucja zakonu, to ona okaże się nieatrakcyjna wobec żywej i pięknej kobiety, która jest kimś.
Gdy natomiast Pan Bóg kogoś powołał, a człowiek po wielu latach wybrał inną drogę, to trzeba powiedzieć wprost, że stał się niewierny. Bóg jest miłosierny, przebaczy słabemu człowiekowi, ale pozostanie niespełnienie. Jakkolwiek byśmy na to spojrzeli, jest to jednak rodzaj zdrady. Nawet jeśli chciał, ale nie mógł, nie potrafił sprostać powołaniu kapłańskiemu, to pozostaje w człowieku niesmak z powodu odrzucenia czegoś ważnego.
Może dlatego ważnym znakiem prawdziwości powołania jest radość. Gdy patrzę na naszych młodych braci, to widzę tę radość. Jest w nich też wielki głód wiedzy. Chodzą wieczorami się dokształcać. Cieszą się, że mają wolne czwartki, bo mogą studiować. Jest też w nich piękne koleżeństwo i naturalne posłuszeństwo. Kleryk, który pomaga mi sprzątać celę, biegnie, gdy słychać dzwonek na nieszpory. Obowiązki spełniają z kolosalnym zapałem, a do modlitwy są chętni. To jest kapitał inteligencji i zapału.
Tej radości brakowało mi u Tadeusza Bartosia. Odprawiałem z nim mszę św. To była droga krzyżowa, Golgota. Celebrować Eucharystię z kimś, kto czyni to obojętnie, nonszalancko, a nawet bez wiary, to jest autentyczna liturgia krzyża. Dużo cierpienia sprawia nonszalancja w podejściu do najświętszych postaci chleba i wina. Bartoś mówił, że to tylko symbol. Taka wizja jest kusząca, bo po wierzchu może tak wyglądać, ale tam brakuje wiary. W powołaniu mogą oczywiście przychodzić trudne chwile. Kiedyś czytałem dużo teologii mistycznej. Teraz przestałem, bo słabo widzę. Są zatem momenty oczyszczenia mistycznego, człowiek przeżywa zniknięcie wiary. Nie ma śladu Boga. Modlitwa trafia w pustkę. Dla takiego człowieka opłatek jest tylko opłatkiem, a mówienie o czymkolwiek więcej to absolutna bzdura. To jest wielka próba wiary. Jeśli ktoś tej próby nie przetrzyma, może zapytać, dlaczego ma być księdzem. Wszystko wydaje się bzdurą. Wina polega wtedy na tym, że się nie modlę wbrew wszystkiemu, że nie proszę o pomoc. Takiego człowieka trzeba traktować ze współczuciem.
Jak traktować byłych księży? Z miłością chrześcijańską. Niestety, konieczna jest też pełna dezaprobata dla tego, co zrobili. Wyrażona uprzejmie, ale dezaprobata. Łatwe miłosierdzie w podejściu do byłego księdza, traktowanie go, jakby nic się nie stało, jest kanonizowaniem ludzkiej grzeszności, a czasem nawet niegodziwości. Pan Bóg jest jednocześnie miłosierny i sprawiedliwy. My nie potrafimy tych dwóch aspektów doskonale połączyć, ale zawsze możemy zaznaczyć, że jako człowiek jestem pełen współczucia, ale absolutnie nie zgadzam się z wyborami dokonanymi przez byłego księdza. Potępiam czyny, ale człowieka nie.
Słyszę też czasem o smutkach i kryzysach wiary ludzi świeckich związanych z odchodzeniem księży od kapłaństwa. To jest przypadek polskiego subiektywizmu. Jestem zawiedziony tym, co w Kościele czysto ludzkie, czyli bardzo kruche. Zapominam wtedy, że w Kościele żyje Chrystus. Niedawno uczestniczyłem w bardzo ciekawej dyskusji. Pytano, czy będę się spowiadał u księdza, o którym wiem, że żyje w grzechu. Odpowiedziałem: „Bez wahania”. Nawet gdyby był pedofilem, bo on nie rozgrzesza jako pedofil, tylko mocą święceń, które do niego nie należą. On zawsze na mszy, do końca swego życia, będzie dokonywał przeistoczenia, chyba że mu ktoś tego zabroni. Sądzę, że nasz narodowy subiektywizm utrudnia wiarę, że przez niego zapominamy, iż Kościół to rzeczywistość bosko–ludzka, to znaczy, że zawsze jest boska, a często nieludzka. Wiadomo, co działo się w XVI wieku za Borgiów. Okropne rzeczy były w historii Kościoła. Ludzi trzeba wychowywać do obiektywizmu wiary. Do tego doskonale nadaje się Tomasz, który oddycha wiarą. Początek Summy teologicznej jest, moim zdaniem, odbiciem błogosławionej wiedzy. Wiara to nie jest doktoracik, który piszę, ale daleka od podejścia emocjonalnego i dewocyjnego uświęcająca wiedza.
„Ojcze, zakochałam się. Ale czy to On? Po czym poznać prawdziwą miłość?” zapytała szesnastoletnia natenczas Bogna. Ojciec Badeni odpowiedział wtedy: „Weź go w Tatry. Jak w górach zachowa się odpowiedzialnie, to i w życiu. Jeśli tam wymięknie, nie ma co na niego liczyć.” Choć potraktowałam radę z przymrużeniem oka, jednak kilku chłopców wylądowało na szlaku. Pierwszy po dotarciu na kwaterę, zatonął w piwie. Drugi zobaczył Orlą Perć i stwierdził: „Może na ciebie poczekam w schronisku”. Trzeci po wejściu na Krzyżne dostał ataku paniki i zczołgał się na dół. Czwarty… Jesteśmy 12 lat po ślubie i mamy czworo dzieci. W krakowskim dominikańskim duszpasterstwie ukuto slogan: „tylko Badeni dobrze Cię ożeni” i coś w tym jest.
Ojciec Joachim Badeni OP był postacią niezwykłą. Jeszcze trzy lata temu na promocji swej książki "Kobieta boska tajemnica" mimo 95 lat dźwięcznym, młodzieńczym głosem odpowiadał na pytania rozbudowanymi metaforami lub historiami ukazującymi poziomy refleksji przekraczające zamysły pytającego.
Choć pochodził z rodu, którego wpływy polityczne i fortuna sprawiły, że Galicję i Lodomerię nazywano kiedyś republiką badeńską wybrał jednak skromne życie dominikanina. Będąc członkiem zakonu ceniącego intelekt, zakonu którego członkiem był Święty Tomasz z Akwinu, ojciec Joachim nie ukrywał swej fascynacji mistyką Ojców Pustyni i filokalią. Na spotkania z nim przychodziły zarówno nobliwe starsze panie, wychowanki prowadzonego przezeń niegdyś duszpasterstwa akademickiego, jak i młodzież, z którą zawsze mimo potężnej różnicy wieku nawiązywał doskonały kontakt.
Zostało po nim kilka książek, z czego moim zdaniem najgenialniejsza: "Kobieta – boska tajemnica":
Ojciec Joachim Badeni, dominikanin, popularny duszpasterz akademicki, jedna z najbardziej barwnych i charyzmatycznych postaci krakowskiego Kościoła, mistyk, zmarły 11 marca br., może zostać błogosławionym - poinformowała "Rzeczpospolita".
"Tak, zbieramy materiały o o. Joachimie. Zbieramy dla pamięci, dla historii. Ojciec Joachim był ważną postacią" - powiedział w rozmowie z gazetą o. profesor Jan Andrzej Kłoczowski, wychowanek i przyjaciel o. Badeniego.
"O. Kłoczowski jest ostrożny w wypowiedziach. Ale w kuluarach mówi się, że zbieranie materiałów ma także inny cel: przygotowanie do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego. O. Tomasz Nowak, który pisze doktorat z mistyki o. Badeniego, podczas mszy św. w intencji zmarłego dominikanina stwierdził, że nie modli się o spokój jego duszy, bo wszyscy dominikanie w Krakowie wiedzą, że jest świętym, ale prosi, by orędował za nami w niebie" - czytamy w "Rz".
Wedle kościelnej procedury wszczęcie procesu beatyfikacyjnego możliwe jest pięć lat po śmierci kandydata na ołtarze (skrócić ten termin, jak stało się w przypadku Matki Teresy z Kalkuty i Jana Pawła II, może wyłącznie papież). Jest to minimalny okres, by przekonać się, czy prywatny kult zmarłego utrzymuje się wśród wiernych, a sława jego świętości rośnie. Stąd zapewne ostrożność dominikanów w składaniu oficjalnych deklaracji.
"- Prosimy osoby, które mają jakieś dokumenty związane z o. Badenim, nagrania jego kazań, ważne osobiste wspomnienia, aby przekazywali je dominikanom, najlepiej bezpośrednio do klasztoru w Krakowie" - zaapelował na łamach "Rz" o. Kłoczowski.
Materiałów pisanych przez potencjalnego kandydata na ołtarze nie ma wiele, bo - jak sam podkreślał - w swym 98-letnim życiu nigdy nie napisał żadnego artykułu. "Jestem prorokiem mówiącym, nie piszącym" – mówił żartobliwie.
Podyktował natomiast kilka książek, wszystkie dopiero po dziewięćdziesiątym roku życia. Autorka jednej z nich pt. "Uwierzcie w koniec świata", Judyta Syrek, znała o. Badeniego kilkanaście lat.
"- Kiedy czegoś nie ogarniałam, biegłam do klasztoru pogadać. On siadał w fotelu i mówił na wstępie: <Pomyślmy...>. Siedzieliśmy i milczeliśmy nawet kilka minut. Kiedyś nie wytrzymałam i przerwałam milczenie - huknął na mnie, że właśnie się modli i prosi Ducha Świętego o rozwiązanie. Nigdy mu już później nie przerywałam. A te rozwiązania były świetne" - wspominała w gazecie.
Krakowscy dominikanie mówią o mistycznym kontakcie o. Badeniego z Bogiem, o którym czasem wspominał, ale nigdy nie opowiadał o szczegółach. Byli jednak świadkami jego duchowego wchodzenia w inną rzeczywistość.
Artur Sporniak i Jan Strzałka, autorzy jego "Autobiografii", ujawnili, że miał on charyzmat uzdrawiania. Przekonało się o tym wiele osób uleczonych jego modlitwą.
"- Dla mnie święty to człowiek, który jednym spotkaniem potrafi totalnie zmienić czyjeś życie i patrzenie na Boga. I taki był ojciec Joachim Badeni. Ciągle spotykam ludzi, którzy to potwierdzają" - powiedziała "Rzeczypospolitej" Judyta Syrek.
O. Joachim Badeni, znany duszpasterz akademicki, jedna z najbardziej barwnych i charyzmatycznych postaci Kościoła, mistyk, zmarł 11 marca 2010 r. Jak napisali krakowscy dominikanie na stronie internetowej i na klepsydrze – „w opinii świętości”.
– Tak, zbieramy materiały o o. Joachimie – przyznaje w rozmowie z „Rz” o. prof. Jan Andrzej Kłoczowski, wychowanek i przyjaciel o. Badeniego. – Zbieramy dla pamięci, dla historii. Ojciec Joachim był ważną postacią.
O. Kłoczowski jest ostrożny w wypowiedziach. Ale w kuluarach mówi się, że zbieranie materiałów ma także inny cel: przygotowanie do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego.
O. Tomasz Nowak, który pisze doktorat z mistyki o. Badeniego, podczas mszy św. w intencji zmarłego dominikanina stwierdził, że nie modli się o spokój jego duszy, bo wszyscy dominikanie w Krakowie wiedzą, że jest świętym, ale prosi, by orędował za nami w niebie.
Wszczęcie procesu beatyfikacyjnego możliwe jest dopiero pięć lat po śmierci kandydata na ołtarze (skrócić termin, jak stało się w przypadku Matki Teresy i Jana Pawła II, może tylko papież). Pięć lat to minimum, by się przekonać, czy kult prywatny zmarłego utrzymuje się wśród wiernych, a sława jego świętości rośnie. Stąd zapewne ostrożność dominikanów w składaniu oficjalnych deklaracji.
Tymczasem o. Kłoczowski apeluje za pośrednictwem „Rz”: – Prosimy osoby, które mają jakieś dokumenty związane z o. Badenim, nagrania jego kazań, ważne osobiste wspomnienia, aby przekazywali je dominikanom, najlepiej bezpośrednio do klasztoru w Krakowie.
Materiałów pisanych przez o. Badeniego nie będzie wiele, bo – jak sam podkreślał – w swym 98-letnim życiu nigdy nie napisał żadnego artykułu. „Jestem prorokiem mówiącym, nie piszącym” – mówił żartobliwie.
Podyktował natomiast kilka książek – wszystkie dopiero po dziewięćdziesiątce – które stały się bestsellerami. Autorka jednej z nich – „Uwierzcie w koniec świata” – Judyta Syrek znała o. Badeniego kilkanaście lat.
– Kiedy czegoś nie ogarniałam, biegłam do klasztoru pogadać. On siadał w fotelu i mówił na wstępie: „Pomyślmy...”. Siedzieliśmy i milczeliśmy nawet kilka minut – wspomina Judyta Syrek. – Kiedyś nie wytrzymałam i przerwałam milczenie – huknął na mnie, że właśnie się modli i prosi Ducha Świętego o rozwiązanie. Nigdy mu już później nie przerywałam. A te rozwiązania były świetne.
Krakowscy dominikanie opowiadają, jak wielkim przeżyciem każdego dnia było dla o. Joachima odprawienie mszy św. Mówią o jego mistycznym kontakcie z Bogiem, o którym on czasem wspominał, ale nigdy nie opowiadał o szczegółach. Byli jednak świadkami jego duchowego wchodzenia w inną rzeczywistość.
W ostatniej książce „Uwierzcie w koniec świata” przemawiał jak prorok, gdy nazywał po imieniu grzechy Kościoła, gdy mówił: „Widzę, że aborcja i pedofilia wzbudzi gniew Boga”.
Artur Sporniak i Jan Strzałka, autorzy „Autobiografii” o. Badeniego, po jego śmierci ujawnili coś, o czym on nie chciał, by pisano za jego życia. O. Joachim miał charyzmat uzdrawiania. Przekonało się o tym wiele osób uleczonych jego modlitwą.
– Dla mnie święty to człowiek, który jednym spotkaniem potrafi totalnie zmienić czyjeś życie i patrzenie na Boga. I taki był ojciec Joachim Badeni. Ciągle spotykam ludzi, którzy to potwierdzają – opowiada Judyta Syrek.
Jeśli ktoś nie umie przyjmować uczuć negatywnych, to będzie miał kłopot z uczuciami pozytywnymi albo przeżyje je powierzchownie i nigdy nie doświadczy radości czy zadowolenia z siebie.
Z ks. Krzysztofem Grzywoczem rozmawiają Katarzyna Kolska i Roman Bielecki OP. Skąd w Kościele taka powściągliwość w mówieniu o uczuciach oraz kładzenie nacisku na intelekt i rozumowe przeżywanie wiary?
Chyba stąd, że w ten sposób łatwiej nam zrozumieć siebie. Uczucia są trudniejsze, wymykają się spod kontroli rozumu. Nie jest łatwo pojąć, dlaczego w danej chwili pojawia się takie, a nie inne uczucie, i jakie ono ma znaczenie dla mnie, jaki jest jego sens i przesłanie.
Myślę też, że ta nieufność wynika z tego, że przez długi czas w Kościele bardziej kładziono nacisk na to, o czym się myśli, niż na to, co się czuje. Stąd mamy obecnie lękowe podejście do uczuć i traktujemy je jako coś gorszego, a nasza duchowość stała się bardzo intelektualna. I w takim ujęciu świat uczuć jawi nam się jako nieznany i niekontrolowany, zagrażający naszej wolności.
Nie lubimy rozmawiać o uczuciach, wstydzimy się ich. Dlaczego?
Może z lęku przed zranieniem. Mówiąc, co czujemy, odkrywamy swój intymny świat, który można zranić. Ktoś powie o swojej tęsknocie i zostanie wyśmiany. To będzie go bolało.
Jak w takim razie postępować z uczuciami? Jak oswajać lęk przed nimi?
Jest to pewien proces, na początku którego trzeba przyjąć, że każde uczucie, które się w nas pojawia, jest czymś wartościowym i cennym. Inaczej mówiąc, że nie ma bezsensownych uczuć i żadne nie pojawia się bez powodu, że ma swój sens i chce się przyczynić do mojego rozwoju. Jeżeli z góry zakładam i klasyfikuję jedne uczucia jako dobre, inne jako złe, potrzebne, niepotrzebne, a nie daj Boże, moralne czy niemoralne, to proces przyjęcia uczuć jest mocno zakłócony.
A co z tymi, którzy tego sensu nie widzą i w chwili bólu, gniewu albo złości mówią, że nie chcą takiego uczucia?
Cóż… będzie im trudno zrobić krok w swoim rozwoju wewnętrznym. W wypadku odrzucania uczuć należałoby się zatrzymać i zapytać konkretnego człowieka, co się stało w jego życiu, że nie chce przyjąć z zaufaniem jakiegoś uczucia? Co go do tego skłania w sensie intelektualnym?
Zwykle w takiej sytuacji najpierw trzeba oczyścić sferę poznawczą. Każde uczucie ma jakąś otoczkę intelektualną. Na przykład gniew kojarzy nam się z krzywdą, zranieniem czy poniżeniem. Dlaczego? Bo nie nauczono nas, że gniew można zamienić w coś dobrego.
Takie przyglądanie się uczuciom, po to żeby przyjąć je i potraktować inaczej niż do tej pory, jest długim procesem i wymaga czasu. I póki sam siebie nie przekonam, że chcę z tym stanem pobyć, posadzić moje uczucie na fotelu naprzeciw mnie i dokładnie im się przyjrzeć, to nic w moim życiu się nie wydarzy. Tylko to, czemu zaufamy, może się rozwijać. Uczucia pojawiają się po to, żeby lepiej kochać i być dojrzalszym człowiekiem. Rozum to źle interpretuje. Jestem zły, więc muszę komuś wygarnąć albo kogoś poniżyć. A przecież są dziesiątki możliwości, które mówią, że możemy coś innego zrobić z tym uczuciem.
Nawet kiedy tego stanu nie rozumiem?
Oczywiście! Kto nie potrafi wytrzymać dwóch godzin w niezrozumieniu, nie wytrzyma pięciu minut w zrozumieniu. Wytrzymanie rozumienia jest o wiele trudniejsze niż wytrzymanie niezrozumienia. Jeśli zrozumiemy uczucia wstydu, lęku czy gniewu, to konsekwentnie zadamy sobie pytanie, jak dalej z tym postępować. I to dopiero zaczyna być trudne!
Może trudności w podejściu do uczuć biorą się z tego, że od dzieciństwa jesteśmy kastrowani w sferze uczuciowej? Mówimy dzieciom – "nie płacz", "nie krzycz", "nie złość się" i szybko odcinamy je od emocji.
Za uczuciami stoi cała nasza historia i wychowanie. Weźmy taki przykład. Przychodzi chłopczyk z przedszkola i mówi, że zakochał się w koleżance, a rodzice zaczynają się śmiać. Chłopiec tłumi łzy i udaje, że nic się nie stało, a jednocześnie odbiera komunikat, że źle zrobił. To może rodzić blokady i trudności w życiu uczuciowym na wiele lat.
Gdy taki chłopiec, już jako młodzieniec, zakocha się na poważnie, może nie wiedzieć, co z tym uczuciem zrobić. Bo przecież coś mówi mu wciąż, że to jest coś niewłaściwego. Albo weźmy uczucie lęku. Chłopiec mówi do ojca, że boi się iść do piwnicy, bo tam jest ciemno. A tato mu odpowiada, że prawdziwi mężczyźni się nie boją. A poza tym w piwnicy nie ma się czego bać. Jeśli się chłopak boi, to się boi. Dlaczego nie może pójść do piwnicy z doświadczeniem lęku i obawy?
Ten mechanizm ma też swoją drugą stronę. Nie chodzi tylko o umiejętność przeżywania uczuć trudnych, ale też o zdolność do wchodzenia w stan zadowolenia, umiejętność przyjmowania pochwał.
Mam głębokie przekonanie, że uczucia trzymają się za ręce i kiedy ktoś umie przyjmować uczucia nazywane popularnie pozytywnymi, to będzie także umiał obchodzić się z uczuciami "negatywnymi".
Czy mechanizm przyjmowania uczuć możemy sami w sobie wykształcić? Czy raczej ktoś powinien nami w tym względzie pokierować?
To zależy od tego, jak głęboko tkwią w nas skrypty zachowań wobec uczuć. Jeżeli są powierzchowne, to wystarczy dobra lektura albo rozmowa z kimś. Jeżeli skrypt jest głęboki, to może być potrzebny kurs z zakresu komunikacji czy nawet terapia.
Czy przy takim sposobie zachowania nie stracimy przypadkiem poczucia grzechu? Zaczniemy mówić: ja tak czuję, takie są moje uczucia, tego nie zmienię. Kiedy moje wyrażanie siebie zaczyna być pychą, a miłość własna staje się egoizmem?
Weźmy taki przykład. Ktoś mówi w konfesjonale, że się wstydził przeżegnać przed kościołem. Czy jest to grzech? Wstyd to nasz doradca, pokazujący granice intymności. Dlatego pojawia się słusznie. Mamy prawo się wstydzić, nie jest to niczym złym, gdyż świat duchowy jest naszym najbardziej intymnym światem. Powinniśmy raczej zapytać, jak ktoś zareagował na tak pojawiające się uczucie. Bo gdy mówi podczas spowiedzi, że się wstydził przeżegnać, to przecież nie chodzi mu o uczucie wstydu, tylko o podjętą decyzję. To z niej się spowiada. Podobnie rzecz ma się z zazdrością. Samo uczucie nie jest grzechem. Jest w pełni poprawne. Najczęściej jest czego zazdrościć. Pytanie, co z tym zrobimy dalej. Jeśli z zazdrości zniszczymy komuś paszport tuż przed wyjazdem na stypendium do Nowego Jorku, wówczas jest to już grzech. Zazdrość to piękne uczucie, które niedojrzale traktowane bardzo komplikuje życie.
Gdzie zatem przebiega granica między uczuciem a grzechem?
Grzechem może być tylko konkretny czyn podjęty np. pod wpływem gniewu czy zazdrości, nigdy samo uczucie. Ponieważ uczucia nie podlegają ocenie moralnej. Tak naucza Katechizm Kościoła Katolickiego.
Ale przecież spowiadamy się, że zgrzeszyliśmy myślą!
Tylko wtedy, gdy w myślach podjęliśmy jakąś decyzję, że przy nadarzającej się okazji zrobimy tak, jak pomyśleliśmy. I to jest niemoralne. Dynamika czynu wchodzi w ocenę mojej decyzji. Miałem ochotę ukraść coś ze sklepu, ale akurat był zamknięty. Decyzja, którą podjąłem, była niemoralna, choć podjęta w myślach.
Wysłany: 2011-02-01, 17:12 Ciekawy tekst-ks. prof. Jerzy Bajda
Antychryst według proroctwa Sołowiowa -ks. prof. Jerzy Bajda
Źródło: Nasz Dziennik
Temat ten zajął moją wyobraźnię dzięki temu, że kard. Giacomo Biffi, który w tym roku głosił rekolekcje wielkopostne w Watykanie, nawiązał - na marginesie nauk - do zastanawiającego proroctwa Włodzimierza Sołowiowa, rosyjskiego pisarza zmarłego w 1900 roku. Emerytowany arcybiskup Bolonii przypomniał, że w proroczej wizji Sołowiowa szatan "przedstawi się jako pacyfista, ekologista i ekumenista. Ma zwołać sobór ekumeniczny i będzie dążył do ugody ze wszystkimi chrześcijańskimi wyznaniami, zgadzając się na ustępstwa wobec każdego z nich. Ogół chrześcijan pójdzie za nim, z wyjątkiem małych grup katolików, prawosławnych i protestantów".
Komentując naukę rosyjskiego filozofa, kard. Biffi w zwięzłej syntezie przypomniał, co jest problemem naszych czasów. Powiedział mianowicie, że dzisiejszemu chrześcijaństwu (i szczególnie Kościołowi) grozi zredukowanie religii do systemu "wartości". Tymczasem w centrum życia chrześcijańskiego stoi osobowe spotkanie z Jezusem Chrystusem. Kardynał przytoczył zdanie Sołowiowa, który powiedział: "Przyjdą dni, w których chrześcijanie będą kuszeni, aby przełożyć wydarzenie zbawcze na czystą serię wartości". W opisie Sołowiowa małe grupki chrześcijan, odrzucające tego rodzaju pokusę, odpowiedzą szatanowi: "Ty nam oferujesz wszystko, z wyjątkiem tego, co nas interesuje: Jezusa Chrystusa". Kardynał podkreślił, że nauka Sołowiowa jest upomnieniem dla ludzi naszej epoki, w której "obserwuje się ryzyko chrześcijaństwa biorącego w nawias Chrystusa z Jego Krzyżem i Zmartwychwstaniem".
Jest to niebezpieczeństwo zagrażające chrześcijanom, "ponieważ Syna Bożego nie można przełożyć na serię dobrych pomysłów odpowiadających panującej mentalności tego świata". Chrześcijanie, którzy pójdą za tą pokusą, będą z zachwytem przyjmowani w transmisjach telewizyjnych i na salonach. Ale to wiąże się z wyrzeczeniem się Chrystusa. Kardynał nie omieszkał wyjaśnić, że to, co powiedział, nie oznacza potępienia "wartości" jako takich; są - twierdził - "wartości absolutne, takie jak dobro, prawda i piękno. Kto je przyjmuje i kocha, ten kocha także Chrystusa, nawet jeśli o tym nie wie, ponieważ to On jest Prawdą, Dobrem i Pięknem". Istnieje jednak świat wartości względnych, których nie wolno absolutyzować, ponieważ to prowadzi do bałwochwalstwa i otwiera drogę do odrzucenia zbawienia. Kardynał ostrzegł, że jeżeli ktoś żyje duchem świata (na przykład dialog ze wszystkimi za wszelką cenę) może oderwać się od Chrystusa i znaleźć się "w stronnictwie antychrysta".
Odnaleźć ukryty sens cz. II
Jeśli ktoś nie umie przyjmować uczuć negatywnych, to będzie miał kłopot z uczuciami pozytywnymi albo przeżyje je powierzchownie i nigdy nie doświadczy radości czy zadowolenia z siebie.
Z ks. Krzysztofem Grzywoczem rozmawiają Katarzyna Kolska i Roman Bielecki OP.
Przeczytaj I część wywiadu.
Czy powinniśmy kontrolować uczucia? I czy w ogóle można kontrolować coś, co przychodzi nagle i jest pozaintelektualne?
To zależy od tego, jak rozumiemy słowo "kontrolować". Na pewno ważne jest, byśmy rozumieli przesłanie pojawiających się uczuć. Jeśli natomiast kontrola miałaby polegać na tłamszeniu i ograniczaniu ich spontaniczności, byłoby to niewłaściwe. Uczucia mają w sobie pewną kreatywność, której warto zaufać. Oczywiście ona sama nie wystarcza i potrafi być zgubna, stąd ważne jest, by poddać je oglądowi rozumu. Źle zrozumiany gniew w zestawieniu ze spontanicznością może być ryzykowny, a nawet niebezpieczny.
Zatrzymajmy się jeszcze przy uczuciu zakochania. Zdarza się, że zakochujemy się, gdy mamy już męża czy żonę albo jesteśmy siostrą zakonną czy księdzem. Trochę trudno mówić w takim wypadku o kreatywności i spontaniczności pojawiającego się uczucia.
Jeżeli uznamy, że uczucie zakochania pojawiło się w nas po to, żeby zbudować trwały związek z tą kobietą czy tym mężczyzną i pozwolimy sobie na taką spontaniczność, to ten związek rzeczywiście może powstać. Ale zakochanie jest znacznie bogatsze w swoim przesłaniu. Budowanie trwałego związku jest tylko jedną z alternatyw.
Są też inne sensowne możliwości przeżycia tego stanu. Zastanówmy się, dlaczego uczucie zakochania pojawia się u małżonków czy duchownych? Nie chodzi przecież o to, żeby zostawić współmałżonka albo porzucić kapłaństwo czy zakon. Jeżeli zrozumiem, jaki jest cel i kierunek tego uczucia, mogę pozwolić sobie na kreatywność i spontaniczność.
To trochę jak z dzieckiem. Gdy idziemy z nim na plac zabaw, pozwalamy, by wybrało, czy woli spędzić czas na huśtawce, na zjeżdżalni, drabinkach czy w piaskownicy. A sami siadamy na ławce i czytamy gazetę. Ale już na stacji kolejowej nie pozwolimy mu na taką spontaniczność, bo to mogłoby być niebezpieczne.
Zakłada ksiądz, że zakochany człowiek rozumie to uczucie. A przecież ono jest spontaniczne i wywraca świat do góry nogami. Potrafimy je ładnie opakować i rozgrzeszyć się, wierząc w to, że oto przyszła prawdziwa miłość, przeznaczenie, dar od Boga.
Właśnie to jest powodem tragedii międzyludzkich. Ludzie robią coś, czego potem żałują. Dochodzi do rozbicia małżeństw, odejść z kapłaństwa, porzucenia zakonu. Po jakimś czasie pojawia się refleksja, że nie zrozumiało się tego uczucia, a można było postąpić inaczej. To prawda, że w wypadku niektórych uczuć, na przykład zakochania, które nie może być spełnione, gdy jest się w trwałym związku, bardzo trudno o zrozumienie jego sensu. Dlatego warto wówczas szukać pomocy u kogoś z zewnątrz. Tam, gdzie nie jesteśmy silni, mamy być mądrzy. Tak jak Odyseusz, który poprosił o pomoc swoich towarzyszy, bo wiedział, że sam sobie nie poradzi. Żeby wytrwać w dobrej decyzji, potrzebujemy wsparcia. Odyseusz nie był sam.
Jeżeli żonaty mężczyzna czy ksiądz zakochuje się w jakiejś kobiecie i zostanie z tym sam, zginie. W tym sensie uczucia wołają o dialogiczność i w tym przypadku to jest ich podstawowe przesłanie - nie bądź sam, rozmawiaj.
Przy tym warto pamiętać, że każde uczucie pojawia się dla naszego rozwoju. I nie dzieje się to przypadkowo. Dzięki niemu mogę wiele zyskać. Zakochanie, którego nie będzie można zrealizować w związku, jest niezwykle bogate i ma niezwykły potencjał rozwojowy. Można śpiewać Te Deum laudamus na dowód odkrycia, ile dobroci jest w tym uczuciu. Bądźmy poważni. Gdybym miał tyle żon, ile razy byłem zakochany, to nie mielibyście gdzie tutaj usiąść.
W takim razie, jak dobrze przeżyć takie zakochanie, bo najczęściej traktuje się je ucieczkowo?
Raczej lękowo. Założenie oparte na fałszywej intelektualnej przesłance jest takie, że zakochanie jest po to, by zbudować trwały związek. Jeżeli kierujemy się takim nieprawdziwym przesłaniem, to nie mamy o czym rozmawiać.
Zakochanie zdarza się ludziom kilka razu w życiu, nawet jeżeli mają żony i mężów, są kapłanami czy zakonnicami. Powiem więcej: w pewnym sensie powinno się zdarzyć.
Jak to powinno się zdarzyć?!
Mówiąc ogólnie, chodzi o uszlachetnienie człowieka, uwrażliwienie go na obecność drugiego po to, żeby mógł pogłębić wybraną formę miłości. To, co chciałbym dać osobie, w której się zakochałem, angażuję w rzeczywistość, którą już wybrałem, a która z czasem stała się sztywna i potrzebuje oczyszczenia. Analizuję, czego brakuje mi w małżeństwie czy w kapłaństwie i co odnajduję jednocześnie w tym uczuciu, które mi się przytrafiło.
Kapłan który się zakochuje, naturalnie chciałby więcej czasu spędzać z jakąś kobietą. Może się zdarzyć, że to doświadczenie pozwala mu odkryć, że tak naprawdę nie ma prawie żadnych relacji z ludźmi, że jest ciągle zapracowany. Funkcjonuje jak dzielny rycerz Ivanhoe. Zbroja, i do boju! Tylko jak można się przytulić do księdza w zbroi?
Takiemu księdzu trzeba postawić pytanie o to, gdzie ma swoich przyjaciół? Czy chce się z kimś spotkać? Jeżeli ciągle coś z siebie daje, nie nawiązuje żadnych więzi ani żadnej przyjaźni i nie ma dla siebie czasu, to zakochanie może być dla niego ratunkiem żeby nie umarł i nie zdziwaczał. Może pokazać jego wielki głód emocjonalny i przeprowadzić remanent w tej formie miłości, którą wybrał.
Kobiety czy mężczyźni, w których się zakochujemy, pozostając jednocześnie w relacjach będących naszym życiowym wyborem, są raczej impulsem do zmiany, a nie przeznaczeniem. Możemy być wdzięczni, że spotykamy takie osoby, ponieważ dzięki nim pojawia się uczucie. Może właśnie po to, byśmy wyszli poza swój egoizm i zatęsknili na nowo za czymś, co dawno wyblakło - za jakąś intymnością, bliskością. To nie przypadek, że najczęściej zakochują się ludzie, którzy zaniedbują swoje podstawowe więzi i są bardzo wygłodzeni emocjonalnie - i w kapłaństwie, i w małżeństwie.
Bezradność też ma swoje dobre strony? Często mamy z nią kłopot.
Bezradność pokazuje, że człowiek nie jest w stanie poradzić sobie ze wszystkim. Narcystyczne poczucie własnej wartości jest formą głębokiej niedojrzałości, bo wielu rzeczy tak zwyczajnie nie rozumiemy i nie umiemy. Moje pięć chlebów i dwie ryby nie wystarczą, żeby zaspokoić tłumy. Tym tłumem może być konfesjonał, moja sala wykładowa, moja rodzina. Jeśli tego nie widzę, to jestem niedojrzały.
W naszej kulturze jest bardzo dużo pychy i takiej dziwnej zaradności.
Proszę zauważyć, jak ludzie ze sobą rozmawiają w programach telewizyjnych, jak są pewni siebie. Nie widać w nich bólu niepewności, na wszystko mają odpowiedź. Ojciec Jacek Salij powiedział niedawno podczas zjazdu egzorcystów w Niepokalanowie, że im lepszy teolog, tym częściej mówi: nie wiem. Bardzo mnie to poruszyło. Myślę, że dobrze przeżyta bezradność pozwala na budowanie lepszych relacji z drugim człowiekiem, bo okazuje się, że muszę zawierzyć Bogu swoje życie. Nie jestem drugim Bogiem. To nie jest tak, że Bóg spotkał Boga i teraz sobie dialogują jak partnerzy. Bez Niego nic nie mogę uczynić. Zupełnie nic.
Czy Bóg ma uczucia?
Biblia pokazuje że Słowo Boga jest rzeczywistością uczuciową. Na kartach Starego czy Nowego Testamentu Bóg daje nam obraz siebie jako postaci uczuciowej. Widzimy na przykład Jezusa, który się gniewa.
Gniewa się, ale się nie śmieje.
Może tego po prostu ewangeliści nie zapisali. Może śmiech Jezusa ich nie dziwił. Bardziej dziwiło ich to, że się gniewał. Może zauważyli to, z czym sami sobie nie radzili. Nie wydaje mi się, żeby Chrystus się nie śmiał. Z pewnością jednak ludzi bardziej szokowało to, gdy widzieli, jak płakał czy się złościł. Taki prorok, łagodny jak baranek, a tu - jak czytamy w Ewangelii – spojrzał na wszystkich z gniewem. A już na pewno uczniowie byli zdziwieni, gdy zobaczyli w Ogrójcu, że Jezus się boi.
A czy mamy prawo złościć się na Pana Boga? Czy to jest dobre uczucie?
Myślę, że uczucia są jednym z podstawowych miejsc styku naszej relacji z Bogiem. Złość czy żal to bardzo dobre uczucia. Istnieje w tradycji modlitwa uczuć. Często mamy z nią do czynienia w psalmach.
Gdy się gniewam, to raczej mam ochotę używać słów mało cenzuralnych. A my tu mówimy o modlitwie. Ktoś zapyta, ale jak?
Pamiętamy słynną scenę, w której Jakub mocuje się z Bogiem. Dobry Ojciec może się mocować z synem. Wiemy, że w niektórych plemionach syn, który nie wejdzie w walkę z ojcem, nie jest prawdziwym mężczyzną. Ojciec czeka na walkę z synem. W relacji z Bogiem jest również miejsce na kłótnię, gniew, żal.
Jest też miejsce na ciche dni?
Ciche dni są wtedy, kiedy tłumimy złość. Ludzie, którzy się pokłócą, czy to w małżeństwie czy w przyjaźni, mają wrażenie, że ich relacja jest bliższa, lepsza, bardziej intymna.
Podobnie jest z Panem Bogiem. To, co nie jest włączone do modlitwy, nie rozwija się w nas poprawnie. Nawet jeżeli teraz tego nie rozumiemy. Ważne jest, żeby w modlitwie, podobnie jak w relacji z drugim człowiekiem, wyrażać swoje uczucia, nazywać stany, które się w nas pojawiają. Boże, chce mi się dzisiaj płakać. Czy tęsknię za uczuciem, karierą, pieniędzmi? Na razie nie wiem. Ufam, że po jakimś czasie to zrozumiem.
Modlitwa z prośbą o zrozumienie jest otwarciem się na Boże działanie, które jest światłem i rozjaśnia nasze stany emocjonalne. Bóg nie jest obojętny na nasze prośby, jeśli zostawiamy Mu przestrzeń do działania.
A swoim penitentom czy osobom w poradni mówi ksiądz: nie bójcie się uczuć?
Raczej idę za tym, co pojawia się w rozmowie. Odblokowanie uczuć jest celem terapii psychodynamicznej, a celem terapii poznawczej jest świat intelektualny. Trzeba jednak od razu dodać, że oba typy terapii się uzupełniają. Tu nie ma prostego albo-albo. Muszę wydobyć swoje uczucia, otworzyć się na nie i nie spieszyć się z ich definiowaniem. Zdefiniowanie nie zawsze jest najważniejsze.
Myślę, że istnieje obawa przed sprowadzeniem religii i wiary na poziom psychologii. Ksiądz mówi o Panu Bogu, bo tak musi mówić z racji swojej profesji. Ale równie dobrze możemy sobie wyobrazić inną zmienną - "siłę wyższą", "wyższy sens", "samorealizację".
Wytrzymanie napięcia między dobrą antropologią a dobrą duchowością jest jednym z ważniejszych paradoksów chrześcijaństwa. Nie ma jednego bez drugiego. Psychologia bez duchowości niewielu rzeczy jest pewna. Podobnie duchowość bez psychologii staje się daleka i niezrozumiała. Łatwo wówczas o skróty myślowe, traktowanie na przykład zazdrości czy gniewu wyłącznie w kategoriach grzechu.
Skoro Chrystus jest w centrum chrześcijaństwa i jest prawdziwym Bogiem i człowiekiem, to w Nim spotykają się dwie natury: prawdziwie Boża i prawdziwie ludzka. To jest dla mnie obraz duchowości chrześcijańskiej.
Wobec uczuć popełnia się dwa zasadnicze błędy: psychologizacji i teologizacji. Napięcie między nimi musi zaistnieć. Łatwiej byłoby powiedzieć albo-albo. A siłą chrześcijaństwa jest utrzymanie tego paradoksu. Uczucie jest słowem Boga we mnie do mnie. Mogę je przyjąć jako miejsce modlitwy i jednocześnie mogę je przyjąć jako miejsce spotkania z człowiekiem. Nie muszę tego oddzielać. Nie zawsze muszę też je wyrażać. Dlatego świat uczuć wymaga obecności Boga - bez Niego nie zrozumiemy ich sensu. Święty Jan od Krzyża w swojej antropologicznej koncepcji człowieka przypisywał uczuciom wielką wagę. Uważał, że więź z Bogiem jest w nich najgłębsza, że to miejsce najgłębszego spotkania z Bogiem. Gdyż uczucia są czymś prawdziwe Boskim i prawdziwie ludzkim.
Może papież powinien napisać encyklikę o uczuciach?
Rzeczywiście, nie ma jeszcze takiej. A bardzo by się przydała. Wiara i uczucia, "Fides et passio".
Niezdrowe poczucie winy sprawia, że czujemy do siebie niechęć i gniew. Ale nawet mając bolesną świadomość własnej grzeszności, powinniśmy żywić wobec siebie przede wszystkim miłość.
W duchowości chrześcijańskiej często podkreśla się rolę wrażliwego sumienia, o które powinna dbać osoba wierząca. Z drugiej strony w kulturze masowej, w tym w literaturze psychologicznej, także tej dostępnej w popularnych pismach, mówi się często o szkodliwym, fałszywym poczuciu winy, zachęcając do wyzbycia się go w celu zachowania równowagi wewnętrznej.
Zastanawiałem się nieraz nad tym, jak ma się owo zdrowe, wrażliwe sumienie do szkodliwego poczucia winy.
Niezdrowe poczucie winy
Wydaje się, że problem jest znany - wbrew pozorom - od dawna. Wypowiada się na ten temat choćby Ojciec Pio: "Duch Boga jest duchem pokoju. Z powodu naszych grzechów odczuwamy ból, ale - ze względu na Boże miłosierdzie - jest on pełen spokoju, pokory i ufności. Natomiast duch szatana - przeciwnie: podnieca, zacietrzewia i sprawia, że odczuwamy gniew skierowany przeciw nam samym, a tymczasem samym sobie winniśmy okazywać przede wszystkim miłość. Stąd, jeżeli pewne myśli cię wzburzają, pomyśl, że to wzburzenie pochodzi od szatana, a nigdy od Boga, który, będąc duchem pokoju, obdarza cię spokojem".
Z tej wypowiedzi wynikają konkretne wnioski. Kiedy sumienie "mówi" o naszych grzechach, odczuwamy ból, ale kiedy jest on zanurzony w Bożym miłosierdziu, o którym nie zapominamy ani na moment, wtedy przyjmujemy go pokornie, ze spokojem i ufnością. Ten ból nie oddziela nas od Boga, a wręcz przeciwnie - w duchu pokory jeszcze mocniej kieruje nas ku Niemu. Dla odróżnienia owo niezdrowe poczucie winy, które sprawia, że czujemy do siebie niechęć lub wręcz gniew, pochodzi wprost od szatana.
Ze słów Ojca Pio wynika, że nawet mając bolesną świadomość własnej grzeszności, powinniśmy żywić wobec siebie - zamiast zacietrzewienia i gniewu - przede wszystkim miłość. Bo "to prawda, że Bożej łasce częstokroć towarzyszy światło, które ukazując nasze nieprawości, może wywołać w nas przygnębienie. Ale to światło zawsze ukazuje nam także Boże miłosierdzie; pochodzi ono bowiem od Ojca, który kocha i zbawia".
Rygoryzm
Niektórzy pobożni ludzie w pewnym sensie się tyranizują, biorąc na swoje barki coraz więcej religijnych praktyk i uczynków albo praktykując rygorystyczną ascezę, m.in. w formie postów. Podkreślają oni też konieczność perfekcyjnej czystości na polu moralności. Jeśli takie postawy zakorzenione są w duchu łagodności i wypływają z intencji zbliżenia się do Boga, wymagają podziwu i uznania. Gorzej, jeśli są one praktykowane w duchu rygoryzmu, karania siebie za nieczyste sumienie. Warto podkreślić, że to najprawdopodobniej nie sumienie podpowiada takie zachowania, lecz właśnie owo niezdrowe poczucie winy. Niezwykle ważna okazuje się wtedy umiejętność rozróżnienia, z jakiego ducha bierze się dana postawa. Jeśli ewidentnie uwidacznia się w niej gniew skierowany ku własnej osobie, a zazwyczaj także wobec otoczenia (wyrażający się wyrzutem, że nie przyjmuje ono ascetycznej postawy), wysoce prawdopodobne jest, że impuls do jej przyjęcia nie pochodzi "od Ojca, który kocha i zbawia". Przecież jakiekolwiek praktyki religijne, w tym niedzielna Msza Święta, nie zostały pomyślane jako ciężar nałożony na barki człowieka, "bo nie człowiek jest dla szabatu, lecz szabat dla człowieka", i to nie człowiek ma im służyć, lecz one jemu.
W czym zatem przesadny rygoryzm ma swe źródło? Żeby to zrozumieć, najczęściej trzeba cofnąć się do dzieciństwa. Kiedy dziecko odczuwa ból z powodu wyrządzanej mu krzywdy, stara się go stłumić. Tłumienie bólu prowadzi do tego, że gasi ono - podświadomie - wszelkie uczucia. Stara się nie dopuszczać nikogo zbyt blisko siebie. Zwykle przyjmuje ono taką postawę obronną, gdy lekceważona jest jego odrębność i niepowtarzalność, a uczucia ośmieszane. A dzieje się tak nie tylko w rodzinach patologicznych, bo, niestety, brakuje nam umiejętności prawdziwie bezinteresownego kochania, wolnego od manipulacji poczuciem winy (najczęściej zupełnie nieświadomie używanej). Dziecko, które nie jest bezinteresownie kochane, a dawanej przez nie miłości się nie przyjmuje, w głębi swej duszy zostaje głęboko zranione. Prowadzi to do wewnętrznego zamknięcia, charakteryzującego się tym, że jako dorosły już człowiek sądzi, że miłość jest mu niepotrzebna.
Ludzie zranieni w ten sposób, chroniąc się przed potencjalnymi kolejnymi krzywdami (co wynika z braku miłości), izolują się - najczęściej zupełnie nieświadomie - od innych ludzi, ponieważ są niezdolni do nawiązywania rzeczywistych relacji. Z góry odrzucają każdą miłość, jednocześnie nieświadomie tęskniąc za nią. Często reagują też zadawaniem gwałtu (wspomniane wcześniej obwinianie siebie i rygoryzm) sobie i innym.
Źródłem rygoryzmu może być również strach przed odrzuceniem oraz przesadne utożsamianie się z wyznawanymi ideałami. Zwykle nie zdajemy sobie sprawy choćby z tego, że ulegamy - wciąż funkcjonującemu w naszej kulturze - purytańskiemu sposobowi myślenia, wyrażającemu się w przekonaniu, że jeżeli coś sprawia nam przyjemność, to powinniśmy się czuć z tego powodu winni.
Cierpliwość do siebie
Przeciwwagą dla postaw rygorystycznych jest droga do akceptacji siebie i pogodzenie się z własną niedoskonałością czy grzesznością. Choć mówi się o tym bardzo dużo i rozwiązanie problemu wydaje się banalne, niejednemu człowiekowi nastręcza to wiele trudności. Psycholog Carl Gustav Jung tak ujmuje ten problem: "Najtrudniejsze, ba, niemożliwe jest zaakceptowanie siebie w swojej prawdziwej, żałosnej postaci. Już sama myśl o tym może przyprawić o śmiertelne poty". Każdy człowiek musi przejść ten etap, ponieważ "kto poznał wszystkie mroki swego wnętrza, wie o swoich ciemnych stronach, ten rozumie, że życie może się udać tylko wówczas, gdy przyjmie on wobec siebie postawę miłosierną, gdy powie się sobie "tak", godząc się na to, że został stworzony takim, jakim jest… Miłosierny stosunek względem innych jest możliwy tylko pod warunkiem, że jesteśmy miłosierni dla siebie, że pogodziliśmy się z własnymi niedoskonałościami. Kto spojrzał w przepastne głębie własnej duszy, ten może traktować innych z szacunkiem i bez uprzedzeń".
Jungowi wtóruje benedyktyn Anselm Grün: "Pojednać się z samym sobą - to zawrzeć pokój z ranami przeszłości. Kto tego nie uczyni, ten skazany jest na to, by krzywdy, których doznał, wyrządzać innym albo ciągle na nowo kaleczyć samego siebie. Niemożliwy jest wewnętrzny pokój, jeśli ignorujemy istnienie ran. Musimy się z nimi zaprzyjaźnić, "pocałować" je, dobrze się z nimi obchodzić…
Miłosierdzie Boże chce być zauważalne także w naszym życiu, w naszym miłosiernym traktowaniu bliźnich, ale również w tym miłosierdziu, które okazujemy samym sobie".
Akceptowanie siebie i godzenie się z własną grzesznością nie może być jednak mylone z pobłażliwością wobec ewidentnie wyrządzanego zła osobom z naszego otoczenia. W przekonaniu o potrzebie uważności w tej dziedzinie egzystencji człowieka, szczególnie chrześcijanina, utwierdza także Ojciec Pio: "Jeśli powinniśmy mieć cierpliwość w znoszeniu słabości innych, to o ileż bardziej powinniśmy ją mieć w stosunku do siebie".
Nieocenioną pomocą w uwalnianiu się od niezdrowego poczucia winy, zwłaszcza do spraw przeszłych, może być przeżywany ze zrozumieniem sakrament pojednania - skoro sam Bóg nam przebacza, to nie ma żadnego powodu, żebyśmy w dalszym ciągu potępiali siebie...
Boże światło
Czym jest sumienie i czemu ono służy, wyjaśnia Ojciec Pio: "Dzięki światłu, które mam w duszy, rozpoznaję zupełnie dobrze swoje liczne uchybienia, w które wpadam wbrew mojej woli, pomimo wielu skarbów Pana noszonych w sobie. Jedno rozumiem całkiem dobrze i jasno - w takich chwilach moje serce napełnia się wielką miłością, większą niż mój umysł może pojąć".
Sumienie ukazuje naszą grzeszność, ale jednocześnie - nie potępiając - zbliża nas ku Bogu, ba - napełnia miłością do Niego. Pomaga w dążeniu do życia w większej zażyłości z Bogiem, "który będąc duchem pokoju, obdarza spokojem".
O tym, że fałszywe poczucie winy (szkodliwe, bo oddzielające nas od łaski Najwyższego) warto w sobie tropić i uwalniać się od niego, mówi Ojciec Pio: "Bądźmy czujni na każdy najmniejszy symptom zamieszania i gdy tylko zdamy sobie sprawę, że popadamy w zniechęcenie, zwracajmy się do Boga z synowskim zaufaniem i całkowitym zdaniem się na Niego".
Dobre relacje z Bogiem - dobre relacje w rodzinie
ks. dr Jarosław Sz. Szymczak (Wydział Studiów nad Rodziną UKSW;Instytut Świętej Rodziny);Katarzyna i Tomasz Zającowie z dziećmi (Magda, Krzysztof, Marysia,Józio, Jaś)Beata i Marek Rudzińscy z dziećmi (Magdalena, Przemysław, Patryk,Ewelina, Arkadiusz, Oliwia, Albert, Gabriela); Antonina i Jacek Gosowie rodziny są z Ognisk Świętej Rodziny
ks. Marek Dziewiecki
Formacja sfery duchowej w ponowoczesności
Nieodzownym elementem wychowania współczesnego człowieka
Kształtowanie dojrzałości w sferze duchowej – podobnie jak kształtowanie dojrzałości w sferze moralnej – należy do tych zadań, które są często zaniedbywane czy traktowane jako drugorzędne w dominujących obecnie systemach pedagogicznych. Tymczasem dążenie do dojrzałości w sferze duchowej jest nieodzownym elementem wychowania współczesnego człowieka. Żyjemy bowiem w czasach, w których zanika u ludzi młodych tęsknota za rozwojem duchowym. Człowiek ponowoczesny to ktoś, kto chce raczej być kimś bogatym materialnie niż kimś dojrzałym duchowo. Tymczasem świadome i odpowiedzialne pokierowanie własnym życiem wymaga zatroszczenia się o pogłębiony rozwój duchowy. Rozwój ten nie jest procesem spontanicznym. Potrzeby duchowe nie są bowiem tak „krzykliwe” i tak wyraźnie odczuwane przez człowieka jak potrzeby cielesne czy emocjonalne. Dziecko zwykle łatwiej poprosi rodziców o coś do zjedzenia niż o coś do przemyślenia. W naszych czasach wielu młodych ludzi wręcz boi się stawiania sobie pytania o to, kim są i po co żyją.
Jest to niezwykle groźna sytuacja, gdyż im bardziej dany człowiek jest niedojrzały i ograniczony duchowo, tym bardziej nie potrafi w rozsądny sposób korzystać z dobrobytu materialnego, jeśli nawet taki dobrobyt osiągnie. Innymi słowy posiadanie pieniędzy przez ludzi ubogich i powierzchownych w sferze duchowej jest groźne dla nich samych. Codzienne doświadczenie potwierdza, iż nie potrafią oni korzystać z posiadanych środków materialnych tak, aby się rozwijać, aby bardziej kochać czy odważniej szukać prawdy. Przeciwnie, im są bogatsi materialnie, tym bardziej stają się egoistyczni i powierzchowni, tym bardziej ubożeją duchowo. Okazuje się, że dla ludzi biednych duchowo dobrobyt materialny nie jest szansą rozwoju, lecz raczej drogą do krzywdzenia, a nawet niszczenia samych siebie.
Wyraźnie można zaobserwować to zjawisko na Zachodzie Europy, gdzie już od kilkudziesięciu lat większość ludzi żyje w dobrobycie materialnym, któremu towarzyszy coraz większe ubóstwo psychiczne i duchowe. Konsekwencją jest coraz większa liczba samobójców, osób chorych psychicznie, narkomanów, brutalnych przestępców, rozbitych rodzin, nieszczęśliwych dzieci. Po raz kolejny potwierdza się prawidłowość obserwowana od tysiącleci: poszczególne osoby i całe cywilizacje rozpadają się i niszczą, jeśli ubożeją duchowo. Gdy pustce duchowej towarzyszy bogactwo materialne, to rozpad dokonuje się jeszcze szybciej i okazuje się jeszcze bardziej nieuchronny. Człowiek żyjący w dobrobycie materialnym łatwiej bowiem może się łudzić, że samo posiadanie pieniędzy wystarczy mu, by być szczęśliwym. Nie ma zatem dla wychowanków groźniejszej sytuacji niż tęsknota za dobrobytem materialnym, której nie towarzyszy tęsknota za dojrzałością i bogactwem duchowym.
Zdolność do odkrycia i zrozumienia tajemnicy
Duchowość to ta niezwykła sfera, dzięki której człowiek jest zdolny do zrozumienia samego siebie. To ta sfera, w której człowiek stawia sobie pytanie o to, kim jest i po co żyje. Duchowość jest zdolnością człowieka do odkrycia i zrozumienia jego własnej tajemnicy. W konsekwencji duchowość – i tylko duchowość – może stać się dla człowieka centralnym systemem zarządzania życiem. Dopóki dana osoba nie rozwinie sfery duchowej, dopóty nie może zająć dojrzałej postawy wobec siebie, wobec świata i życia. Nie można przecież zająć dojrzałej postawy wobec rzeczywistości, nad którą dany człowiek nie zastanawia się i której nie potrafi zrozumieć.
Duchowość okazuje się czymś niezastąpionym, gdyż człowiek nie może zrozumieć samego siebie z jakiejkolwiek innej perspektywy niż perspektywa duchowa. Jeśli np. ktoś kontaktuje się z samym sobą jedynie poprzez ciało, to ono nie może mu wyjaśnić tajemnicy ludzkiego życia, gdyż ciało nie wie, kim jest człowiek i po co żyje. Ciało odczuwa jedynie własne potrzeby i popędy. Pozostawione samemu sobie ciało staje się rodzajem nowotworu, który podporządkowuje sobie pozostałe sfery człowieka i żyje jego kosztem. Człowiek jedynie cielesny nie może więc zrozumieć samego siebie i nie może odpowiedzialnie kierować swoim życie. U człowieka patrzącego na siebie poprzez pryzmat własnego ciała zarządzanie życiem dokonuje się w oparciu o jedną tylko sferę jego rzeczywistości. Człowiek skoncentrowany na własnej cielesności z konieczności poddaje się dyktaturze ciała.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum
Zadaniem Stowarzyszenie Trudnych Małżeństw SYCHAR jest wspieranie rozwoju naszej Wspólnoty - powstających Ognisk Sycharowskich poprzez m.in. drukowanie materiałów, ulotek... Pomóż nam pomagać małżonkom, umacniać ich w wierności i nadziei! >>
„Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych? Nie ma Go tutaj; zmartwychwstał!” (Łk 24,5-6) "To się Bogu podoba, jeżeli dobrze czynicie, a przetrzymacie cierpienia" (1 P 2,20b) "Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat” (J 16,33)
„Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu!” (Mk 16,15)
To może być także Twoje zmartwychwstanie - zmartwychwstanie Twojego małżeństwa!
Jan Paweł II:
Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje „Westerplatte". Jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można zdezerterować. Wreszcie — jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić, tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie. Tak, obronić — dla siebie i dla innych.
Dla tych, którzy kochają - propozycja wzoru odpowiedzi na pozew rozwodowy
W odpowiedzi na pozew wnoszę o oddalenie powództwa w całości i nie rozwiązywanie małżeństwa stron przez rozwód.
UZASADNIENIE
Pomimo trudności jakie nasz związek przechodził i przechodzi uważam, że nadal można go uratować. Małżeństwa nie zawiera się na chwilę i nie zrywa w momencie, gdy dzieje się coś niedobrego. Pragnę nadmienić, iż w przyszłości nie zamierzam się już z nikim innym wiązać. Podjąłem (podjęłam) bowiem decyzję, że będę z żoną (mężem) na zawsze i dołożę wszelkich starań, aby nasze małżeństwo przetrwało. Scalenie związku jest możliwe nawet wtedy, gdy tych dobrych uczuć w nas nie ma. Lecz we mnie takie uczucia nadal są i bardzo kocham swoją żonę (męża), pomimo, iż w chwili obecnej nie łączy nas więź fizyczna. Jednak wyrażam pragnienie ratowania Naszego małżeństwa i gotowy (gotowa) jestem podjąć trud jaki się z tym wiąże. Uważam, że przy odrobinie dobrej woli możemy odbudować dobrą relację miłości.
Dobro mojej żony (męża) jest dla mnie po Bogu najważniejsze. Przed Bogiem to bowiem ślubowałem (ślubowałam).
Moim zdaniem każdy związek ma swoje trudności, a nieporozumienia jakie wydarzyły się między nami nie są powodem, aby przekreślić nasze małżeństwo i rozbijać naszą rodzinę. Myślę, że każdy rozwód negatywnie wpływa nie tylko na współmałżonków, ale także na ich rodziny, dzieci i krzywdzi niepotrzebnie wiele bliskich sobie osób. Oddziaływuje również negatywnie na inne małżeństwa.
Z moją (moim) żoną (mężem) znaliśmy się długo przed zawarciem naszego małżeństwa i uważam, że był to wystarczający czas na wzajemne poznanie się. Po razem przeżytych "X" latach (jako para, narzeczeni i małżonkowie) żona (mąż) jest dla mnie zbyt ważną osobą, aby przekreślić większość wspólnie spędzonych lat. Według mnie w naszym związku nie wygasły więzi emocjonalne i duchowe. Podkreślam, iż nadal kocham żonę (męża) i pomimo, że oddaliliśmy się od siebie, chcę uratować nasze małżeństwo. Osobiście wyrażam wolę i chęć naprawy naszych małżeńskich relacji, gdyż mam przekonanie, że każdy związek małżeński dotknięty poważnym kryzysem jest do uratowania.
Orzeczenie rozwodu spowodowałoby, że ucierpiałoby dobro wspólnych małoletnich dzieci stron oraz byłoby sprzeczne z zasadami współżycia społecznego. Dzieci potrzebują stabilnego emocjonalnego kontaktu z obojgiem rodziców oraz podejmowania przez obie strony wszelkich starań, by zaspokoić potrzeby rodziny. Rozwód grozi osłabieniem lub zerwaniem więzi emocjonalnej dzieci z rodzicem zamieszkującym poza rodziną. Rozwód stron wpłynie także niekorzystnie na ich rozwój intelektualny, społeczny, psychiczny i duchowy, obniży ich status materialny i będzie usankcjonowaniem niepoważnego traktowania instytucji rodziny.
Jestem katolikiem (katoliczką), osobą wierzącą. Moje przekonania religijne nie pozwalają mi wyrazić zgody na rozwód, gdyż jak mówi w punkcie 2384 Katechizm Kościoła Katolickiego: "Rozwód znieważa przymierze zbawcze, którego znakiem jest małżeństwo sakramentalne", natomiast Kompendium Katechizmu Kościoła Katolickiego w punkcie 347 nazywa rozwód jednym z najcięższych grzechów, który godzi w sakrament małżeństwa.
Wysoki Sądzie, proszę o danie nam szansy na uratowanie naszego małżeństwa. Uważam, ze każda rodzina, w tym i nasza, na to zasługuje. Nie zmienię zdania w tej ważnej sprawie, bo wtedy będę niewiarygodny w każdej innej. Brak wyrażenia mojej zgody na rozwód nie wskazuje na to, iż kierują mną złe emocje tj. złość czy złośliwość. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że nie zmuszę żony (męża) do miłości. Rozumiem, że moja odmowa komplikuje sytuację, ale tak czuję, takie są moje przekonania religijne i to dyktuje mi serce.
Bardzo kocham moją (mojego) żonę (męża) i w związku z powyższym wnoszę jak na wstępie.
List Episkopatu Polski na święto św. Rodziny
Warto jeszcze raz podkreślić, że u podstaw każdej rodziny stoi małżeństwo. Chrześcijańskie patrzenie na małżeństwo w pełni uwzględnia wyjątkową naturę tej wspólnoty osób. Małżeństwo to związek mężczyzny i niewiasty, zawierany na całe ich życie, i z tej racji pełniący także określone zadania społeczne. Chrystus podkreślił, że mężczyzna opuszcza nawet ojca i matkę, aby złączyć się ze swoją żoną i być z nią przez całe życie jako jedno ciało (por. Mt 19,6). To samo dotyczy niewiasty. Naszym zadaniem jest nieustanne przypominanie, iż tylko tak rozumianą wspólnotę mężczyzny i niewiasty wolno nazywać małżeństwem. Żaden inny związek osób nie może być nawet przyrównywany do małżeństwa. Chrześcijanie decyzję o zawarciu małżeństwa wypowiadają wobec Boga i wobec Kościoła. Tak zawierany związek Chrystus czyni sakramentem, czyli tajemnicą uświęcenia małżonków, znakiem swojej obecności we wszystkich ich sprawach, a jednocześnie źródłem specjalnej łaski dla nich. Głębia duchowości chrześcijańskich małżonków powstaje właśnie we współpracy z łaską sakramentu małżeństwa. więcej >>
Wszechświat na miarę człowieka
Wszechświat jest ogromny. Żeby sobie uzmysłowić rozmiary wszechświata, załóżmy, że odległość Ziemia - Słońce to jeden milimetr. Wtedy najbliższa gwiazda znajduje się mniej więcej w odległości 300 metrów od Słońca. Do Słońca mamy jeden milimetr, a do najbliższej gwiazdy około 300 metrów. Słońce razem z całym otoczeniem gwiezdnym tworzy ogromny system zwany Droga Mleczną (galaktykę w kształcie ogromnego dysku). W naszej umownej skali ten ogromny dysk ma średnicę około 6 tysięcy kilometrów, czyli mniej więcej tak, jak stąd do Stanów Zjednoczonych. Światło zużywa na przebycie od jednego końca tego dysku do drugiego - około 100 tysięcy lat. W tym dysku mieści się około 100 miliardów gwiazd. To jest ogromny dysk! Jeszcze mniej więcej sto lat temu uważano, że to jest cały wszechświat. Okazało się, że tak wcale nie jest. Wszechświat jest znacznie, znacznie większy! Jeżeli te 6 tysięcy kilometrów znowu przeskalujemy, tym razem do jednego centymetra, to cały wszechświat, który potrafimy zaobserwować (w tej skali) jest kulą o średnicy 3 kilometrów. I w tym właśnie obszarze, jest około 100 miliardów galaktyk (czyli takich dużych systemów gwiezdnych, oczywiście różnych kształtów, różnych wielkości). To właśnie jest cały wszechświat, który potrafimy badać metodami fizycznymi, wykorzystując techniki astronomiczne. (Wszechświat na miarę człowieka >>>)
Musicie zawsze powstawać!
Możecie rozerwać swoje fotografie i zniszczyć prezenty. Możecie podeptać swoje szczęśliwe wspomnienia i próbować dzielić to, co było dla dwojga. Możecie przeklinać Kościół i Boga.
Ale Jego potęga nie może nic uczynić przeciw waszej wolności. Bo jeżeli dobrowolnie prosiliście Go, by zobowiązał się z wami... On nie może was "rozwieść".
To zbyt trudne? A kto powiedział, że łatwo być
człowiekiem wolnym i odpowiedzialnym. Miłość się staje Jest miłością w marszu, chlebem codziennym.
Nie jest umeblowana mieszkaniem, ale domem do zbudowania i utrzymania, a często do remontu. Nie jest triumfalnym "TAK", ale jest mnóstwem "tak", które wypełniają życie, pośród mnóstwa "nie".
Człowiek jest słaby, ma prawo zbłądzić! Ale musi zawsze powstawać i zawsze iść. I nie wolno mu odebrać życia, które ofiarował drugiemu; ono stało się nim.
Klasycznym tekstem biblijnym ukazującym w świetle wiary wartość i sens środków ubogich jest scena walki z Amalekitami. W czasie przejścia przez pustynię, w drodze do Ziemi Obiecanej, dochodzi do walki pomiędzy Izraelitami a kontrolującymi szlaki pustyni Amalekitami (zob. Wj 17, 8-13). Mojżesz to Boży człowiek, który wie, w jaki sposób może zapewnić swoim wojskom zwycięstwo. Gdyby był strategiem myślącym jedynie po ludzku, stanąłby sam na czele walczących, tak jak to zwykle bywa w strategii. Przecież swoją postawą na pewno by ich pociągał, tak byli wpatrzeni w niego. On zaś zrobił coś, co z punktu widzenia strategii wojskowej było absurdalne - wycofał się, zostawił wojsko pod wodzą swego zastępcy Jozuego, a sam odszedł na wzgórze, by tam się modlić. Wiedział on, człowiek Boży, człowiek modlitwy, kto decyduje o losach świata i o losach jego narodu. Stąd te wyciągnięte na szczycie wzgórza w geście wiary ramiona Mojżesza. Między nim a doliną, gdzie toczy się walka, jest ścisła łączność. Kiedy ręce mu mdleją, to jego wojsko cofa się. On wie, co to znaczy - Bóg chce, aby on wciąż wysilał się, by stale wyciągał ręce do Pana. Gdy ręce zupełnie drętwiały, towarzyszący Mojżeszowi Aaron i Chur podtrzymywali je. Przez cały więc dzień ten gest wyciągniętych do Pana rąk towarzyszył walce Izraelitów, a kiedy przyszedł wieczór, zwycięstwo było po ich stronie. To jednak nie Jozue zwyciężył, nie jego wojsko walczące na dole odniosło zwycięstwo - to tam, na wzgórzu, zwyciężył Mojżesz, zwyciężyła jego wiara.
Gdyby ta scena miała powtórzyć się w naszych czasach, wówczas uwaga dziennikarzy, kamery telewizyjne, światła reflektorów skierowane byłyby tam, gdzie Jozue walczy. Wydawałoby się nam, że to tam się wszystko decyduje. Kto z nas próbowałby patrzeć na samotnego, modlącego się gdzieś człowieka? A to ten samotny człowiek zwycięża, ponieważ Bóg zwycięża przez jego wiarę.
Wyciągnięte do góry ręce Mojżesza są symbolem, one mówią, że to Bóg rozstrzyga o wszystkim. - Ty tam jesteś, który rządzisz, od Ciebie wszystko zależy. Ludzkiej szansy może być śmiesznie mało, ale dla Ciebie, Boże, nie ma rzeczy niemożliwych. Gest wyciągniętych dłoni, tych mdlejących rąk, to gest wiary, to ubogi środek wyrażający szaleństwo wiary w nieskończoną moc i nieskończoną miłość Pana.
„Ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że ciebie nie opuszczę aż do śmierci" - to tekst przysięgi małżeńskiej wypowiadany bez żadnych warunków uzupełniających. Początek drogi. Niezapisana karta z podpisem: „aż do śmierci". A co, gdy pojawią się trudności, kryzys, zdrada?...
„Wtedy przystąpili do Niego faryzeusze, chcąc Go wystawić na próbę, zadali Mu pyta-nie: «Czy wolno oddalić swoją żonę z jakiegokolwiek powodu?» On im odpowiedział: «czy nie czytaliście, że Stwórca od początku stworzył ich mężczyzną i kobietą? Dlatego opuści człowiek ojca i matkę i będą oboje jednym ciałem. A tak nie są już dwojgiem, lecz jednym ciałem. Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela»"(Mt 19, 3-5). Dwanaście lat temu nasilający się kryzys, którego skutkiem byt nowy związek mojego męża, separacja i rozwód, doprowadził do rozpadu moje małżeństwo. Porozumienie zostało zerwane. Zepchnięta na dalszy plan, wyeliminowana z życia, nigdy w swoim sercu nie przestałam być żoną mojego męża. Sytuacje, wobec których stawałam, zda-wały się przerastać moją wytrzymałość, odbierały nadzieję, niszczyły wszystko we mnie i wokół mnie. Widziałam, że w tych trudnych chwilach Bóg stawał przy mnie i mówił: „wystarczy ci mojej łaski", „Ja jestem z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata". Był Tym, który uczył mnie, jak nieść krzyż zerwanej jedności, rozbitej rodziny, zdrady, zaparcia, odrzucenia, szyderstwa, cynizmu, własnej słabości, popełnionych grzechów i błędów. Podnosił, nawracał, przebaczał, uczyt przebaczać. Kochał. Akceptował. Prowadził. Nadawał swój sens wydarzeniom, które po ludzku zdawały się nie mieć sensu. Byt wierny przymierzu, które zawarł z nami przed laty przez sakrament małżeństwa. Teraz wiem, że małżeństwo chrześcijańskie jest czym innym niż małżeństwo naturalne. Jest wielką łaską, jest historią świętą, w którą angażuje się Pan Bóg. Jest wydarzeniem, które sprawia, „że mąż i żona połączeni przez sakrament to nie przypadkowe osoby, które się dobrały lub nie, lecz te, którym Bóg powiedział «tak», by się stały jednym ciałem, w drodze do zbawienia".
Ja tę nadzwyczajność małżeństwa sakramentalnego zaczęłam widzieć niestety późno, bo w momencie, gdy wszystko zaczęto się rozpadać. W naszym małżeństwie byliśmy najpierw my: mój mąż, dzieci, ja i wszystko inne. Potem Pan Bóg, taki na zasadzie pomóż, daj, zrób. Nie Ten, ku któremu zmierza wszystko. Nie Bóg, lecz bożek, który zapewnia pomyślność planom, spełnia oczekiwania, daje zdrowie, zabiera trudności... Bankructwo moich wyobrażeń o małżeństwie i rodzinie stało się dla mnie źródłem łaski, poprzez którą Bóg otwierał mi oczy. Pokazywał tę miłość, z którą On przyszedł na świat. Stawał przy mnie wyszydzony, opluty, odepchnięty, fałszywie osądzony, opuszczony, na drodze, której jedyną perspektywą była haniebna śmierć, I mówił: to jest droga łaski, przez którą przychodzi zbawienie i nowe życie, czy chcesz tak kochać? Swoją łaską Pan Bóg nigdy nie pozwolił mi zrezygnować z modlitwy za mojego męża i o jedność mojej rodziny, budowania w sobie postawy przebaczenia, pojednania i porozumienia, nigdy nie dał wyrazić zgody na rozwód i rozmyślne występowanie przeciwko mężowi. Zalegalizowanie nowego związku mojego męża postrzegam jako zalegalizowanie cudzołóstwa („A powiadam wam: Kto oddala swoją żonę (...) a bierze inną popełnia cudzołóstwo, I kto oddaloną bierze za żonę, popełnia cudzołóstwo" (Mt,19.9)). I jako zaproszenie do gorliwszej modlitwy i głębszego zawierzenia. Nasza historia jest ciągle otwarta, ale wiem, że Pan Bóg nie powiedział w niej ostatniego Słowa. Jakie ono będzie i kiedy je wypowie, nie wiem, ale wierzę, że zostanie wypowiedziane dla mnie, mojego męża, naszych dzieci i wszystkich, których nasza historia dotknęła. Będzie ono Dobrą Nowiną dla każdego nas. Bo małżeństwo sakramentalne jest historią świętą, przymierzem, któremu Pan Bóg pozostaje wierny do końca.
"Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy" (Mk 9,23) "Nie bój się, wierz tylko!" (Mk 5,36)
Słowa Jezusa nie pozostawiają żadnych wątpliwości: "Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie" (J 6, 53). Ile tego życia będziemy mieli w sobie tu na ziemi, tyle i tylko tyle zabierzemy w świat wieczności. I na bardzo długo możemy znaleźć się w czyśćcu, aby dojść do pełni życia, do miary nieba.
Pamiętajmy jednak, że w Kościele nic nie jest magią. Jezus podczas swojego ziemskiego nauczania mówił:
- do kobiety kananejskiej:
«O niewiasto wielka jest twoja wiara; niech ci się stanie, jak chcesz!» (Mt 15,28)
- do kobiety, która prowadziła w mieście życie grzeszne:
«Twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju!» (Łk 7,37.50)
- do oczyszczonego z trądu Samarytanina:
«Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła» (Łk 17,19)
- do kobiety cierpiącej na krwotok:
«Ufaj, córko! Twoja wiara cię ocaliła» (Mt 9,22)
- do niewidomego Bartymeusza:
«Idź, twoja wiara cię uzdrowiła» (Mk 10,52)
Modlitwa o odrodzenie małżeństwa
Panie, przedstawiam Ci nasze małżeństwo – mojego męża (moją żonę) i mnie. Dziękuję, że nas połączyłeś, że podarowałeś nas sobie nawzajem i umocniłeś nasz związek swoim sakramentem. Panie, w tej chwili nasze małżeństwo nie jest takie, jakim Ty chciałbyś je widzieć. Potrzebuje uzdrowienia. Jednak dla Ciebie, który kochasz nas oboje, nie ma rzeczy niemożliwych. Dlatego proszę Cię:
- o dar szczerej rozmowy,
- o „przemycie oczu”, abyśmy spojrzeli na siebie oczami Twojej miłości, która „nie pamięta złego” i „we wszystkim pokłada nadzieję”,
- o odkrycie – pośród mnóstwa różnic – tego dobra, które nas łączy, wokół którego można coś zbudować (zgodnie z radą Apostoła: zło dobrem zwyciężaj),
- o wyjaśnienie i wybaczenie dawnych urazów, o uzdrowienie ran i wszystkiego, co chore, o uwolnienie od nałogów i złych nawyków.
Niech w naszym małżeństwie wypełni się wola Twoja.
Niech nasza relacja odrodzi się i ożywi, przynosząc owoce nam samym oraz wszystkim wokół. Ufam Tobie, Jezu, i już teraz dziękuję Ci za wszystko, co dla nas uczynisz. Uwielbiam Cię w sercu i błogosławię w całym moim życiu. Amen..
Święty Józefie, sprawiedliwy mężu i ojcze, który z takim oddaniem opiekowałeś się Jezusem i Maryją – wstaw się za nami. Zaopiekuj się naszym małżeństwem. Powierzam Ci również inne małżeństwa, szczególnie te, które przeżywają jakieś trudności. Proszę – módl się za nami wszystkimi! Amen!
Modlitwa o siedem Darów Ducha Świętego
Duchu Święty, Ty nas uświęcasz, wspomagając w pracy nad sobą. Ty nas pocieszasz wspierając, gdy jesteśmy słabi i bezradni. Proszę Cię o Twoje dary:
1. Proszę o dar mądrości, bym poznał i umiłował Prawdę wiekuistą, ktorą jesteś Ty, moj Boże.
2. Proszę o dar rozumu, abym na ile mój umysł może pojąć, zrozumiał prawdy wiary.
3. Proszę o dar umiejętności, abym patrząc na świat, dostrzegał w nim dzieło Twojej dobroci i mądrości i abym nie łudził się, że rzeczy stworzone mogą zaspokoić wszystkie moje pragnienia.
4. Proszę o dar rady na chwile trudne, gdy nie będę wiedział jak postąpić.
5. Proszę o dar męstwa na czas szczególnych trudności i pokus.
6. Proszę o dar pobożności, abym chętnie obcował z Tobą w modlitwie, abym patrzył na ludzi jako na braci, a na Kościół jako miejsce Twojego działania.
7. Na koniec proszę o dar bojaźni Bożej, bym lękał się grzechu, który obraża Ciebie, Boga po trzykroć Świętego. Amen.
Akt poświęcenia się Niepokalanemu Sercu Maryi
Obieram Cię dziś, Maryjo, w obliczu całego dworu niebieskiego, na moją Matkę i Panią. Z całym oddaniem i miłością powierzam i poświęcam Tobie moje ciało i moją duszę, wszystkie moje dobra wewnętrzne i zewnętrzne, a także zasługi moich dobrych uczynków przeszłych, teraźniejszych i przyszłych. Tobie zostawiam całkowite i pełne prawo dysponowania mną jak niewolnikiem oraz wszystkim, co do mnie należy, bez zastrzeżeń, według Twojego upodobania, na większą chwałę Bożą teraz i na wieki. Amen.