Celem tego forum jest niesienie pomocy małżonkom przeżywającym kryzys na każdym jego etapie, którzy chcą ratować swoje sakramentalne małżeństwa, także po rozwodzie i gdy ich współmałżonkowie są uwikłani w niesakramentalne związki
Kryzys Szansą od Boga
Ute Horn
Książka ukazała się nakładem Edycji Świętego Pawła www.edycja.pl
Kryzysy zarówno te małe, jak i duże są wpisane w nasze życie! Jakie uczucia w nas wywołują? Gdzie możemy znaleźć pomoc, aby skutecznie poradzić sobie z różnymi kryzysami, mającymi miejsce w naszym życiu. Czy są ludzie, na których przykładzie możemy się czegoś nauczyć? Czy istnieją teksty, które w obliczu smutku, rozczarowania czy samotności stanowią dla nas swoistego rodzaju drogowskazy?
Ute Horn w swojej książce dowodzi, że kryzysy są szansami danymi od Pana Boga po to, aby dzięki nim móc spotkać i zarazem przemienić samego siebie.
Ute Horn, Kryzys szansą od Boga, wydawnictwo Święty Paweł, format: 13,5 x 20,5 cm, 120 stron, oprawa broszurowa szyta
Aby móc mówić o żywej wierze, która daje mi zbawienie, muszę "spotkać się" z Chrystusem
"Wiara jest egzystencjalną więzią człowieka z Chrystusem, sferą, w której realizuje się społeczność ludzi z Bogiem żywym (...)" Cykl rozważań wokół Credo publikowany w latach 2005 - 2007 na łamach ewangelickiego kwartalnika "Warto"
Pacjentka szpitala ma poważny problem ze snem. Lekarze nie chcą z przyczyn medycznych podawać jej środków nasennych, dlatego decydują się na podanie placebo. I choć podany środek jest zupełnie neutralny, okazuje się, że chora zasypia twardym, głębokim i niczym niezmąconym snem. Dlaczego tak się dzieje? Bo uwierzyła, uwierzyła, że otrzymała naprawdę skuteczny specyfik. Czy to oznacza, że wiara ma wpływ na nasze zachowanie, mimo że obiekt wiary (w tym wypadku środek medyczny) nie istnieje? Podobnych przykładów do stosowania placebo w medycynie, można podawać z pewnością więcej. Jak to jest z tą wiarą? Czy wiara jest mamieniem umysłu, a przez to oszukiwaniem samego siebie? W Szkocji, w miejscowości Findhorn wyznawcy New Age prowadzą ogród, w którym rosną rośliny o niespotykanych rozmiarach i kolorach. Rośliny te kwitną i owocują także w czasie zimy. Tajemnicą tego fenomenu jest wiara w istnienie sił kosmicznych i duchowych, które pozwalają na osiąganie takich rezultatów[1].
Wiara... Pan Jezus powiedział: Jeślibyście mieli wiarę jak ziarno gorczyczne, i rzeklibyście do tego figowca: Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze, usłuchałby was (Łk 17,6). W Ewangelii Mateusza zapisana jest podobna wypowiedź: A On mówi: Dla niedowiarstwa waszego. Bo zaprawdę powiadam wam, gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, to powiedzielibyście tej górze: Przenieś się stąd tam, a przeniesie się, i nic niemożliwego dla was nie będzie (Mt 17,20). Czy więc wiara jest wartością samą w sobie, obdarzającą nas niezwykłą mocą, niezależnie od tego, w co lub w kogo wierzymy? Jezus swoje wypowiedzi umiejscowił w konkretnym kontekście. Oto uczniowie próbowali wypędzić demona. Nie potrafili tego uczynić i Nauczyciel zganił ich niedowiarstwo. Później jednak dodał, że ten rodzaj demona wychodzi tylko przez modlitwę i post.
Pierwsza wypowiedź miała miejsce w dosyć dziwnych okolicznościach. Pan Jezus przeklął nieurodzajne drzewo figowe, które w ciągu dnia uschło. Uczniowie byli zaskoczeni tempem umierania drzewa i wtedy Mistrz powiedział: Zaprawdę powiadam wam, jeślibyście mieli wiarę i nie wątpili, nie tylko to, co się stało z drzewem figowym, uczynicie, ale gdybyście i tej górze rzekli: wznieś się i rzuć do morza, stanie się tak (Mt 21,21). Ale Jezus od razu dodał, że i wszystko, o cokolwiek byście prosili w modlitwie z wiarą, otrzymacie (Mt 21,22). Ewangelista Marek zapisał to w ten sposób: Dlatego powiadam wam: Wszystko, o cokolwiek byście się modlili i prosili, tylko wierzcie, że otrzymacie, a spełni się wam (Mk 11,24). Jasno wynika z tych wypowiedzi, że to nie wiara posiada moc czynienia cudownych rzeczy, lecz Bóg, który odpowiada na nasze prośby wypowiadane z wiarą. W tym momencie należałoby także powiedzieć o biblijnych warunkach wysłuchania modlitwy, np. o modlitwie zgodnie z wolą Boga, o potrzebie przebaczania, o braku chęci zaspakajania naszych pożądliwości itd.
Czasami przekonanie, że coś jest prawdą, może wprowadzić w błąd nasz organizm (placebo). Nasz mózg daje się łatwo oszukać. Inną sytuacją jest obiektywne uzyskiwanie cudownych efektów pod wpływem wiary (ogród w Szkocji). Jak wytłumaczyć to zjawisko? Także w tym przypadku wiara nie jest źródłem mocy, samej w sobie, lecz środkiem pozyskania mocy z zewnątrz. Inną sprawą jest, skąd to źródło pochodzi (szatan także posiada moc, choć nie jest wszechmogący!). Wiara we wszechmoc Boga pozwala nam na doświadczanie Jego działania w naszym życiu.
Dochodzimy więc do zasadniczego pytania, czym jest wiara? O czym mówię, wyznając: "Wierzę..."? W wyobraźni słyszę chóralną odpowiedź: Wiara jest pewnością tego, czego się spodziewamy, przeświadczeniem o tym, czego nie widzimy (Hbr 11,1). Od razu można dodać słowa Jakuba: Ty wierzysz, że Bóg jest jeden? Dobrze czynisz; demony również wierzą i drżą (Jk 2,19). Jakub wprowadza rozróżnienie między wiarą żywą i martwą. Jaka jest różnica?
Wiarą martwą możemy nazwać wiedzę. W pewnym sensie treść Wyznania Wiary przekazuje nam wiedzę na temat Boga i Jego dzieła. Dowiadujemy się, że jest jedynym Bogiem objawiającym się nam w trzech osobach, że jest Stwórcą wszystkiego, że Boży Syn przyszedł na świat, że umarł i trzeciego dnia zmartwychwstał, że Duch Święty tworzy społeczność Kościoła. Jest to jednak tylko wiedza; wiara, która jest wiedzą. Wiara, która nie zmienia życia człowieka jest martwą wiarą.
Tak więc, mogę być przekonany, że wszystko to, co mówię w Wyznaniu Wiary jest prawdą, a nawet mogę nie mieć najmniejszych wątpliwości co do prawdziwości opisanych wydarzeń i twierdzeń, a jednak moja wiara będzie martwa, czyli nie będzie przywłaszczała dla mnie zbawienia. Demony również wierzą i drżą. Jednak ta wiedza jest podstawą do tego, by w ludzkich sercach zrodziła się żywa wiara. Wiara tedy jest ze słuchania, a słuchanie przez Słowo Chrystusowe (Rz 10,17). Gdy czytamy Boże Słowo, to poznajemy Jego treść, gromadzimy pewną wiedzę, ale to Duch Święty, oskarżając nas w tym Słowie i wskazując nam na drogę ratunku, może wzbudzić w nas wiarę.
Czym więc jest żywa wiara? Ks. profesor Witold Benedyktowicz w zarysie ewangelickiej etyki teologicznej pt. "Co powinniśmy czynić", opisując teologię ks. dr. Marcina Lutra, stwierdza, że dla reformatora "wiara jest egzystencjalną więzią człowieka z Chrystusem, sferą, w której realizuje się społeczność ludzi z Bogiem żywym. Nie jest ona intelektualną afirmacją historycznego przekazu o Jezusie bądź doktryn teologicznych i dogmatów; nie jest też ona pobożnym stanem uczuciowym, ani postawą życiową wypracowaną przez człowieka (...). Wiara nie jest dziełem człowieka. Sprawcą wiary jest tylko Chrystus; jest ona przeto darem Boga w Duchu Świętym."[2]
Treścią wiary chrześcijanina jest zmiłowanie się Boga nad człowiekiem. "Człowiek doznaje dzieła zbawienia jako usprawiedliwienia, w wyniku odpuszczenia mu win przez Boga w Chrystusie. (...) Przez wiarę Chrystus żyje w wierzących, uświęca ich na drodze usprawiedliwienia i czyni chętnymi wykonawcami Przykazania."[3] Dalej dowiadujemy się, że "prawdziwa wiara ma znamię osobiste: Chrystus przyszedł dla nas, dla mnie. (...) Innym równie istotnym znamieniem wiary, również jak najbardziej osobistym, jest ufność. (...) Ufna rozpacz sprawia, że grzesznik przerażony oskarżeniem i potępieniem ogłoszonym mu przez Słowo, poddaje się Słowu i pozwala mu się przyprowadzić do Chrystusa po łaskę i ratunek. Obie te wyróżnione tu cechy stanowią stronę subiektywną wiary. (...) Wiara jednak nie jest pozbawiona owoców: następstwem wiary są uczynki sprawiedliwości. Są one naturalnymi, wolnymi, a jednocześnie koniecznymi owocami wiary w służbie miłości."[4]
Karol Barth zwraca uwagę na trzy aspekty wiary. Wiara jako ufność, wiara jako poznanie i wiara jako wyznanie. Dla Bartha wiara jest spotkaniem Boga z człowiekiem, a właściwie "wiara chrześcijańska jest spotkaniem z tym 'Immanuelem', spotkaniem z Jezusem Chrystusem, a w Nim - z żywym Słowem Bożym"[5].
Te wypowiedzi niejako stanowią odpowiedź na pytanie, czym jest żywa wiara? Wiara jest więc zaufaniem, jest pewnością, że coś ma miejsce lub się wydarzy, choć nie zawsze możemy to empirycznie zweryfikować. Wiara jednak nie posiada mocy sama z siebie. Czerpie swoją moc z zewnątrz. Nie mogę więc stanąć przed drzewem i usilnie wierzyć, że mnie posłucha i kazać mu się przenieść w inne miejsce. Wiara nie spełnia funkcji magicznych. Jest natomiast zaufaniem w cudzą moc.
Wierzę, że lekarze potrafią dać mi właściwy specyfik, wierzę, że kierowca posiada umiejętność prowadzenia autobusu. Wierzę, że Pan Bóg posiada wszechmoc do spełnienia wszelkich czynów. Dlatego z wiarą proszę, aby mnie wysłuchał. Wierzę w siły kosmosu, które działają itd. Wiara nie jest też "pozytywnym myśleniem", choć sama w sobie zawsze zakłada pozytywne nastawienie, nawet jeżeli godzi się na cierpienie. Wiara jest także pewną wiedzą, poznaniem, które przyjmuję za prawdziwe, choć czasami zaprzecza ona ludzkiej logice (zmartwychwstanie, niepokalane poczęcie, cuda).
Jednak, aby móc mówić o żywej wierze, która daje mi zbawienie, muszę "spotkać się" z Chrystusem. Tylko wtedy, gdy w subiektywny sposób odczuję swoją osobistą grzeszność, gdy będę przekonany o swojej winie i niemożności samooczyszczenia, tylko wtedy, gdy z ufnością zawołam do swego Zbawiciela: "Panie, ratuj mnie grzesznego", tylko wtedy, gdy w modlitwie oddam siebie Chrystusowi - przeżyję spotkanie ze zmartwychwstałym Zbawicielem.
Apostoł Paweł często powoływał się na swoje spotkanie z Chrystusem pod Damaszkiem, choć dla świadków tego wydarzenia, żołnierzy, nie było to takie oczywiste. Patrząc z zewnątrz, można by powiedzieć, że przez uderzenie w głowę, w czasie upadku z konia, doznał on urojeń. Spotkanie z Chrystusem w wierze, choć samo w sobie jest prawdziwym wydarzeniem, zawsze pozostanie naszym subiektywnym przeżyciem. Będzie to jednak przeżycie, które zmieni nasze życie tu i teraz, i w całej wieczności.
Gdy więc zaczynam mówić: "Wierzę...", mogę to robić przynajmniej w trojaki sposób. Mogę wymawiać słowa, w które nie wierzę. Mogę mówić słowa, w które wierzę i zgadzam się z nimi, ale nie popychają mnie one do czynów miłości. Mogę też wypowiadać te same słowa z wiarą, że są prawdziwe i jednocześnie wiedząc, że sam osobiście spotkałem się z żyjącym Chrystusem, doświadczając na co dzień mocy Ducha Świętego. I takiej wiary życzę każdemu.
[1] "New Age a chrześcijaństwo" Jarosław Tomczyk, Oficyna wydawnicza "Vacatio", s. 46
[2] Witold Benedyktowicz "Co powinniśmy czynić" s. 30
[3] Tamże, s. 30
[4] Tamże, s. 31
[5] Karol Barth "Dogmatyka w zarysie" s. 14
Człowiek, który nie zadaje pytań
Zdumiewająca jest cierpliwość, z jaką rodzice odpowiadają swoim maluchom na powtarzane setki razy pytania. Bywają tym znużeni, ale czują, że właśnie w ten sposób ich dziecko oswaja świat. Bez tego nie stałoby się ani samodzielne, ani dojrzałe. Brakuje nam nieraz podobnej wyrozumiałości dla naszych pytań o wiarę, moralność, Kościół, Pana Boga... Jakiekolwiek wątpliwości w tej dziedzinie wydają nam się niestosowne, niewłaściwe, a czasem nawet grzeszne. A przecież człowiek, który nie zadaje pytań, przestaje się rozwijać – nie tylko intelektualnie, ale również duchowo.
Pamiętam co najmniej kilka rozmów z osobami, które spowiadały się z tego, że są im zadawane rozmaite pytania dotyczące sensu życia, nauczania Kościoła, dogmatów, a czasem też tego, czy Bóg naprawdę istnieje. Pytania te budziły w nich lęk, bo wyrywały ich z dotychczasowego sposobu myślenia. Z jednej strony bały się, że szukanie odpowiedzi jest grzechem, a z drugiej trudno było im wierzyć tak samo jak wcześniej. Zamiast potraktować wątpliwości jako zaproszenie do pogłębienia swojego życia duchowego, żałowały, że w ogóle dopuściły je do siebie.
Kto pyta i błądzi...
Najwięcej pytań o wiarę pojawia się zazwyczaj wtedy, gdy dorastamy. Przestaje nam już wystarczać przekazany przez rodziców obraz Boga, potrzebujemy zbudować własny. Bóg, którego ostatecznie wybierzemy, może być Bogiem rodziców, ale może być też zupełnie inny. To bardzo ważny moment, bo zależy od niego, jaka będzie nasza relacja z Bogiem i czy w ogóle jakaś będzie. Aby ten wybór nie był pozorny, każdy człowiek musi najpierw podać w wątpliwość wszystko to, co już wie o Bogu. Musi spróbować nazwać to, co odczuwa w swojej relacji z Nim, ocenić, co to dla niego znaczy. Jeśli tej pracy wewnętrznej nie wykona, będzie naśladował rodziców w rytuałach, ale jego wiara będzie martwa. Pytania są więc nieuniknione i wcale nie muszą świadczyć o braku zaufania do Kościoła.
Trzeba je sobie zadawać i unikać łatwych odpowiedzi. Wątpliwości związane z rzeczywistością wiary rzadko można szybko rozwikłać, niektóre towarzyszą nam przez całe życie. Wracamy do nich w różnych życiowych sytuacjach i na podstawie nowych doświadczeń dodajemy coś nowego do swojej pierwotnej odpowiedzi. Często też różne doświadczenia weryfikują nasze odpowiedzi. Można np. teoretyzować na temat cierpienia, ale gdy spotyka kogoś bliskiego, przekonujemy się, że jedyne, co możemy zrobić, to przy tej osobie po prostu być.
Są też takie problemy, których mimo usilnych poszukiwań nie udaje nam się rozwiązać. Jedyne co możemy zrobić, to uznać czyjś autorytet, np. Kościoła. Nie zwalnia nas to jednak z dalszych poszukiwań. Warto co jakiś czas wracać do tych trudnych zagadnień i próbować je sobie jakoś porządkować. Ja ciągle zadaję sobie pytanie o to, dlaczego Eucharystia, będąca przecież zjednoczeniem z Bogiem, tak mało zmienia w naszym życiu. Stawiam też inne: co dla mnie znaczy bycie w zakonie żebraczym, jeśli wokół widzę ludzi o wiele biedniejszych ode mnie?
Możemy te pytania tłumić, ale w trudnych momentach życia na pewno się ujawnią i uderzą w nas ze zdwojoną siłą. Lepiej więc świadomie je podjąć i drążyć, dopóki nie znajdziemy jakiejś - choćby tymczasowej - odpowiedzi. Jeśli ktoś zbyt szybko się zniechęci, często poprzestaje na stwierdzeniu, że Pan Bóg niema wpływu na nasze życie albo w ogóle nie istnieje, i odchodzi od Niego. Zdarza się też, że ktoś odchodzi, ponieważ uznał, że samo dopuszczenie wątpliwości wykluczyło go z grona wierzących.
Testowanie Boga
Bóg nie chce ślepego posłuszeństwa. Nie chce ludzi potulnych i bezkrytycznych. Dlatego szanuje nawet nasz grzech. Chce naszego zaufania, a ono rodzi się bardzo powoli, ponieważ boimy się, że zostaniemy zranieni. Zanim więc odważymy się komuś zaufać, wielokrotnie go sprawdzamy i testujemy. Bóg też pozwala, byśmy Go sprawdzali.
Chce być przez nasz rozumiany, więc pozwala nam wszystko wielokrotnie podawać w wątpliwość - tak długo, aż uzyskamy świadomość dobra i zła. Próbuje nauczyć nas współodczuwania z Nim.
Chce nas nauczyć żyć, ale do niczego nie zmusza. Możemy przyjąć to, co Bóg mi proponuje i zacząć tym żyć, ale może my też postępować inaczej. Jeśli zaryzykuję podążanie za Nim, to w konkretnych sytuacjach będę się przekonywać, że ma rację. Zaufanie będzie nas umacniać. Im więcej będziemy mieli zaufania, tym mniej będziemy potrzebować sprawdzać Boga. To tak jak z przyjacielem: gdy się poznajemy, musimy się najpierw osobie dużo dowiedzieć, zadać mnóstwo pytań i uważnie się nawzajem słuchać. Rozmaite przeżyte wspólnie wydarzenia przekonują nas o tym, że możemy na sobie polegać - najpierw w drobnych sprawach, potem w poważniejszych. Zanim zyskam pewność, że nie zawiedzie mnie w najtrudniejszych chwilach, po wielokroć podświadomie testuję go w codziennych sytuacjach, kwestionuję jego poglądy, kompetencje itd. W końcu ufam mu na tyle, że jestem w stanie ślepo pójść za jego radą. Lepiej niż inni rozumiem też motywy jego postępowania.
Wychowuje czy prowadzi?
Czy Bóg najpierw nas wychowuje, czyli uczy dokonywać właściwych wyborów, pokazując ich konsekwencje, czy też nas prowadzi? Wydaje się, że jest jak rodzic, który stymuluje w dziecku wszystko to, co służy jego rozwojowi. Czasem usuwa przeszkody z jego drogi, czasem specjalnie je ustawia, by dziecko nauczyło się je pokonywać. Spotkałem niedawno znajomych, którzy długo zastanawiali się nad wyborem szkoły dla swojej pociechy. Rozważali, czy lepiej posłać ją do elitarnej prywatnej szkoły, czy do publicznej znajdującej się w pobliżu ich domu. Wybrali tę publiczną, bo uznali, że ona lepiej przygotuje dożycia.
Nie zawsze podobają się nam metody, jakimi Pan Bóg posługuje się, by do nas przemówić. Bywa, że są one dla nas nawet bolesne. Wcale nie muszą nam się podobać- możemy powiedzieć o tym Panu Bogu. Na tym etapie posłuszeństwo polega bowiem głównie na wsłuchiwaniu się w Jego głos, w to, co On chce przez to lub inne wydarzenie nam przekazać.
Posłuszeństwo rozumiane jako bezgraniczne oddanie się Bogu - takie, o którym mówią np. święci - jest już wynikiem pewnej dojrzałości duchowej, zjednoczenia z Nim. Zawsze jest też jednak aktem wolnej woli, na który człowiek decyduje się pod wpływem tego, co wie o Bogu. Nie chodzi o to, by powierzać się Bogu na zasadzie: "Masz mnie, Panie Boże, i rób zemną, co chcesz". Zawierzenie jest pewnym krokiem w rozwoju duchowymi nie należy go na siłę przyspieszać, wypierając jakieś zastrzeżenia, obawy, zwątpienia. Aby Bogu naprawdę zaufać, trzeba je w sobie przepracować. Kiedy to nastąpi, możemy powiedzieć, że od tego momentu Bóg człowieka już nie tyle wychowuje, co prowadzi.
Czy chcesz być Moim ludem?
W Biblii znajdziemy wiele historii, w których człowiek kłócił się z Panem Bogiem. Spierał się z Nim Abraham, Mojżesz, Jonasz... Od chwili stworzenia człowiek jest partnerem, jest traktowany poważnie. Na kartach Starego Testamentu częściej jednak spotkamy się z obrazem Boga Wychowawcy. W księgach mądrościowych Bóg wprost wykłada, co jest dobre, a co złe, a historia Izraela jest opowieścią o tym, jak Bóg daje się coraz lepiej poznać i jak lud dojrzewa do zjednoczenia z Nim.
Bóg ostrzega, doświadcza, czasem dotkliwie karze, ale zawsze towarzyszy temu pytanie o wybór: "Czy chcecie być moim ludem?". Zawiera z Izraelem kolejne przymierza i cierpliwie pokazuje, na czym ma polegać więź z Nim. Jest jednak między Bogiem a ludem jakaś bariera, która jest konsekwencją grzechu pierworodnego. To Bóg ciągle wychodzi do człowieka, wyciąga rękę, poucza.
Czy Bóg zmienia zdanie?
Trudno jest postawić jakąś granicę, której nasze wątpliwości nie powinny przekraczać. Wydaje mi się, że granicą jest człowiek, bo te pytania są w nim. Nie bałbym się zadawać pytań, nawet tych bardzo głupich i bezsensownych. Niech powstają, Pan Bóg się nie obrazi. Nie bałbym się także krzyczeć do Boga, gdy trudno nam się zgodzić z Jego wolą. Pan Bóg słyszy nasz ból i na pewno się nie gniewa. Lepiej do końca przeżyć wszystkie zwątpienia, niż udawać, że się wierzy.
Mój wychowawca w seminarium, o. Aleksander Hauke-Ligowski OP, któremu bardzo dużo zawdzięczam, podkreślał, że dojrzałość potrzebuje pewnej przestrzeni wolności. Dokonując wyborów, musimy się liczyć z tym, że popełnimy błędy i poniesiemy tego konsekwencje. Lepiej jednak je popełniać coś robiąc, niż siedzieć z założonymi rękoma i czekać na pochwałę za to, że uniknęliśmy pomyłki ze swojego doświadczenia wiedzą, że relacja w wychowaniu nie jest jednostronna. Oni także uczą się od swoich dzieci. Czy zatem my też jakoś wpływamy na Pana Boga? Bóg się nie zmienia w tym, że chce nas zbawić, ale też dostosowuje się do nas. Spotyka się z nami takimi, jakimi jesteśmy. Jeśli jest to np. stan grzechu, przychodzi w miłosierdziu. Jest w relacji z nami, więc nasze modlitwy, wołania, skargi mogą sprawić, że będzie szukał innej drogi do nas.
Przeżywam kryzys wiary i samej siebie.
Autor: Mrhw (---.dynamic.chello.pl)
Data: 2011-04-06 20:25
Witajcie, od jakiegoś czasu przeżywam kryzys wiary i samej siebie. Zatraciłam moralność, a przynajmniej rozeznanie w niej, moje sumienie "przestało działać", czuję pewnego rodzaju obojętność do Mszy św. i samej Komunii świętej. Nie pamiętam jak to jest cieszyć się z małych rzeczy, a nawet z tych większych, wyczekiwanych. Do tej pory wydawało mi się to normalne, i że taki etap każdy przechodzi. I ludzie przeżywają tragedie, mają problemy, i to co czuję i to w jaki sposób przeżywam, może być z mojej strony egoistyczne, i takim robieniem z "igły widły", bo przecież nic takiego się nie stało, jestem zdrowa. Jednak ostatnio się przeraziłam swoim nowym systemem wartości. Chciałabym to zmienić, ale już sama nie wiem jak. Rozmowy z zaufanymi znajomymi nie pomagają. Wydaje mi się, że sama będę musiała to przejść, nauczyć się na nowo siebie, tylko boję się, że moja znieczulica na wszystko pójdzie za daleko. Dlatego pomyślałam, że może rozmowa z jakimś księdzem by mi pomogła, a przynajmniej wskazała, co tak bardzo blokuje mnie i oddala od Kościoła. Wydaje mi się, że na taką rozmowę jest jeszcze za wcześnie i nie mam w sobie wystarczająco dużo siły ani odwagi, ale może z czasem przyjdzie, i chciałabym wiedzieć, do kogo mogłabym wtedy się zwrócić. Dlatego, jeśli możecie, to polećcie mi dobrego księdza w tego typu sprawach najlepiej z Olsztyna lub okolic.
Jeśli jesteś głęboko wierzącą osobą, zachwianie twojej postawy wobec kościoła może wnieść sporo niedobrego do twojego życia. Co wtedy zrobić?
Kryzys wiary może dopaść cię praktycznie w każdym momencie życia. Nie ma reguły na to, że częściej wątpią ludzie młodzi i niedojrzali niż starsi. Od kościoła odchodzi coraz więcej osób. Jeszcze kilka lat temu na Jasną Górę latem pielgrzymowało blisko 150 tys. wiernych, teraz ich liczba wynosi znacznie mniej – około 100 tys. Skąd taka różnica, dlaczego przestajemy wierzyć w Boga?
Powodów przeżywania kryzysu wiary jest mnóstwo. Najczęściej od kościoła odchodzimy pod wpływem jakiejś tragedii. Gdy tracimy cały dobytek, zapadamy na ciężką chorobę albo dowiadujemy się o śmierci bliskiej osoby, odsuwamy od siebie myśl, że Bóg się nami opiekuje. Obwiniamy nie tylko siebie o tę tragedię, ale przede wszystkim winą obarczamy kogoś, kto jest nad nami. Nie wierzymy, że dobry Bóg mógłby na przykład zabrać nam ukochane dziecko albo na niewinną istotę zesłać chorobę. Dlatego wątpimy, przeklinamy Boga i odsuwamy się od kościoła.
Kryzys wiary pojawia się często u osób dorastających. Jak pisze ojciec Mateusz Pindelski w portalu Apostoł, dla młodego człowieka rodzice, nauczyciele i generalnie dorośli przestają być autorytetem. Dojrzewająca osoba sama chce zbudować swoje przekonania, w tym również postrzeganie Boga i stosunek do religii. W tym czasie często pojawia się zwątpienie, bo wiara chrześcijańska wraz z jej dogmatami jest postrzegana przez dorastającego człowieka jako zagrożenie wolności.
Powody przeżywania zwątpienia mogą być jeszcze inne – szybkie i nowoczesne tempo życia, mnóstwo zajęć, nastawienie na zrobienie kariery zawodowej często absorbują nas do tego stopnia, że w gąszczu zajęć i obowiązków zapominamy o kościele. Zwłaszcza, że dzisiejszy model życia (szczególnie w dużych miastach) nie współgra z religią i jej przykazaniami. Nastąpiła większa tolerancja, seks przed ślubem jest obecnie bardziej powodem do wstydu niż dumy, przyjemnie jest również porządnie się napić, zapalić papierosa, zabawić – gdzie tutaj miejsce na wiarę?
Problem zaczyna się w momencie, gdy wierny sam zdaje sobie sprawę, że odsunął się od kościoła. Kiedy mu to przeszkadza i zaczyna mieć z tego powodu wyrzuty sumienia, to znak, że kryzys wiary, który przeżywa, jest w jego przypadku głęboki. Co wtedy zrobić? Przede wszystkim należy znaleźć przyczynę zwątpienia w Boga. Zastanów się, co sprawiło, że przestałaś chodzić na niedzielną mszę, nie przestrzegasz przykazań i nie przeszkadza ci życie w grzechu? Być może odpowiedzi na te pytania łatwiej będzie ci znaleźć, jeśli dotychczas byłaś osobą głębokiej wiary.
Często jednak znalezienie źródła kryzysu nie jest takie proste. W takim wypadku warto zwrócić się do zaufanej osoby po pomoc. Kim powinna być ta osoba? Na początek może być nią ktoś z rodziny czy przyjaciel. Czasem nawet luźna rozmowa pozwala nam dostrzec wiele rzeczy, które wydawały się dotychczas niewidoczone. Dobrym rozwiązaniem jest także rozmowa z duchownym, choć taki krok wymaga nie lada odwagi. Jednak tak naprawdę tylko kapłan potrafi pomóc nam wrócić na drogę przyjaźni z Bogiem.
Ojciec Pindelski wyróżnia cztery sposoby pokonania kryzysu wiary. Pierwszy z nich to rada, aby nie wpadać w panikę, gdy zorientujemy się, że Bóg przestał być dla nas najważniejszy. Dalej należy postępować zgodnie z sumieniem. To dobry moment, żeby zrobić szczery rachunek sumienia i przystąpić do spowiedzi świętej. Tylko pamiętaj, że ta spowiedź nie może być wykonana pośpiesznie, gdy w kolejce za tobą czeka masa ludzi. Zdecyduj się na nią, gdy naprawdę będziesz na nią gotowa. Dobrze jest spowiedź w konfesjonale zamienić na rozmowę ze spowiednikiem. Nie bój się zadawać pytań. Mów, co cię dręczy, czego nie rozumiesz i dlaczego wątpisz. Punkt widzenia kościoła, który przedstawi ci kapłan, pozwoli ci lepiej zrozumieć pewne kwestie. A jeśli szukasz odpowiedzi na pytanie, jak całkowicie oczyścić się na spowiedzi, koniecznie zajrzyj do osobnego artykułu.
Kolejną receptą na kryzys wiary jest, według ojca Pindelskiego, szukanie prawdy. Oznacza ona kolejne zagłębienie się w religię, zastanowienie nad jej dogmatami i przykazaniami, spokojne rozważania na temat chrześcijaństwa i naszej roli we wspólnocie. Ostatnim punktem jest prośba o dar wiary. W tym czasie trzeba dużo się modlić, nie tylko na mszy, ale przede wszystkim w domu. Rozmowa z Bogiem pozwala zbliżyć się do niego, zwłaszcza gdy czujemy się przez niego zaniedbani i sami go zaniedbujemy.
I jeszcze jedna ważna kwestia związana z kryzysem religii – jeśli przyznasz się przed sobą, że przestałaś wierzyć w Boga, nie możesz przyjmować sakramentów świętych. Ojciec Pindelski nakazuje być jednak ostrożnym z takimi sądami, bo – jak mówi – wiara jest w nas bardzo głęboko zakorzeniona.
Jeśli to ciebie spotka kryzys wartości chrześcijańskich i zwątpisz w sens religii, nie załamuj się, bo to przytrafia się każdemu. Sztuką jest bowiem podniesienie się i powrót na ścieżkę prowadzącą do Boga, gdy na jakiś czas zwątpimy. Bo wtedy nasza wiara może stać się jeszcze głębsza.
Z Niepokalaną
... w szkole wiary Jesień 3(67) 2011
Jaka wieczność nas czeka? / ks. Eugeniusz Zarzeczny MIC
Na ogół, tak na co dzień, mamy dość mgliste wyobrażenie wieczności. No bo, jak sobie wyobrazić coś, co kompletnie przekracza ludzki rozum. Dlatego wielu o niej nie myśli, inni ją kwestionują. Są jednak i tacy, którzy o niej myślą, troszcząc się, wręcz martwiąc o swoją przyszłość po tym życiu, które przecież – wcześniej lub później – się skończy. I jeśli nie ma nic „po tym życiu”, to nasza egzystencja staje się czymś smutnym, jakimś przypadkiem, wydarzeniem kończącym się ponuro i niemającym głębszego uzasadnienia.
Współczuć należy ateistom, niewierzącym, bo ich przyszłość pozbawiona jest nadziei, a w zasadzie w ich świadomości prawie jej nie ma. Ale nie pora i miejsce, by zajmować się smutną perspektywą niewierzących. Jako wierzący jesteśmy zaproszeni do tego, by mieć w świadomości, że po tym życiu, które jest tylko krótką pielgrzymką, czeka nas spotkanie z Bogiem, twarzą w twarz. To On będzie decydował o tym, jaka wieczność nas czeka. Kryterium tej decyzji nie wynika z naszych zasług, kompetencji, „użebrania” czegoś, co nazywa się życiem wiecznym. Pierwsza jest decyzja: co wybieram i ze względu na kogo? W Księdze Powtórzonego Prawa czytamy: „Patrz! Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście. Ja dziś nakazuję ci miłować Pana, Boga twego, i chodzić Jego drogami, pełniąc Jego polecenia, prawa i nakazy, abyś żył i mnożył się, a Pan, Bóg twój, będzie ci błogosławił w kraju, który idziesz posiąść. Ale jeśli swe serce odwrócisz, nie usłuchasz, zbłądzisz i będziesz oddawał pokłon obcym bogom, służąc im - oświadczam wam dzisiaj, że na pewno zginiecie, niedługo zabawicie na ziemi, którą idziecie posiąść, po przejściu Jordanu. Biorę dziś przeciwko wam na świadków niebo i ziemię, kładąc przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie, abyście żyli wy i wasze potomstwo, miłując Pana, Boga swego, słuchając Jego głosu, lgnąc do Niego; bo tu jest twoje życie i długie trwanie twego pobytu na ziemi” (Pwt 30,15-20). Słowa te Bóg skierował do narodu wybranego. Ziemia Obiecana jest dla nas, chrześcijan, znakiem, zapowiedzią nieba, obietnicą zamieszkania w domu Ojca. To w tym życiu dokonujemy wyboru: życie lub śmierć, błogosławieństwo lub przekleństwo.
Pierwszą drogą idzie się wtedy, gdy żyjemy według przykazań i Ewangelii głoszonej przez Chrystusa. Drugą - gdy żyjemy według własnego tylko planu, ambicji, roszczeń, traktując Boga jak polisę ubezpieczeniową i kogoś, kto realizuje nasze pomysły, do czegoś nam służy albo w ogóle Go nie ma na horyzoncie. Nie istnieje inna droga. Albo – albo. Bóg zawsze stawia sprawy jasno. Jego miłość zachęca nas do wyboru życia i błogosławieństwa. Śmierć i przekleństwo możemy ściągnąć sami na siebie wtedy, kiedy „wysyłamy” Boga na margines naszego życia, ograniczamy Jego obecność do kilku chwil spędzonych od czasu do czasu w kościele, oddajemy Mu coś w rodzaju daniny, kultu, co nijak nie przekłada się na nasze życie codzienne, wybory itd. A On przecież pragnie naszego szczęścia, tęskni za naszą miłością i pragnie być kochanym.
W Ewangelii św. Jana czytamy: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony. Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu; a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w imię Jednorodzonego Syna Bożego. A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki. Każdy bowiem, kto się dopuszcza nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby nie potępiono jego uczynków. Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki są dokonane w Bogu” (J 3,16-20). Bóg powołał nas do życia i szczęścia. Taki był Jego zamysł od początku, i nic się nie zmieniło. Problem w tym, że mamy własny pomysł na to, jak być szczęśliwymi. Jest to wizja często bardzo ograniczona, obliczona na doraźne korzyści, na małe zadowolenia. Często wiąże się to z ucieczką od trudu, odpowiedzialności czy poświęcenia, według zasady: szybko, łatwo i przyjemnie.
Bóg posłał swego Syna, by nam przypomniał, że jesteśmy Jego dziećmi, dla których przygotował miejsce w swoim domu. Jednak skoncentrowani na sobie, nie dostrzegamy i nie doceniamy Jego miłości. Wydaje się ona czymś abstrakcyjnym, mało interesującym i niepociągającym. Jak podobno mawiał św. Franciszek - „Miłość jest niekochana”. Chodzi o miłość Boga i to, co z niej wynika. Owszem, przyznajemy, że jest jakieś niebo, jakaś wieczność. Perspektywa spotkania z Bogiem – Źródłem miłości - wcale nie jest atrakcyjna. Niewielu za nią tęskni, bo nie wierzy, że to spotkanie jest zaspokojeniem wszystkich ludzkich tęsknot i pragnień. Próbujemy zapewnić sobie wieczność przez zapisanie się, choć minimalnie, w historii tego świata. A przecież i on kiedyś przeminie. Co wtedy nam zostanie? Żadna próba uchwycenia wieczności, zdobycia jej własnymi siłami nie powiedzie się, jeśli nie będzie oparta na zaufaniu Bogu, na chodzeniu Jego drogami, podobaniu się Jemu.
Wiara w Boga, życie wieczne nie polega na deklaracjach, tak jak prawdziwa miłość nie wyraża się w słowach. Nasze wybory, sposób życia, myślenia, decyzje, które prowadzą do zaprzestania koncentrowania się tylko na sobie, otwierają nasze serca na największą Miłość, dającą się za darmo. A to otwiera nas na wieczność, która przestaje być czymś abstrakcyjnym. Poznajemy, jak bardzo zostaliśmy ukochani przez Boga, który nigdy nie przestał za nami tęsknić. A Ty? Czy za Nim tęsknisz?...
Są w życiu człowieka takie dni, pełne ufności Bogu,
i taka pewność bliskości Boga, odczucie Jego obecności i dobroci,
że człowiek chciałby krzyknąć jak Piotr:
- Panie (...) każ mi przyjść do siebie po wodzie -
i może naprawdę chodzić po morzu.
Są jednak i takie dni, kiedy przychodzi zwątpienie
i krzyczy człowiek: Gdzie jesteś, Boże, czy nie widzisz, że tonę?
Czy Ty naprawdę gdzieś jesteś?
Zwątpienie nie jest utratą wiary, jest tylko pytaniem,
a pytanie nieodłączne jest od wiary.
Zwątpienie może prowadzić do utraty wiary.
Zwątpienie jest albo pokusą szatana, albo próbą naszej wiary,
doświadczeniem, które ma prowadzić do umocnienia wiary.
Piotr to człowiek wielkich wzlotów, ale i zwątpień.
- Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie.
- Przyjdź! -
I byłoby wszystko cudownie, gdyby nie wiatr, wysoka fala
i świadomość, że pod nim jest kilkadziesiąt metrów wody.
I zaczął tonąć.
I byłoby wszystko cudownie, gdyby nie zwątpił.
Czemu zwątpiłeś, małej wiary?
Gdybyśmy mogli widzieć, dotykać Boga,
nie mielibyśmy wątpliwości, że jest,
ale teraz Bóg jest dla nas tajemnicą,
wierzymy Bogu i wierzymy w Boga.
Jestem pewny, że On jest, bo On sam mi o tym powiedział,
ale im więcej Go poznaję, tym więcej mam pytań, wątpliwości.
I tak już będzie do końca.
Kiedyż przyjdę i ujrzę Jego oblicze?
Kiedyż będę mógł Go poznać tak, jak poznany jestem?
Gdy ustanie już wiara, gdy spełni się nadzieja,
a zostanie tylko miłość - doświadczenie - oglądanie Boga.
Są wakacje i dla wielu z nas próba wiary, bo więcej zamyślenia.
Spostrzegam ślady Boga, widzę rozmnożenie chleba,
próbuję chodzić po jeziorze, ale tonę.
Widzę ludzkie cierpienie, ludzkie zawiedzenie,
niesprawiedliwość ludzką, grzech człowieka,
zarazę ziemniaczaną, wiatry i deszcze ulewne,
i przychodzi zwątpienie.
Piotr w chwili zwątpienia wołał: Panie, ratuj mnie!
Jezus chwycił go za rękę i uczynił mu wyrzut: Czemu zwątpiłeś?
I tak wsiedli do łodzi. Ucichł wiatr, uspokoiło się morze,
minęło zwątpienie.
Piotr upadł na kolana i wyznał: - Ty naprawdę jesteś Bogiem.
Panie, nie trzymaj mnie za rękę, bo ja jestem grzeszny człowiek! (por. Łk 5, 8). -
Błogosławione jest zwątpienie,
po którym stanie się w człowieku większa wiara - mocniejsze zaufanie.
Wróćmy do pierwszego czytania.
Eliasz jest prorokiem, który też przeżył zwątpienie.
Przed zemstą Izebel uciekł do Beer-Szeby.
Stamtąd udał się na pustynię, aby tam umrzeć.
Uszedł dzień drogi.
Zmęczony i głodny usiadł pod krzakiem janowca i powiedział:
- Teraz, o Panie, dość już tego. Odbierz mi życie (...) - i zasnął.
Zbudził go anioł Boży i powiedział: - Wstań, jedz. -
U wezgłowia zobaczył prorok chleb i wodę.
Zjadł chleb, wypił wodę i znów zasnął w zwątpieniu.
- Wstań, jedz - zbudził go anioł powtórnie. -
Przed tobą jeszcze daleka droga. -
Posilił się Eliasz i mocą tego pokarmu szedł czterdzieści dni i nocy,
aż do Bożej góry Horeb.
Choć człowiek zwątpi, Bóg jest zawsze wierny (por. 1 Krl 19, 3-8).
I jeszcze o Eliaszu.
Na górze Horeb Eliasz wszedł do groty i tam spędził noc.
I rzekł do niego Pan: - Co ty tu robisz, Eliaszu? Wyjdź na górę. -
A wtedy przechodził Pan.
Najpierw wielki wicher rozrywał góry i łamał skały,
ale to jeszcze nie był Bóg.
Potem stało się trzęsienie ziemi,
ale Bóg nie był w trzęsieniu ziemi.
Potem ogień, ale Jahwe nie był w ogniu.
Potem dał się słyszeć szmer delikatnego powiewu
i wtedy przemówił do niego Bóg.
O, Boże, jakie to wszystko przedziwne.
Trzeba przeżyć to wszystko, aby usłyszeć Boga?
I wicher, i trzęsienie ziemi, i ogień, aby minęło zwątpienie?
Tak. Trzeba wszystko przeżyć:
niebezpieczeństwo i śmierć,
głód i nagość,
ogień i wodę,
suszę i powódź,
nieurodzaj i utratę wszystkiego,
wojnę i pokój,
noce i dnie,
zbrodnię i karę,
dzieje grzechu i potępienie,
zarazę i cierpienie,
zdradę i ucieczkę,
samotność i więzienie,
ranę i klęskę,
zwątpienie i grzech
- trzeba to wszystko przeżyć, żeby potem mocniej uwierzyć.
Czas i na moją spowiedź wobec was,
którzy też przeżyliście zwątpienie.
Ja też.
Jeśli borykacie się ze zwątpieniem - to ja więcej.
Jestem pod wrażeniem czytań liturgicznych ostatniego tygodnia.
Mojżesz wyprowadził lud swój z niewoli egipskiej do Ziemi Obiecanej.
Cudownie przeprowadził ich przez Morze Czerwone, a oni szemrali.
Wyprowadził wodę ze skały - a oni buntowali się.
Dał im Boże przykazania - a oni oddawali cześć cielcowi.
Uprosił dla nich mannę z nieba
- znudziła się im manna mizerna i wołali o mięso.
Więc mieli przepiórki - a jednak zwątpili.
A Mojżesz tak się modlił:
Czemu tak źle się obchodzisz ze sługą swoim,
czemu nie darzysz mnie życzliwością
i złożyłeś na mnie cały ciężar tego ludu (...)
Nie mogę już sam dłużej udźwignąć troski o ten lud,
już mi nazbyt ciąży.
Skoro tak ze mną postępujesz,
to raczej mnie zabij (...)
abym nie patrzył na swoje nieszczęście (Lb 11, 11. 14-15).
Rozumiem to i to jest często powodem mego zwątpienia,
ale mam odwagę wtedy powtarzać za św. Pawłem:
Prawdę mówię w Chrystusie, nie kłamię (...)
że w sercu moim odczuwam wielki smutek i nieprzerwany ból.
Wolałbym bowiem sam być pod klątwą [odłączonym] od Chrystusa
dla [zbawienia] braci moich,
którzy według ciała są moimi rodakami (Rz 9, 1-3).
Zwątpienie jest pokusą przeciw wierze, ale Pan mi wtedy mówi:
- Wystarczy ci mojej łaski.
Chciałem ci podać rękę, a tyś nią wzgardził.
Ukazywałem ci cuda Boga, a tyś nie uwierzył.
Odpuściłem ci grzechy twoje, a tyś się nie nawrócił.
Ofiarowałem ci swoje życie, a tyś zwątpił.
Piotrze, czemu zwątpiłeś? Ulękłeś się silnego wiatru?
Przecież ja jestem, nie bój się.
Panie, odejdź ode mnie, bo jestem człowiek grzeszny,
a Ty
... przenikasz i znasz mnie,
Ty wiesz, kiedy siadam i wstaję.
Z daleka przenikasz moje zamysły,
widzisz moje działanie i mój spoczynek (...)
Choć jeszcze nie ma słowa na języku:
Ty, Panie, już znasz je w całości (...)
Gdzież się oddalę przed Twoim duchem?
Gdzie ucieknę od Twego oblicza?
Gdy wstąpię do nieba, tam jesteś,
jesteś przy mnie, gdy się w Szeolu położę.
Gdybym przybrał skrzydła jutrzenki,
zamieszkał na krańcu morza:
tam również Twa ręka będzie mnie wiodła (...)
Jeśli powiem: "Niech mię przynajmniej ciemności okryją (...)"
sama ciemność nie będzie ciemna dla Ciebie (...)
Dziękuję Ci, że mnie stworzyłeś tak cudownie (Ps l39 [138], 1-4. 7-14).
Dziękuję Ci, Ojcze, żeś mnie tak cudownie stworzył.
Z całego serca będę Cię sławił, Panie!
Psalm Ci zaśpiewam wobec aniołów i będę wysławiał Twoje imię,
bo choć zwątpiłem, dodałeś sił mojej duszy.
Amen.
bp. Józef Zawitkowski
http://mateusz.pl/bpjz/homilie/1987-08-09.html
kinga2 [Usunięty]
Wysłany: 2012-01-11, 23:01
Czy chrześcijanin może wierzyć po swojemu?
ks. dr Bogusław Jaworowski
ks. Krzysztof Grzywocz
Dramat odmawianych modlitw i kłopot z wiarą
Poczekaj, aż skończę modlitwę
Pewien mężczyzna odmawiał modlitwę wieczorną. Podszedł do niego Pan Jezus i przyglądał mu się uważnie. „Może byśmy porozmawiali” - zaproponował. „Poczekaj, aż skończę modlitwę” - odpowiedział mężczyzna.
Historia brzmi być może humorystycznie, lecz kryje w sobie także ów dramat, który przenika życie wielu modlących się. Dlaczego moja modlitwa jest taka nużąca, dlaczego tak mało w niej pasji i zachwytu? Co zrobić, aby nie była tylko lękliwym obowiązkiem, który nie wystarczy, aby była źródłem siły, entuzjazmu i kreatywności? Co zrobić, aby - odmawiając modlitwę - nie odmówić spotkania?
Dramat odmawianych modlitw
Za dramatem odmawianych modlitw kryje się często kłopot z wiarą w Bożą obecność. Czy to możliwe, że Bóg tutaj, w moim świecie, mógłby się do mnie zwrócić? Może trzeba pojechać gdzieś daleko, na świętą górę Athos, do Fatimy albo na Jasną Górę? Czy Bóg nie wybiera szczególnych miejsc i odświętnego czasu, aby przemówić do ludzkości? A może potrzeba szczególnej ascezy, jak mozolnej tybetańskiej drogi, aby dotrzeć w rejony zamieszkiwane przez Boga i zadziwić Go swoją obecnością? Ale tutaj i teraz? Moja szara i nieprzygotowana codzienność: nieposprzątany pokój, chaotyczne myśli, niewyznane grzechy, włączony telewizor w sąsiednim pokoju, biegające dzieci. Teraz i tutaj? Gdzieś słyszałem o drzwiach, przy których On stoi i kołacze, ale pewnie należy rozumieć to symbolicznie i poetycko.
Kiedyś, pośród wydarzeń codziennego życia, kobieta przy studni usłyszała słowa: Daj Mi pić! (J 4, 7). Człowiek imieniem Zacheusz nawet się nie spostrzegł i siedział z Nim przy własnym stole (por. Lk 19, 1-10). Chrystus wszedł w zawikłany świat Piłata i rozmawiał z nim (por. J 18, 28 -J 19, 16). Rozpoznała Go Teresa z Lisieux i Faustyna Kowalska. Studentka polonistyki poznała Go na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie.
Pełne są niebiosa i ziemia
Inkarnacyjna tendencja Ducha Świętego nie zakończyła się w dniu zwiastowania czy w betlejemską noc. To, co jest tak zadziwiające w wydarzeniu chrześcijaństwa, to doświadczenie niepojętej bliskości Boga: „Pełne są niebiosa i ziemia chwały Twojej” (Sanctus).
Norwidowskie przekonanie „przez wszystko do mnie przemawiałeś Panie” pozostaje jednym ze śladów tego doświadczenia, które kształtuje tożsamość ludzi wiary.
Z drugiej jednak strony, człowiek nie może zagwarantować sobie prawa do bezbłędnego odczytywania Jego obecności. Nie ma klucza, dzięki któremu mógłby bezbłędnie powiedzieć: „Oto tu albo tam”. Już w XVI wieku przestrzegał św. Jan od Krzyża: „Toteż dziwię się wielce, że spotyka się jeszcze dzisiaj dusze nie posiadające za cztery grosze rozwagi, które posłyszawszy w chwilach skupienia jakieś słowa, uważają je wszystkie za słowa Boże. Twierdzą, że tak jest i mówią: «Bóg mi to powiedział», «Bóg mi dał taką odpowiedź». Najczęściej oczywiście nie są to słowa Boże, lecz ich własne odpowiedzi”.
To nie człowiek wyobraża i kreuje sobie obecność Boga pośrodku życia, lecz to On decyduje, kiedy i poprzez jaki „instrument” zagra człowiekowi swoją „pieśń nad pieśniami”. Czyni to „wielokrotnie i na różne sposoby”, ale to On wybrał Betlejem, to On przemówił do kobiety cudzołożnej i do Szawła, to On mówi poprzez kazanie wiejskiego proboszcza, Godzinki, popołudniowe nabożeństwo, uniesioną ponad twarzą księdza Hostię, umorusanego chłopca, cierpiącego przyjaciela.
Dlaczego „oczy tak często pozostają na uwięzi”?
Jeżeli prawdą jest, że Bóg jest tak blisko, że - tak zadziwiająco normalnie - obecny jest w naszym życiu, jak aniołowie na obrazach Jacka Malczewskiego, to dlaczego „oczy tak często pozostają na uwięzi”? W duchowości pierwszych wieków akcent zasadniczo nie był położony na szukanie woli Bożej czy „stopnie doskonałości”. Podkreślano nade wszystko „czystość serca”. św. Augustyn w jednym ze swoich kazań mówił: „Całe życie bracie polega na tym, aby oczyścić oczy serca, aby Boga oglądać mogły”. Człowiek patrzy na świat poprzez głębię swojej wierzącej prawości i wrażliwości. Tylko ta głębia rozpozna głębię.
Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał? (Łk 24, 32). Zamknięcie strefy spostrzegania do zmysłów „zewnętrznych”, tego, co widać i słychać, jest okaleczeniem człowieka. To, co widzi, jest wtedy piekielnie nudne. ślepota serca jest najbardziej niebezpieczną chorobą człowieka.
W tradycji chrześcijańskiej pozostało przekonanie o istnieniu zmysłów duchowych, które pozwalają zauważyć głębszy, duchowy wymiar rzeczywistości. Pozostają one w istotnym związku z „czystością serca” i ukazują świat w jego prawdziwej postaci. Zmysły duchowe reaktywują się w człowieku przez spojrzenia w wierze. Jeżeli patrzę, słucham, dotykam, wierząc, że Bóg przez „wszystko może przemówić”, wtedy zmysły stają się bardziej duchowe i potwierdzają mądrą intuicję wiary. A gdy odbieramy świat przez zmysły duchowe, wtedy nasza wiara staje się bardziej cielesna - uwrażliwiona na realność i codzienną konkretność.
Droga do codziennej realności
Doświadczenie wiary nie musi wtedy uciekać poza banalność codzienności w daleki świat Boga, nie musi płacić za doświadczenie duchowe opuszczeniem nużącej realności swojego domu, pracy i kultury. Tu i teraz zadziwia niepojęte piękno, dobro i prawda. Można wtedy stać godzinami i wpatrywać się w kwiaty. Wydaje się, że wystarczy zapach kwitnącej akacji, aby przeżyć ten dzień. Jakie to wtedy oczywiste, że do wychowania syna o wiele bardziej konieczny jest długi spacer niż kupno komputera. Ileż piękna w ciszy, czułości, muzyce Mozarta, niedzielnej liturgii. To, o czym marzymy, za czym tęsknimy, jest tak blisko!
Wzrasta dzisiaj zainteresowanie światem mistyków - w ich życiu codzienność i Bóg pozostały nierozdzielone. W jednym ze swoich listów pisała św. Teresa z Ávila: „Niniejszym listem świadczę, jako dziś, w wigilię Oczyszczenia Pani naszej r. 1573, otrzymałam siedemdziesiąt i dwie sztuki kur; a iż tak jest, stwierdzam to własnoręcznym podpisem. Niechaj Pan nasz otacza was zawsze świętą opieką swoją i niech Boski Majestat Jego darzy was taką hojnością dóbr swoich, jaką mocną jest wam użyczyć, amen”.
Droga do codziennej realności prowadzi przez modlitwę. Jej brak otwiera bramy iluzji, która codzienność maluje w szarych barwach. Obiecuje kolorową rzeczywistość, piękną i nasycającą, której jedynym mankamentem jest to, że nie ma jej „tu i teraz”. Kto oddziela realność od modlitwy, traci je obie. Są one dwiema stronami tej samej rzeczywistości, podobnymi do dwóch ustawionych naprzeciw siebie luster - w każdym z nich, w niekończący się sposób, odbija się ich wzajemne piękno.
"Kobieca uległość" - określenie to nasuwa nie najlepsze skojarzenia. Przywołuje obraz zdominowanej przez męża tyrana "kury domowej". Stawia przed oczyma istotę pozbawioną własnego charakteru, niezdolną samodzielnie myśleć, pragnąć, konsekwentnie dążyć do stawianych sobie celów. Uległa wobec męża, wycofuje się z podjętego postanowienia, aby odejść od "drania" po kolejnym ekscesie: "topnieje" pod żarem jego przeprosin i obietnic. Znosi upokorzenia, nie stawiając oporu. Płacze do poduszki, zamiast skutecznie przeciwstawić się doznawanym krzywdom. Łatwo ulega nastrojom, jest kapryśna i nieprzewidywalna. Można nią bez trudu manipulować, gdyż naiwnie poddaje się wszelkim sugestiom. Daje się ponosić emocjom, wyłączając rozum, co uniemożliwia racjonalną rozmowę.
"Łatwa dziewczyna" - pogardliwe określenie kobiety, która prowokuje mężczyznę i bez wielkich trudności pozwala mu się zdobyć. Swoją kokieterią zaprasza: "weź mnie" i faktycznie oddaje się chętnie i łatwo. Nawet jeśli stawia opory, nietrudno je złamać, ponieważ są bardziej elementem gry, niż rzeczywistą stanowczością. Ruch feministyczny uznaje uległość kobiety za najgroźniejszą herezję. Jest ona wymysłem "żądnych dominacji samców". Fałszywa doktryna, którą udało się im wmówić "płci pięknej". Kłamstwo nie mające nic wspólnego z rzeczywistością!
Czy jednak negatywne doświadczenia uległości nie dowodzą - paradoksalnie - iż stanowi ona o istocie kobiecości'? Jeśli przyjmiemy, że grzech rani ludzką naturę, a diabeł nie jest "stwórcą", lecz karykaturzystą, staje się jasne, że to, co w nas chore, brzydkie, żałosne, stanowi perwersję, skrzywienie wpisanego w nas dobra i piękna. Święta, czysta uległość Ewy wobec Adama, gdy pada na nią cień pierworodnego grzechu, karleje, choruje i wydaje cierpki owoc: "Ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą" (Rdz 3,16). Uświęcenie, powrót kobiety do pierwotnego piękna i godności, nie będzie więc polegał na porzuceniu przytłaczającego ciężaru uległości, ale na jej uleczeniu. W świetle Bożego słońca Jego łaski to, co rachityczne i zdziczałe, może stać się na powrót zdrowe, soczyste i rodzące rozkoszny owoc. Gdzie szczególnie można tego doświadczyć?
Uległość w konflikcie
We wzajemnych relacjach z mężczyzną, kiedy pada na nie cień konfliktu, kobieta potrafi zachować się z godnością, nie wchodząc równocześnie "w starcie". W takiej postawie tkwi jej siła. Słowom i stylowi mężczyzny potrafi sprzeciwić się w sposób, który, pozbawiony agresji, jest jednak szalenie skuteczny. "Miękka", ale stanowcza reakcja, która stanowi potężną "broń" wobec mężczyzny. Może to być milczenie wobec krzyku albo słowa: "Proszę, żebyś tak do mnie nie mówił". Niektóre kobiety potrafią z godnością opuścić towarzystwo płci brzydkiej, jeśli ta zachowuje się po chamsku. Bez histerii i łez wychodzą, zostawiając na przykład krzyczącego faceta sam na sam z własną złością. Jeśli mężczyzna nie jest beznadziejnym gburem, takie zachowanie razi jak prąd pod wysokim napięciem. Zmusza go do pomyślenia nad tym, co robi i mówi. Może być kubłem zimnej wody na jego rozpaloną głowę.
Uległość w podejmowaniu decyzji
Mężczyźnie dosyć często wydaje się, że wie, czego chce i jaką w konkretnej sytuacji powinien podjąć decyzję. Biada, gdyby ktoś wówczas próbował mu się sprzeciwiać. Kobiety, dzięki swej uległości, potrafią z reguły przemycić własne zdanie w formie sugestii, która nie stwarza poczucia zagrożenia u mężczyzny. Przez to czyni go podatnym na zmianę postawy, przyjęcie innego punktu widzenia. Nie krzyczy: "To bez sensu!" Lecz mówi: "Wydaje mi się, że nie masz racji". Nie przypuszcza ataku na pozycję przeciwnika, ale opisuje rzeczywistość. Mówi: "Popatrz!"
Wycofując się i stwarzając pole mężczyźnie, zmusza go o wiele skuteczniej do dialogu, otwarcia na partnerstwo, niż domagając się równouprawnienia. Nie czując się zagrożony, mężczyzna łatwiej może odkryć konieczność wspólnego podejmowania decyzji, wspólnej rozmowy, poszukiwania najlepszych rozwiązań.
Uległość wobec Boga
"Wyprowadzę ją na pustynię i będzie mi tam uległa, jak za dni swej młodości" (Oz 2,17). Izrael jest porównany w Biblii do kobiety odnalezionej i wybranej przez Boga. Oczekuje On od niej uległości wobec Jego zamiarów oraz wierności. W Maryi Jahwe doczekał się takiej odpowiedzi, dzięki czemu mógł spełnić swoje pragnienie, aby Ciało Oblubienicy stało się płodne, wydając światu Dziecko - Mesjasza. Maryja odpowiada Bogu: "Niech mi się stanie".
Do proboszcza zgłasza się para z prośbą o chrzest dziecka. W toku rozmowy okazuje się, że kobieta i mężczyzna żyją w związku cywilnym, ale nie zamierzają brać ślubu kościelnego, bo nie są pewni dożywotniej trwałości swojego związku. Nie chodzą też do kościoła ani w niedzielę, ani w święta i nie modlą się, ale na pytanie, czy są w stanie zapewnić chrześcijańskie wychowanie dziecku (bo taki obowiązek z założenia przyjmują na siebie rodzice proszący Kościół o chrzest dla dziecka), odpowiadają: "Oczywiście!".
Inny przykład: do księdza zgłasza się ojciec, który prosi o bierzmowanie dla swojego syna. W rozmowie okazuje się, że kandydat na dojrzałego chrześcijanina w ogóle nie uczestniczył w przygotowaniach do sakramentu. Dla ojca nie stanowi to jednak żadnego problemu, może przecież złożyć stosowną ofiarę, aby ksiądz przymknął oko na "biurokratyczne obostrzenia", i bardzo się dziwi, kiedy ten okazuje się "na tyle nieżyciowy", że odmawia.
To tylko dwa przykłady formalistycznego potraktowania podstawowych sakramentów inicjacji chrześcijańskiej, które w założeniu mają dawać nie tylko stosowne zaświadczenie uprawniające w przyszłości do innych kościelnych "świadczeń religijnych", ale przynoszą nowe życie w Chrystusie i moc Ducha Świętego do mężnego wyznawania wiary w życiu dorosłym. Jednak kto by dzisiaj w to jeszcze wierzył...
Dlaczego jestem wierzący?
Jeszcze do niedawna chrześcijaństwo w Polsce było bardzo silnie umocowane kulturowo i społecznie. Nawet w PRL-u, mimo oficjalnej instytucjonalnej i ideologicznej walki z religią, Kościół cieszył się w miarę powszechnym szacunkiem, a jego wrogowie musieli liczyć się z jego siłą.
U podstaw tej kulturowej potęgi był fakt, że w bardziej tradycyjnych regionach samo niechodzenie do kościoła w niedzielę było postrzegane jako pewna anomalia. Podobnie było z brakiem zachowywania tradycyjnych standardów moralnych. Przykładowo: rozwód i powtórny związek cywilny traktowane były jako oczywiste moralne wykroczenie i zaburzenie w relacjach społecznych, tak też postrzegano wspólne mieszkanie par bez ślubu. Natomiast za obowiązującą normę uważano małżeństwo i to niemal wyłącznie zawarte w kościele.
Kiedy w tamtych realiach społecznych zapytano by przeciętnego katolika, dlaczego jest wierzący, najczęstszą odpowiedzią byłoby powołanie się na ciągłość kulturową: "Jestem wierzący, ponieważ mój dziadek był wierzący, mój ojciec był wierzący i cała moja rodzina była wierząca...". Taka odpowiedź wynikała stąd, że w tamtych czasach rodzina była podstawowym miejscem kulturowego przekazu religijnej tradycji. W rodzinach uczono dzieci, że chodzenie do kościoła w niedzielę jest nie tylko normą wynikającą z trzeciego przykazania Dekalogu, ale i obowiązującym standardem społecznym. Religijne obchodzenie wielkich świąt również było oczywiste.
Miało to oczywiście swoje dobre strony, bo silny kulturowo katolicyzm sprzyjał wielu pozytywnym zachowaniom moralnym, kulturowym i społecznym. Pewnych rzeczy po prostu nie wypadało robić, kiedy większość lokalnej społeczności wyznawała podobne wartości.
W takich warunkach mogła się jednak rodzić również negatywna tendencja, aby chrześcijaństwo sprowadzać raczej do wyznawania pewnych uniwersalnych idei i zasad, niż widzieć w nim osobistą relację z Osobą Jezusa Chrystusa. Tam bowiem, gdzie istnieje wiara silnie uwarunkowana kulturowo, część ludzi niejako zwalnia się od osobistego poszukiwania Boga i relacji z Nim, bo wydaje się im, że wystarczy, jeśli w tej dziedzinie poniesie ich wspólnota. Stąd w takich środowiskach zdarzało się, że słabsze było intelektualne pogłębienie prawd wiary.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum
Zadaniem Stowarzyszenie Trudnych Małżeństw SYCHAR jest wspieranie rozwoju naszej Wspólnoty - powstających Ognisk Sycharowskich poprzez m.in. drukowanie materiałów, ulotek... Pomóż nam pomagać małżonkom, umacniać ich w wierności i nadziei! >>
„Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych? Nie ma Go tutaj; zmartwychwstał!” (Łk 24,5-6) "To się Bogu podoba, jeżeli dobrze czynicie, a przetrzymacie cierpienia" (1 P 2,20b) "Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat” (J 16,33)
„Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu!” (Mk 16,15)
To może być także Twoje zmartwychwstanie - zmartwychwstanie Twojego małżeństwa!
Jan Paweł II:
Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje „Westerplatte". Jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można zdezerterować. Wreszcie — jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić, tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie. Tak, obronić — dla siebie i dla innych.
Dla tych, którzy kochają - propozycja wzoru odpowiedzi na pozew rozwodowy
W odpowiedzi na pozew wnoszę o oddalenie powództwa w całości i nie rozwiązywanie małżeństwa stron przez rozwód.
UZASADNIENIE
Pomimo trudności jakie nasz związek przechodził i przechodzi uważam, że nadal można go uratować. Małżeństwa nie zawiera się na chwilę i nie zrywa w momencie, gdy dzieje się coś niedobrego. Pragnę nadmienić, iż w przyszłości nie zamierzam się już z nikim innym wiązać. Podjąłem (podjęłam) bowiem decyzję, że będę z żoną (mężem) na zawsze i dołożę wszelkich starań, aby nasze małżeństwo przetrwało. Scalenie związku jest możliwe nawet wtedy, gdy tych dobrych uczuć w nas nie ma. Lecz we mnie takie uczucia nadal są i bardzo kocham swoją żonę (męża), pomimo, iż w chwili obecnej nie łączy nas więź fizyczna. Jednak wyrażam pragnienie ratowania Naszego małżeństwa i gotowy (gotowa) jestem podjąć trud jaki się z tym wiąże. Uważam, że przy odrobinie dobrej woli możemy odbudować dobrą relację miłości.
Dobro mojej żony (męża) jest dla mnie po Bogu najważniejsze. Przed Bogiem to bowiem ślubowałem (ślubowałam).
Moim zdaniem każdy związek ma swoje trudności, a nieporozumienia jakie wydarzyły się między nami nie są powodem, aby przekreślić nasze małżeństwo i rozbijać naszą rodzinę. Myślę, że każdy rozwód negatywnie wpływa nie tylko na współmałżonków, ale także na ich rodziny, dzieci i krzywdzi niepotrzebnie wiele bliskich sobie osób. Oddziaływuje również negatywnie na inne małżeństwa.
Z moją (moim) żoną (mężem) znaliśmy się długo przed zawarciem naszego małżeństwa i uważam, że był to wystarczający czas na wzajemne poznanie się. Po razem przeżytych "X" latach (jako para, narzeczeni i małżonkowie) żona (mąż) jest dla mnie zbyt ważną osobą, aby przekreślić większość wspólnie spędzonych lat. Według mnie w naszym związku nie wygasły więzi emocjonalne i duchowe. Podkreślam, iż nadal kocham żonę (męża) i pomimo, że oddaliliśmy się od siebie, chcę uratować nasze małżeństwo. Osobiście wyrażam wolę i chęć naprawy naszych małżeńskich relacji, gdyż mam przekonanie, że każdy związek małżeński dotknięty poważnym kryzysem jest do uratowania.
Orzeczenie rozwodu spowodowałoby, że ucierpiałoby dobro wspólnych małoletnich dzieci stron oraz byłoby sprzeczne z zasadami współżycia społecznego. Dzieci potrzebują stabilnego emocjonalnego kontaktu z obojgiem rodziców oraz podejmowania przez obie strony wszelkich starań, by zaspokoić potrzeby rodziny. Rozwód grozi osłabieniem lub zerwaniem więzi emocjonalnej dzieci z rodzicem zamieszkującym poza rodziną. Rozwód stron wpłynie także niekorzystnie na ich rozwój intelektualny, społeczny, psychiczny i duchowy, obniży ich status materialny i będzie usankcjonowaniem niepoważnego traktowania instytucji rodziny.
Jestem katolikiem (katoliczką), osobą wierzącą. Moje przekonania religijne nie pozwalają mi wyrazić zgody na rozwód, gdyż jak mówi w punkcie 2384 Katechizm Kościoła Katolickiego: "Rozwód znieważa przymierze zbawcze, którego znakiem jest małżeństwo sakramentalne", natomiast Kompendium Katechizmu Kościoła Katolickiego w punkcie 347 nazywa rozwód jednym z najcięższych grzechów, który godzi w sakrament małżeństwa.
Wysoki Sądzie, proszę o danie nam szansy na uratowanie naszego małżeństwa. Uważam, ze każda rodzina, w tym i nasza, na to zasługuje. Nie zmienię zdania w tej ważnej sprawie, bo wtedy będę niewiarygodny w każdej innej. Brak wyrażenia mojej zgody na rozwód nie wskazuje na to, iż kierują mną złe emocje tj. złość czy złośliwość. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że nie zmuszę żony (męża) do miłości. Rozumiem, że moja odmowa komplikuje sytuację, ale tak czuję, takie są moje przekonania religijne i to dyktuje mi serce.
Bardzo kocham moją (mojego) żonę (męża) i w związku z powyższym wnoszę jak na wstępie.
List Episkopatu Polski na święto św. Rodziny
Warto jeszcze raz podkreślić, że u podstaw każdej rodziny stoi małżeństwo. Chrześcijańskie patrzenie na małżeństwo w pełni uwzględnia wyjątkową naturę tej wspólnoty osób. Małżeństwo to związek mężczyzny i niewiasty, zawierany na całe ich życie, i z tej racji pełniący także określone zadania społeczne. Chrystus podkreślił, że mężczyzna opuszcza nawet ojca i matkę, aby złączyć się ze swoją żoną i być z nią przez całe życie jako jedno ciało (por. Mt 19,6). To samo dotyczy niewiasty. Naszym zadaniem jest nieustanne przypominanie, iż tylko tak rozumianą wspólnotę mężczyzny i niewiasty wolno nazywać małżeństwem. Żaden inny związek osób nie może być nawet przyrównywany do małżeństwa. Chrześcijanie decyzję o zawarciu małżeństwa wypowiadają wobec Boga i wobec Kościoła. Tak zawierany związek Chrystus czyni sakramentem, czyli tajemnicą uświęcenia małżonków, znakiem swojej obecności we wszystkich ich sprawach, a jednocześnie źródłem specjalnej łaski dla nich. Głębia duchowości chrześcijańskich małżonków powstaje właśnie we współpracy z łaską sakramentu małżeństwa. więcej >>
Wszechświat na miarę człowieka
Wszechświat jest ogromny. Żeby sobie uzmysłowić rozmiary wszechświata, załóżmy, że odległość Ziemia - Słońce to jeden milimetr. Wtedy najbliższa gwiazda znajduje się mniej więcej w odległości 300 metrów od Słońca. Do Słońca mamy jeden milimetr, a do najbliższej gwiazdy około 300 metrów. Słońce razem z całym otoczeniem gwiezdnym tworzy ogromny system zwany Droga Mleczną (galaktykę w kształcie ogromnego dysku). W naszej umownej skali ten ogromny dysk ma średnicę około 6 tysięcy kilometrów, czyli mniej więcej tak, jak stąd do Stanów Zjednoczonych. Światło zużywa na przebycie od jednego końca tego dysku do drugiego - około 100 tysięcy lat. W tym dysku mieści się około 100 miliardów gwiazd. To jest ogromny dysk! Jeszcze mniej więcej sto lat temu uważano, że to jest cały wszechświat. Okazało się, że tak wcale nie jest. Wszechświat jest znacznie, znacznie większy! Jeżeli te 6 tysięcy kilometrów znowu przeskalujemy, tym razem do jednego centymetra, to cały wszechświat, który potrafimy zaobserwować (w tej skali) jest kulą o średnicy 3 kilometrów. I w tym właśnie obszarze, jest około 100 miliardów galaktyk (czyli takich dużych systemów gwiezdnych, oczywiście różnych kształtów, różnych wielkości). To właśnie jest cały wszechświat, który potrafimy badać metodami fizycznymi, wykorzystując techniki astronomiczne. (Wszechświat na miarę człowieka >>>)
Musicie zawsze powstawać!
Możecie rozerwać swoje fotografie i zniszczyć prezenty. Możecie podeptać swoje szczęśliwe wspomnienia i próbować dzielić to, co było dla dwojga. Możecie przeklinać Kościół i Boga.
Ale Jego potęga nie może nic uczynić przeciw waszej wolności. Bo jeżeli dobrowolnie prosiliście Go, by zobowiązał się z wami... On nie może was "rozwieść".
To zbyt trudne? A kto powiedział, że łatwo być
człowiekiem wolnym i odpowiedzialnym. Miłość się staje Jest miłością w marszu, chlebem codziennym.
Nie jest umeblowana mieszkaniem, ale domem do zbudowania i utrzymania, a często do remontu. Nie jest triumfalnym "TAK", ale jest mnóstwem "tak", które wypełniają życie, pośród mnóstwa "nie".
Człowiek jest słaby, ma prawo zbłądzić! Ale musi zawsze powstawać i zawsze iść. I nie wolno mu odebrać życia, które ofiarował drugiemu; ono stało się nim.
Klasycznym tekstem biblijnym ukazującym w świetle wiary wartość i sens środków ubogich jest scena walki z Amalekitami. W czasie przejścia przez pustynię, w drodze do Ziemi Obiecanej, dochodzi do walki pomiędzy Izraelitami a kontrolującymi szlaki pustyni Amalekitami (zob. Wj 17, 8-13). Mojżesz to Boży człowiek, który wie, w jaki sposób może zapewnić swoim wojskom zwycięstwo. Gdyby był strategiem myślącym jedynie po ludzku, stanąłby sam na czele walczących, tak jak to zwykle bywa w strategii. Przecież swoją postawą na pewno by ich pociągał, tak byli wpatrzeni w niego. On zaś zrobił coś, co z punktu widzenia strategii wojskowej było absurdalne - wycofał się, zostawił wojsko pod wodzą swego zastępcy Jozuego, a sam odszedł na wzgórze, by tam się modlić. Wiedział on, człowiek Boży, człowiek modlitwy, kto decyduje o losach świata i o losach jego narodu. Stąd te wyciągnięte na szczycie wzgórza w geście wiary ramiona Mojżesza. Między nim a doliną, gdzie toczy się walka, jest ścisła łączność. Kiedy ręce mu mdleją, to jego wojsko cofa się. On wie, co to znaczy - Bóg chce, aby on wciąż wysilał się, by stale wyciągał ręce do Pana. Gdy ręce zupełnie drętwiały, towarzyszący Mojżeszowi Aaron i Chur podtrzymywali je. Przez cały więc dzień ten gest wyciągniętych do Pana rąk towarzyszył walce Izraelitów, a kiedy przyszedł wieczór, zwycięstwo było po ich stronie. To jednak nie Jozue zwyciężył, nie jego wojsko walczące na dole odniosło zwycięstwo - to tam, na wzgórzu, zwyciężył Mojżesz, zwyciężyła jego wiara.
Gdyby ta scena miała powtórzyć się w naszych czasach, wówczas uwaga dziennikarzy, kamery telewizyjne, światła reflektorów skierowane byłyby tam, gdzie Jozue walczy. Wydawałoby się nam, że to tam się wszystko decyduje. Kto z nas próbowałby patrzeć na samotnego, modlącego się gdzieś człowieka? A to ten samotny człowiek zwycięża, ponieważ Bóg zwycięża przez jego wiarę.
Wyciągnięte do góry ręce Mojżesza są symbolem, one mówią, że to Bóg rozstrzyga o wszystkim. - Ty tam jesteś, który rządzisz, od Ciebie wszystko zależy. Ludzkiej szansy może być śmiesznie mało, ale dla Ciebie, Boże, nie ma rzeczy niemożliwych. Gest wyciągniętych dłoni, tych mdlejących rąk, to gest wiary, to ubogi środek wyrażający szaleństwo wiary w nieskończoną moc i nieskończoną miłość Pana.
„Ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że ciebie nie opuszczę aż do śmierci" - to tekst przysięgi małżeńskiej wypowiadany bez żadnych warunków uzupełniających. Początek drogi. Niezapisana karta z podpisem: „aż do śmierci". A co, gdy pojawią się trudności, kryzys, zdrada?...
„Wtedy przystąpili do Niego faryzeusze, chcąc Go wystawić na próbę, zadali Mu pyta-nie: «Czy wolno oddalić swoją żonę z jakiegokolwiek powodu?» On im odpowiedział: «czy nie czytaliście, że Stwórca od początku stworzył ich mężczyzną i kobietą? Dlatego opuści człowiek ojca i matkę i będą oboje jednym ciałem. A tak nie są już dwojgiem, lecz jednym ciałem. Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela»"(Mt 19, 3-5). Dwanaście lat temu nasilający się kryzys, którego skutkiem byt nowy związek mojego męża, separacja i rozwód, doprowadził do rozpadu moje małżeństwo. Porozumienie zostało zerwane. Zepchnięta na dalszy plan, wyeliminowana z życia, nigdy w swoim sercu nie przestałam być żoną mojego męża. Sytuacje, wobec których stawałam, zda-wały się przerastać moją wytrzymałość, odbierały nadzieję, niszczyły wszystko we mnie i wokół mnie. Widziałam, że w tych trudnych chwilach Bóg stawał przy mnie i mówił: „wystarczy ci mojej łaski", „Ja jestem z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata". Był Tym, który uczył mnie, jak nieść krzyż zerwanej jedności, rozbitej rodziny, zdrady, zaparcia, odrzucenia, szyderstwa, cynizmu, własnej słabości, popełnionych grzechów i błędów. Podnosił, nawracał, przebaczał, uczyt przebaczać. Kochał. Akceptował. Prowadził. Nadawał swój sens wydarzeniom, które po ludzku zdawały się nie mieć sensu. Byt wierny przymierzu, które zawarł z nami przed laty przez sakrament małżeństwa. Teraz wiem, że małżeństwo chrześcijańskie jest czym innym niż małżeństwo naturalne. Jest wielką łaską, jest historią świętą, w którą angażuje się Pan Bóg. Jest wydarzeniem, które sprawia, „że mąż i żona połączeni przez sakrament to nie przypadkowe osoby, które się dobrały lub nie, lecz te, którym Bóg powiedział «tak», by się stały jednym ciałem, w drodze do zbawienia".
Ja tę nadzwyczajność małżeństwa sakramentalnego zaczęłam widzieć niestety późno, bo w momencie, gdy wszystko zaczęto się rozpadać. W naszym małżeństwie byliśmy najpierw my: mój mąż, dzieci, ja i wszystko inne. Potem Pan Bóg, taki na zasadzie pomóż, daj, zrób. Nie Ten, ku któremu zmierza wszystko. Nie Bóg, lecz bożek, który zapewnia pomyślność planom, spełnia oczekiwania, daje zdrowie, zabiera trudności... Bankructwo moich wyobrażeń o małżeństwie i rodzinie stało się dla mnie źródłem łaski, poprzez którą Bóg otwierał mi oczy. Pokazywał tę miłość, z którą On przyszedł na świat. Stawał przy mnie wyszydzony, opluty, odepchnięty, fałszywie osądzony, opuszczony, na drodze, której jedyną perspektywą była haniebna śmierć, I mówił: to jest droga łaski, przez którą przychodzi zbawienie i nowe życie, czy chcesz tak kochać? Swoją łaską Pan Bóg nigdy nie pozwolił mi zrezygnować z modlitwy za mojego męża i o jedność mojej rodziny, budowania w sobie postawy przebaczenia, pojednania i porozumienia, nigdy nie dał wyrazić zgody na rozwód i rozmyślne występowanie przeciwko mężowi. Zalegalizowanie nowego związku mojego męża postrzegam jako zalegalizowanie cudzołóstwa („A powiadam wam: Kto oddala swoją żonę (...) a bierze inną popełnia cudzołóstwo, I kto oddaloną bierze za żonę, popełnia cudzołóstwo" (Mt,19.9)). I jako zaproszenie do gorliwszej modlitwy i głębszego zawierzenia. Nasza historia jest ciągle otwarta, ale wiem, że Pan Bóg nie powiedział w niej ostatniego Słowa. Jakie ono będzie i kiedy je wypowie, nie wiem, ale wierzę, że zostanie wypowiedziane dla mnie, mojego męża, naszych dzieci i wszystkich, których nasza historia dotknęła. Będzie ono Dobrą Nowiną dla każdego nas. Bo małżeństwo sakramentalne jest historią świętą, przymierzem, któremu Pan Bóg pozostaje wierny do końca.
"Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy" (Mk 9,23) "Nie bój się, wierz tylko!" (Mk 5,36)
Słowa Jezusa nie pozostawiają żadnych wątpliwości: "Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie" (J 6, 53). Ile tego życia będziemy mieli w sobie tu na ziemi, tyle i tylko tyle zabierzemy w świat wieczności. I na bardzo długo możemy znaleźć się w czyśćcu, aby dojść do pełni życia, do miary nieba.
Pamiętajmy jednak, że w Kościele nic nie jest magią. Jezus podczas swojego ziemskiego nauczania mówił:
- do kobiety kananejskiej:
«O niewiasto wielka jest twoja wiara; niech ci się stanie, jak chcesz!» (Mt 15,28)
- do kobiety, która prowadziła w mieście życie grzeszne:
«Twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju!» (Łk 7,37.50)
- do oczyszczonego z trądu Samarytanina:
«Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła» (Łk 17,19)
- do kobiety cierpiącej na krwotok:
«Ufaj, córko! Twoja wiara cię ocaliła» (Mt 9,22)
- do niewidomego Bartymeusza:
«Idź, twoja wiara cię uzdrowiła» (Mk 10,52)
Modlitwa o odrodzenie małżeństwa
Panie, przedstawiam Ci nasze małżeństwo – mojego męża (moją żonę) i mnie. Dziękuję, że nas połączyłeś, że podarowałeś nas sobie nawzajem i umocniłeś nasz związek swoim sakramentem. Panie, w tej chwili nasze małżeństwo nie jest takie, jakim Ty chciałbyś je widzieć. Potrzebuje uzdrowienia. Jednak dla Ciebie, który kochasz nas oboje, nie ma rzeczy niemożliwych. Dlatego proszę Cię:
- o dar szczerej rozmowy,
- o „przemycie oczu”, abyśmy spojrzeli na siebie oczami Twojej miłości, która „nie pamięta złego” i „we wszystkim pokłada nadzieję”,
- o odkrycie – pośród mnóstwa różnic – tego dobra, które nas łączy, wokół którego można coś zbudować (zgodnie z radą Apostoła: zło dobrem zwyciężaj),
- o wyjaśnienie i wybaczenie dawnych urazów, o uzdrowienie ran i wszystkiego, co chore, o uwolnienie od nałogów i złych nawyków.
Niech w naszym małżeństwie wypełni się wola Twoja.
Niech nasza relacja odrodzi się i ożywi, przynosząc owoce nam samym oraz wszystkim wokół. Ufam Tobie, Jezu, i już teraz dziękuję Ci za wszystko, co dla nas uczynisz. Uwielbiam Cię w sercu i błogosławię w całym moim życiu. Amen..
Święty Józefie, sprawiedliwy mężu i ojcze, który z takim oddaniem opiekowałeś się Jezusem i Maryją – wstaw się za nami. Zaopiekuj się naszym małżeństwem. Powierzam Ci również inne małżeństwa, szczególnie te, które przeżywają jakieś trudności. Proszę – módl się za nami wszystkimi! Amen!
Modlitwa o siedem Darów Ducha Świętego
Duchu Święty, Ty nas uświęcasz, wspomagając w pracy nad sobą. Ty nas pocieszasz wspierając, gdy jesteśmy słabi i bezradni. Proszę Cię o Twoje dary:
1. Proszę o dar mądrości, bym poznał i umiłował Prawdę wiekuistą, ktorą jesteś Ty, moj Boże.
2. Proszę o dar rozumu, abym na ile mój umysł może pojąć, zrozumiał prawdy wiary.
3. Proszę o dar umiejętności, abym patrząc na świat, dostrzegał w nim dzieło Twojej dobroci i mądrości i abym nie łudził się, że rzeczy stworzone mogą zaspokoić wszystkie moje pragnienia.
4. Proszę o dar rady na chwile trudne, gdy nie będę wiedział jak postąpić.
5. Proszę o dar męstwa na czas szczególnych trudności i pokus.
6. Proszę o dar pobożności, abym chętnie obcował z Tobą w modlitwie, abym patrzył na ludzi jako na braci, a na Kościół jako miejsce Twojego działania.
7. Na koniec proszę o dar bojaźni Bożej, bym lękał się grzechu, który obraża Ciebie, Boga po trzykroć Świętego. Amen.
Akt poświęcenia się Niepokalanemu Sercu Maryi
Obieram Cię dziś, Maryjo, w obliczu całego dworu niebieskiego, na moją Matkę i Panią. Z całym oddaniem i miłością powierzam i poświęcam Tobie moje ciało i moją duszę, wszystkie moje dobra wewnętrzne i zewnętrzne, a także zasługi moich dobrych uczynków przeszłych, teraźniejszych i przyszłych. Tobie zostawiam całkowite i pełne prawo dysponowania mną jak niewolnikiem oraz wszystkim, co do mnie należy, bez zastrzeżeń, według Twojego upodobania, na większą chwałę Bożą teraz i na wieki. Amen.