Uzdrowienie Małżeństwa :: Forum Pomocy SYCHAR ::
Kryzys małżeński - rozwód czy ratowanie małżeństwa?

Życie duchowe - Dlaczego mój kryzys tak długo trwa?

Anonymous - 2011-01-18, 00:14

kinga2 napisał/a:
Jak dobrze,że tego wina zabrakło

http://www.kazaniaksiedza...tycznia-2010-r/


:shock:

powaliło mnie na kolana...

bezwzględnie przesłuchajcie...

Anonymous - 2011-02-01, 17:55

Prawdziwe przyczyny rodzinnych problemów-Ks. bp Tihamér Tóth


Zewsząd dochodzą nas twierdzenia, że „małżeństwo w czasach obecnych przechodzi kryzys”. Złudzeniem i błędem byłoby nie zdawać sobie sprawy, że przesilenie, jakiemu podlega obecnie życie rodzinne, jest wynikiem bardzo licznych i zawiłych przyczyn. Niesłusznie byłoby nie brać pod uwagę jednej z przyczyn, a mianowicie kryzysu gospodarczego i wszystkiego, co z nim jest związane: bezrobocie, brak mieszkań, nędza i na tym tle powstające nieporozumienia i kłótnie między małżonkami, nerwowość, niecierpliwość, obojętność, brak miłości; tak jest, to wszystko prawda, ale jednocześnie obserwacja wskazuje, że przesilenia w dzisiejszym życiu rodzinnym nie można składać wyłącznie na karb przyczyn gospodarczych.

Doświadczenie mówi, że nie tylko wśród sfer biednych zachwiały się podstawy życia rodzinnego, przeciwnie – większe i straszniejsze jest przesilenie życia rodzinnego wśród ludzi zamożnych, którym materialnie dobrze się powodzi, u których nie ma mowy o niedostatku. A zatem nie skromne warunki bytu, nie ubóstwo jest istotnym wrogiem życia rodzinnego. Mamy ciekawe przykłady małżeństw, w których ubóstwo spotęgowało i wzmocniło miłość między małżonkami i w stosunku do dzieci, a trudne warunki życiowe wydobywają często na jaw takie wartości moralne, których się nawet nie spodziewamy.

Jeśli dziś nad życiem rodzinnym nieustannie unosi się wołanie o pomoc i jak z tonących okrętów brzmi: S.O.S., „save our souls”, „ratujcie nasze dusze” – to powinniśmy zrozumieć, że jedynie przez uratowanie duszy i wartości moralnychuratujemy rodzinę z odmętów. Rzeczywiście, życie rodzinne potrzebuje „reform”, ale te reformy może dać tylko głębokie zrozumienie chrześcijańskich zasad, na których opiera się rodzina! (…)

reszta fragmentu książki tu:
http://przymierzezmaryja....mow,6612,a.html

Anonymous - 2011-02-19, 02:08

Wybaczenie w małżeństwie

Ile razy mam przebaczyć?

Jednym z najpoważniejszych problemów bardzo nam komplikującym życie duchowe, ale też znacznie utrudniającym funkcjonowanie w wielu innych sferach jest stan niewybaczenia. My, małżonkowie, wiemy doskonale, jak trudno radzić sobie z takim stanem w naszych związkach.

Zranienia przez słowa lub postawę mogą następować nawet wiele razy w ciągu dnia. Jak sobie radzić z takimi sytuacjami? Gdzie szukać wsparcia? Myślę, że najprościej jest sięgnąć do natchnionych słów i zobaczyć, co na ten temat chce nam powiedzieć Jezus:

Wtedy Piotr zbliżył się do Niego i zapytał: »Panie, ile razy mam przebaczyć, jeśli mój brat wykroczy przeciwko mnie? Czy aż siedem razy?«. Jezus mu odrzekł: »Nie mówię ci, że aż siedem razy, lecz aż siedemdziesiąt siedem razy« (Mt 18, 21-22).

We wszystkich kulturach starożytnych liczba siedem powszechnie traktowana była jako święta. Stary Testament pojęcia „pełnia” i „siedem” nazywa tym samym słowem. Pełnia siódemki wynika także z jej niepodzielności. W Biblii siedem to głównie akt stworzenia – dzieło stworzenia jest zrealizowane w pełni, jako doskonałe, nie wymagające poprawek. Przed człowiekiem stoi jedynie zadanie odkrywania tego dzieła i korzystania z niego.

Wyjść naprzeciw z miłością

Zgodnie z tym znaczeniem wybaczyć siedem razy to wybaczyć doskonale, to znaczy: zawsze, ciągle, nieustannie, ale przede wszystkim do końca, całkowicie, w pełni – tak, aby po zranieniu, a następnie właśnie takim wybaczeniu nie pozostał żaden uraz, by nic nie zostało w pamięci. Wybaczyć całkowicie to zapomnieć, to nigdy do czegoś nie wracać (w przypadku popełnienia przestępstwa takie wybaczenie nie wyklucza konieczności egzekwowania kary wobec krzywdziciela). Ale to także pokochać na nowo, nie oczekiwać przeprosin i zadośćuczynienia, lecz wyjść naprzeciw z miłością ofiarną, która: Nie pamięta złego, wszystko znosi, wszystko przetrzyma (por. 1 Kor 13).

Jest to postawa bardzo trudna, wręcz nieosiągalna po ludzku, ale zawsze osiągalna z Jezusem, w całkowitym otwarciu się na Jego łaskę, może nawet przez cud, w sposób nadprzyrodzony. Pytanie Piotra jest bardzo dojrzałe. Niewątpliwie zna on znaczenie symboliki liczby siedem, więc zadaje pytanie, jak to zrobić, aby wybaczyć w pełni, doskonale, zgodnie ze znaczeniem tego symbolu. Z pewnością wyraża też swoją wątpliwość, czy takie wybaczenie jest w ogóle możliwe. Ma obok siebie Mistrza i wykorzystuje okazję. Dużo się już nauczył, wiele rozumie, ale ma jeszcze pewne niejasności. Wcześniej usłyszał, że nie wolno odpłacać złem za zło, lecz trzeba nadstawiać drugi policzek. Dowiedział się także, że początkiem wybaczenia jest modlitwa za tego, który krzywdzi. Takie nastawienie wydaje się nie do osiągnięcia. Postawa odwetu i szukania sprawiedliwości jest bardzo ludzka. Chrystus powiedział jeszcze, że prawdziwe szczęście osiąga się wówczas, kiedy wszelkie przeciwności przyjmie się z pokorą: Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. (...) Błogosławieni jesteście, gdy [ludzie] wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was (Mt 5, 6. 11). Piotr czuje, że prawie mu się to udaje, lecz zauważa w sobie zwykłe wyczerpanie i brak odporności na wrogość innych. Zastanawia się, czy jest granica kompromisów, ustępstw i modlitwy za krzywdzicieli. Być może tak trzeba czynić tylko do jakiegoś momentu.

Bez kalkulacji, wbrew logice

Jezus pochwala Piotra za dojrzałe pytanie, ale w odpowiedzi poucza zatroskanego ucznia, że w zakresie problemu krzywd i wybaczenia trzeba najpierw odsunąć logikę. Przenosi rozmowę na inną płaszczyznę. „Siedemdziesiąt siedem” to przebaczenie bez liczenia, bez kalkulacji, wbrew logice. Jeszcze wcześniej w pytaniu Piotra była racjonalność. Prosił o łatwą receptę, o przepis, który można by zapamiętać i realizować. Reguły najczęściej są logiczne i zwarte. Jezus pozostawia tę płaszczyznę, nie dotykając jej. Mówi, że przebaczyć siedemdziesiąt siedem razy to nie przebaczyć, lecz oddać życie za tego, który krzywdzi. Nie zaryzykować oddania życia, lecz zrobić tak bez zastanowienia.

Zapewne taka odpowiedź nie mogła być w tym momencie zrozumiana, ale inne słowa Mistrza, np.: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje! (Mk 8, 34), a następnie ofiara na krzyżu i wybaczenie Piotrowi jego zdrady pozwoliły po czasie zrozumieć istotę usłyszanego pouczenia.

Szokujący paradoks!

Jaka z tej rozmowy płynie lekcja dla małżonków? Zapewne już można ją dostrzec. W małżeństwie nie może być miejsca na liczenie, ile się sobie już wybaczyło, ani tym bardziej wypominania, że się ciągle wybacza. Nie może być miejsca na zastanawianie się, czy nieustannym wybaczaniem nie deprawuje się współmałżonka, który po pewnym czasie może zacząć wykorzystywać naiwność i nadużywać bezgranicznej uległości żony czy męża. Są to ludzkie kalkulacje i obawy. Mądre, uzasadnione i logiczne. A tymczasem Jezus mówi: „Nie licz, nie rozważaj, nie zastanawiaj się nad efektem swojego wybaczenia, nad skutecznością i siłą oddziaływania na współmałżonka”. W przypadku wszelkich krzywd w małżeństwie, stawiając sobie pytanie o granice kompromisu i kres uległości, małżonkowie słyszą: "Miłuj męża, żonę, mimo doznawanych przykrości nieustannie módl się za niego (za nią), ale szczególnie wtedy, kiedy cię rani, nie myśl o odwecie, lecz przyjmuj z pokorą dalsze zranienia. Jeżeli czujesz, że już sił ci brakuje, i pytasz się, jak długo masz jeszcze znosić te bóle, powiedz sobie, że wytrwasz do końca, do oddania życia za niego (za nią), że jesteś gotów (gotowa) przyjąć wszystko, co najgorsze, umrzeć dla siebie, nie czuć urazy, wszelkie cierpienia ofiarować za niego (za nią), mimo tego wszystkiego, co on (ona) tobie robi”. Usłyszysz wówczas słowa, że właśnie przez taką postawę dochodzi się do pełni szczęścia w małżeństwie, gdyż właśnie ci są błogosławieni, szczęśliwi, którzy znoszą wszelkie prześladowania. Im są one większe i dotkliwszy wywołują ból, tym większe szczęście. Szokujący paradoks! A przecież nie ma większego cierpienia, jak krzywda wyrządzona przez współmałżonka, przez osobę ukochaną, jedyną.

Tak po ludzku...

Jest to propozycja całkowicie nie mieszcząca się w jakichkolwiek granicach logiki i racjonalności. Często słyszymy słowa: „zostaw go (ją), po co się z nim (nią) męczysz?”. Często tak robimy i zostawiamy, odchodzimy, wyrzucamy… Tak po ludzku. Jezus natomiast proponuje rozwiązanie, które jest rozwiązaniem nie po ludzku, które jest niemądre według mądrości tego świata. Proponuje rozwiązanie – ale i deklaruje pomoc. Piotr także nie od razu to zrozumiał, dopiero perspektywa paschalna dopełniła tego jego nierozumienia. A może nie tyle dopełniła, ile tylko pokazała inne rozwiązanie, którego nie trzeba rozważać, lecz należy je realizować. Jezus nie powiedział: Bierzcie, jedzcie i zrozumcie, co Ja czynię”. Powiedział: „Bierzcie, to jest Ciało moje (Mk 14, 22), „tak postępujcie i nie próbujcie zrozumieć”. Pokazał bardzo konkretny sposób realizacji wszelkich ideałów ewangelicznych, na których małżonkowie powinni budować swój związek. Przypomniał, że bez Niego nic nie jest się w stanie uczynić. Nie „zrozumieć”, lecz „uczynić”. Powiedział, że nie powinno się próbować rozumieć, gdyż czy to z Nim, czy bez Niego zrozumieć się nie da, ponieważ nie o to chodzi. Chodzi o realizację tych zasad, a nie o ich pojmowanie.

Warunek miłosierdzia Bożego

Nie można także zapominać, że w perspektywie życia wiecznego – a taką perspektywę ludzie wierzący muszą brać pod uwagę – bezwarunkowe wybaczenie każdej krzywdy wyrządzonej przez drugiego człowieka, w małżeństwie szczególnie przez współmałżonka, jest warunkiem spodziewanego miłosierdzia Bożego: Jeśli bowiem przebaczycie ludziom ich przewinienia, i wam przebaczy Ojciec wasz niebieski. Lecz jeśli nie przebaczycie ludziom, i Ojciec wasz nie przebaczy wam waszych przewinień (Mt 6, 14-15).

Źródłem siły do życia postawą ofiary w wybaczaniu, ofiary przez wybaczanie – albo po prostu ofiary zamiast wybaczania – jest tylko Eucharystia. To w niej właśnie znajduje się sedno stwierdzenia: Beze Mnie nic nie możecie uczynić (J 15, 5). Bez Ciała Pańskiego nie jest się w stanie podjąć i zrealizować postawy „siedemdziesiąt siedem” – czyli oddania życia za krzywdzącego współmałżonka. Nie jest się w stanie zrealizować żadnego z elementów przysięgi małżeńskiej.

Mieczysław Guzewicz

http://www.katolik.pl/ind...rtykuly&id=2452


Jeśli w małżeństwie nie nauczymy się przebaczać kryzys nie tylko zapuka do naszych małżeństw, nabrzmieje i wybuchnie to jeszcze nie będzie możliwy do pokonania.

Anonymous - 2011-04-16, 23:39

Chrzest sakramentem inicjacji chrześcijańskiej
ks. Zbigniew Wądrzyk

http://www.radiomaryja.pl/audycje.php?id=25524

Anonymous - 2011-04-21, 23:59

Doświadczenie kryzysu i droga wyzwolenia.
ks. Artur Szymczyk

http://www.radiomaryja.pl/audycje.php?id=25608

Anonymous - 2011-07-19, 18:58

Narodziny interwencji kryzysowej
Krzysztof Sarzała

Pokonanie kryzysu służy dojrzewaniu osobowości lub wytworzeniu większej autonomii, może doprowadzić do pozytywnych i konstruktywnych zmian, takich jak zwiększenie zdolności do radzenia sobie z problemami, ograniczenie zachowań destrukcyjnych i szkodliwych.

W języku potocznym zarówno interwencja, kryzys, jak i przemoc w rodzinie mają wiele znaczeń. Interwencja (łac. intervenire – wchodzić pomiędzy) to dosłownie wtrącanie się w jakąś sprawę, wywieranie wpływu na kogoś w jakiejś sprawie, w celu osiągnięcia określonego efektu; starania, zabiegi z tym związane (Kopaliński 1983). Właściwe jest traktowanie interwencji jako ciągu sformalizowanych czynności podejmowanych prewencyjnie lub ochronnie wobec osób narażonych na niebezpieczeństwo lub szkody w związku z popełnieniem przestępstw (policja, wymiar sprawiedliwości). Trafne jest też rozumienie interwencji jako gwałtownie podejmowanych akcji ratujących życie (medycyna). Dla wielu organizacji interwencja to różne formy edukacji, wsparcia, terapii i samopomocy oferowanej osobom poszkodowanym (ośrodki wsparcia dla ofiar przemocy). Paradoksalnie, traktowana przez psychologów, może oznaczać wyprzedzanie pewnych szkód, a nawet wywoływanie kryzysu, aby w konsekwencji spowodować pożądane zmiany, rozbudzać nowy rodzaj motywacji itp.

Kryzys z kolei jest pojęciem jeszcze bogatszym w rozmaite znaczenia. Potocznie oznacza osobiste trudności, przełomy lub napotkanie nagłych przeszkód życiowych. Politycznie dotyczy sytuacji załamania się dotychczasowych koncepcji, ciągłości rządzenia i czasowej utraty sterowności (upadek rządu, utrata większości parlamentarnej itp.). W zbiorze leksykalnym socjologii kryzys to kumulacja stanu napięć, konfliktów społecznych o określonych skutkach dla rozwoju społeczności. Nawet stosunkowo błahe problemy życiowe uświadamiają nam, czym jest kryzys. Fizyczne, realne niebezpieczeństwo (kryzys niebezpieczeństwa), „pożar emocjonalny” ogarniający, gdy subiektywnie rzecz biorąc, nie można zapanować nad biegiem zdarzeń w życiu (kryzys nierównowagi), zaskakująca, głęboko przerażająca prawda, którą odkrywamy (kryzys poznawczy), boleśnie raniące zachowania kogoś bliskiego (kryzys socjalny), wreszcie przewidywalne, a mimo to zaskakujące wydarzenia zachodzące w toku normalnego rozwoju i ewolucji, które powodują gwałtowną zmianę lub zwrot życiowy (kryzys rozwojowy) – te wszystkie zdarzenia łączy podobieństwo doświadczeń: ogromnego ładunku stresu, efektu zaskoczenia, poczucia bezradności i trudności w przygotowaniu się na zdarzenia, o których wiadomo, że mogą mieć miejsce, ale nie muszą.

Dla dalszych rozważań nad zadaniami i celami interwencji kryzysowej ważne jest zdefiniowanie kryzysu przy użyciu języka nauk społecznych. Interwencja kryzysowa odnosi się mniej lub bardziej bezpośrednio do szeroko rozumianego kryzysu emocjonalnego.

Kryzys psychologiczny, zwany również emocjonalnym, w tzw. klasycznym ujęciu odnosi się do ostrego stanu zaburzeń równowagi psychicznej spowodowanego konfrontacją z wydarzeniami krytycznymi (Caplan, Lindemann, Erikson).

Ogólna teoria kryzysu opiera się na założeniu, że każdy człowiek jest ciągle, na nowo stawiany przed nowymi problemami życiowymi, które powinien jednak pokonywać, odwołując się do wyuczonych strategii (coping behaviour). Kryzys dotyczy każdej osoby, która spotyka się z sytuacją ocenianą subiektywnie jako ekstremalnie trudną, o znaczeniu krytycznym, przełomowym.

W związku z tym kryzys jest:

sytuacją, która niesie ze sobą dialektyczną perspektywę zarówno zagrożeń, jak i okazji do samorozwoju i samorealizacji;
zjawiskiem ograniczonym w czasie;
zjawiskiem złożonym;
stawia każdego przed koniecznością dokonywania (czasem dramatycznych) wyborów.
Jeżeli wytworzy się istotny brak równowagi pomiędzy subiektywnym odczuwaniem problemu a szacowanymi (też subiektywnie!) możliwościami jego przezwyciężania, to dochodzi do kryzysu, inaczej mówiąc pojawia się reakcja urazowa oraz trudności adaptacyjne.

Pokonanie kryzysu służy dojrzewaniu osobowości lub wytworzeniu większej autonomii, może doprowadzić do pozytywnych i konstruktywnych zmian, takich jak zwiększenie zdolności do radzenia sobie z problemami, ograniczenie zachowań destrukcyjnych i szkodliwych; niepowodzenie zaś jest związane z ryzykiem zachorowań, zaburzeń, uciążliwych codziennych trudności, a nawet zachowań patologicznych z zabójstwem i samobójstwem włącznie.

Reakcja pourazowa
Wiadomo, że każda próba odpowiedzi na bolesne, zagrażające doświadczenia prowadzi do szeregu zintegrowanych reakcji, obejmujących zarówno ciało, jak i umysł człowieka. Pobudzeniu ulegają elementy układu nerwowego i hormonalnego, wprawiające organizm w stan gotowości, silnemu ukrwieniu ulegają ważne (z punktu widzenia strategii walki/ucieczki) narządy, zmienia się sposób odczuwania: w niebezpieczeństwie zapomina się o zmęczeniu, głodzie czy bólu. Wreszcie, zagrożenie wywołuje intensywne uczucie strachu, złości, żalu, wstydu... Wzrost pobudzenia, zmiany dotyczące koncentracji uwagi i odczuwanych emocji stanowią normalną reakcję adaptacyjną, „normalną reakcję na nienormalną sytuację” (za: Lipowska-Teutsch 2001). Gdy jednak nie ma perspektyw na adekwatną odpowiedź, jeśli sytuacja odbierana jest jako znacznie przekraczająca możliwości poradzenia sobie i nie ma szans ani na ucieczkę, ani na opór, system samoobrony organizmu ulega przeciążeniu i dezorganizacji. Traumatyczne wydarzenia wywołują trwałe zmiany w funkcjonalności, intensywności, czasie reagowania, generują nietypowe i niepokojące jednostkę zmiany w pamięci, wpływają na procesy świadomego myślenia i uwagę, a nawet powodują rozszczepienie normalnie zintegrowanych doświadczeń. Zmiany wynikające z doświadczenia urazu, mają także znaczny – często destrukcyjny – wpływ na życie z ludźmi i wśród nich.

Realnym zagrożeniem wiążącym się z czynnym (ofiara, ratownik) lub biernym (świadek, widz) doświadczaniem różnych zdarzeń kryzysowych, jest utrata równowagi. Można nazwać to groźbą swoistej dekompensacji lub dezintegracji:

rozpoczynającej się natrętnym odtwarzaniem minionych zdarzeń, koszmarnymi wspomnieniami, snami, a na jawie – stanem bezsilności;
prowadzącej do: unikania ludzi, panicznego lęku lub krańcowej pobudliwości, poczucia bezradności, obezwładniającego lęku, z czasem do chronicznej depresji, nadużywania alkoholu, leków (samoleczenie!);
która może się skończyć zaburzeniami psychotycznymi i utrwaleniem zaburzonych stanów, postaw.
Wśród możliwych reakcji na uraz wyróżnia się (za: Lipowska-Teutsch 2001):

normalną reakcję na uraz (stress disorder) – reakcja zdrowych, dorosłych osób, którzy skonfrontowani z urazowym zdarzeniem mogą doświadczać natrętnych wspomnień, odrętwienia uczuciowego, poczucia nierzeczywistości, pogorszenia związków z ludźmi, odczuwalnego fizycznie napięcia i dyskomfortu;
ostrą reakcję na uraz (acute stress disorder) – reakcja paniki, zamętu myśli, rozkojarzenie, poważne zaburzenia snu, podejrzliwość i okresowa niezdolność do wykonywania codziennych czynności: samoobsługi, pracy, podtrzymywania dotychczasowych więzi, wywiązywania się z obowiązków;
zespół PTSD bez powikłań (post traumatic stress disorder) – stosunkowo rzadkie doświadczanie upor-czywych wspomnień urazowego zdarzenia, unikanie bodźców związanych z urazem, uczuciowe odrętwienie, objawy wzmożonego napięcia;
złożone PTSD – pojawienie się objawów kojarzonych z poważnymi zaburzeniami osobowości, cechami asocjalnymi, rozszczepiennymi. Demonstracyjne zaburzenia zachowania (impulsywność, agresja, zaburzenia aktywności seksualnej, łaknienia, uzależnienie, autodestrukcja), poważne problemy emocjonalne (wściekłość, depresja, panika) i poznawcze (rozszczepienne cechy myślenia, amnezja).
Odróżnianie reakcji urazowej od symptomów choroby psychicznej może nastręczać pewnych trudności. Za kryzysowym charakterem objawów może przemawiać powiązanie ze zdarzeniami traumatycznymi, zmienność symptomów (w krótkim czasie), określony czas występowania, subiektywne poczucie poszkodowanej osoby.

Przemoc jako kryzys
Na określenie przemoc w rodzinie składają się takie terminy, jak: agresja, przemoc, nadużycie, gwałt, krzywda, porywczość i wiele innych, a za użyteczny kompromis pomiędzy różnorodnymi definicjami można przyjąć formułę Rady Europy (1986), która stanowi, iż przemoc w rodzinie to (...) każde działanie jednego z członków rodziny lub zaniedbanie, które zagrażają życiu, cielesnej i psychicznej integralności lub wolności innego członka tej samej rodziny, bądź poważnie szkodzą rozwojowi jego osobowości (za: Brown, Herbert 1999). Bez trudności zapewne zidentyfikujemy przemoc w rodzinie jako sytuację kryzysową i jedno z bardziej urazowych doświadczeń, które sprawia, iż ryzyko dezintegracji normalnych reakcji przystosowawczych wzrasta. Doświadczanie fizycznego bólu, przewlekłego, chronicznego stresu, zniewolenia, przerażenia, przeżywanie niezrozumiałych wtargnięć, zawężenia pola świadomości, które towarzyszą społecznej obojętności, a nawet ostracyzmowi i marginalizowaniu, powodują, że problematyka przemocy w rodzinie wymaga skutecznych interwencji w wymiarze indywidualnym i społecznym.

Od histerii do interwencji kryzysowej
Początki profesjonalnej interwencji kryzysowej przypadają na okres po II wojnie światowej, jednak już pod koniec XIX wieku zainicjowano ryzykowne i kontrowersyjne wówczas studia nad tajemnicami kobiecej przypadłości zwanej histerią – „wielką nerwicą” (Charcot, Janet, Freud). Badania doprowadziły do sformułowania wniosku: histeria jest skutkiem urazu psychicznego. Spowodowane traumatycznym wydarzeniem – najczęściej doświadczeniem seksualnego nadużycia – reakcje emocjonalne, z którymi badane nie potrafiły sobie poradzić, wywołały zmienione stany świadomości, dając początek histerycznym symptomom (Freud, „Etiologia histerii” 1893).

Wybuch pierwszej wojny światowej ponownie zmusił badaczy do uświadomienia sobie realności urazów psychicznych. Ogromna liczba załamań nerwowych, przypominających symptomami histerię, wśród żołnierzy powracających z pola bitwy, skłoniła władze wojenne do poszukiwania wyjaśnień i sposobów przywracania do służby nadwątlonej kadry. Stopniowo wyjaśniło się, że objawy nerwicy frontowej należy również przypisać urazowi psychicznemu. W konsekwencji rozpoczęto poszukiwania efektywnych metod leczenia. W. H. Rivers, wszechstronny lekarz, profesor neurofizjologii, psychologii i antropologii, zaryzykował terapię (Military Hospital w Craiglockhart koło Edynburga) polegającą na rozmowie z klientem. Jego pacjent, młody oficer (Siegfried Sassoon – poeta), załamany przeżyciami wojennymi, niespokojny i nastawiony antywojennie był zachęcany przez Riversa do swobodnego pisania i mówienia o okropnościach wojny. Psychoterapia przyniosła pożądany skutek. Pacjent nie tylko uspokoił się, ale też publicznie odwołał swoje pacyfistyczne przekonania i powrócił na front. W ten sposób niekonwencjonalny lekarz udowodnił, że nawet najodważniejszy żołnierz może zostać opanowany przez zwątpienie, strach nie do zniesienia. Udowodnił też potęgę emocjonalnych związków istniejących pomiędzy towarzyszami walki, bo powodem powrotu młodego oficera na front była lojalność zwyciężająca skutki urazów.

Odkrycie to i zastosowane metody rozwijane były i systematyzowane w czasie kolejnej wojny światowej i wojny w Wietnamie (lata 70. XX wieku), choć w tym ostatnim wypadku badania zainicjowane zostały nie przez władze, lecz przez stowarzyszenia kombatantów. Można uznać, że psychoterapeuci wojenni wykuwający zasady skutecznej interwencji w sytuacji szoku bitewnego, przyczynili się w znaczący sposób do wypracowania teoretycznego modelu kryzysu.

Kolejnym kamieniem milowym interwencji kryzysowej był opisywany w literaturze „Ogień w Cocoanut Grove”, który wybuchł w 1942 roku. W tym bostońskim klubie nocnym, goszczącym około 800 osób, wybuchł pożar, w następstwie którego zginęło blisko 500 osób, a 200 znalazło się w szpitalu. Setki rodzin, w stanie żałoby po utracie bliskich, doświadczyło ostrych, potraumatycznych syndromów kryzysu. Reakcja żałoby, jej patologiczny i normalny przebieg, zostały wnikliwie opisane przez E. Lindemanna (1944) kierującego osobiście pracami zespołu udzielającego pomocy. Patologiczny przebieg żałoby (żalu po stracie) został przez niego zinterpretowany jako wynikający z doświadczenia straty, a nie ze szczególnych cech osobowości poszkodowanych. Moment ten traktujemy jako formalne narodziny psychologii kryzysu oraz interwencji kryzysowej (za: Kubacka-Jasiecka). Dalsze badania nad przebiegiem kryzysu i wspieraniem osób przeżywających kryzys, kontynuowane głównie przez G. Caplana i P. E. Sifneosa, rozszerzyły koncepcję kryzysu na cały obszar wydarzeń traumatycznych, wykraczając poza paradygmat Lindemanna (żal po stracie) i doprowadziły do powstania w latach 50.-60. XX wieku rozwiniętej koncepcji kryzysów emocjonalnych.

Ważnym źródłem doświadczeń rozwijających praktykę interwencji kryzysowej był ruch prewencji samobójstw, angażujący już w latach 50. ubiegłego wieku licznych profesjonalistów i paraprofesjonalistów na całym świecie (m.in. Los Angeles, Wiedeń). Warto zauważyć, że przyjęte założenia interwencji kryzysowej stanowią w kwestii samobójstw, że zawężenie świadomości i zamęt emocjonalny w stanach presuicydalnych i w kryzysach suicydalnych nakazuje udzielanie wszechstronnej pomocy każdemu, nawet wbrew jego woli.

Według krakowskiej psycholog Anny Lipowskiej-Teutsch, pierwszy ośrodek interwencji kryzysowej założył Erwin Ringel w 1948 roku, w Wiedniu, jako ośrodek dla ludzi zmęczonych życiem, a koncepcja doraźnej pomocy ludziom znajdującym się w trudnej sytuacji spowodowanej wyzwaniami przekraczającymi ich możliwości adaptacyjne znalazła szerokie zastosowanie w pracy z ofiarami przemocy, z ofiarami katastrof sprowokowanych przez ludzi i klęsk wywołanych przez żywioł, doprowadzając w konsekwencji do rozwoju społeczności ośrodków interwencji kryzysowej (crisis centers).

BIBLIOGRAFIA
Badura-Madej W. (wyb.) (1999), Wybrane zagadnienia interwencji kryzysowej, Katowice.
Brown K., Herbert M. (1999), Zapobieganie przemocy w rodzinie, Warszawa: PARPA.
Herman J. (1998), Przemoc. Uraz psychiczny i powrót do równowagi, Gdańsk.
James R. K., Gilliland B. E. (2004), Strategie interwencji kryzysowej, Warszawa: PARPA.
Kubacka-Jasiecka D. (red.) (2003), Kryzys, interwencja i pomoc psychologiczna, Toruń.
Lipowska-Teutsch A. (1997), „Ideologiczny i polityczny kontekst interwencji kryzysowej” (w:) Kubacka-Jasiecka D., Lipowska-Teutsch A. (red.) Oblicza kryzysu psychologicznego i pracy interwencyjnej, Kraków.
Lipowska-Teutsch A. (1997), „Przemoc wobec kobiet” (w:) Kubacka-Jasiecka D., Lipowska-Teutsch A. (red.) Wobec przemocy, Kraków.
Lipowska-Teutsch A. (1998), Wychować, wyleczyć, wyzwolić, Warszawa: PARPA.
Lipowska-Teutsch A. (2001), Materiały opracowane w ramach projektu Likwidacji Skutków Powodzi Banku Światowego (niepublikowane).
Wysocka-Pieczyk M. (1997), „Interwencja kryzysowa wobec ofiar gwałtu” (w:) Kubacka-Jasiecka D., Lipowska-Teutsch A. Wobec przemocy, Kraków.



http://www.pismo.niebiesk...ndex.php?id=334

Anonymous - 2011-10-19, 20:40

o. Fabian Błaszkiewicz SJ
Masz kryzys? To dobra nowina!

Czy da się tak żyć, by uniknąć kryzysów?

Oczywiście, że nie da się ich uniknąć. I bardzo dobrze! Nasze życie tak jest skonstruowane, że kryzysy są potrzebne. Natomiast też nie jest tak, że każdego muszą dotykać. Ale generalnie: kryzys zawsze służy wzrostowi. Nie jesteśmy stworzeniem ukończonym przez Boga i dlatego musimy rosnąć i dojrzewać, a to boli. Pierwszym trudnym wydarzeniem w naszym życiu jest… poród, czyli moment przyjścia na świat. Później, gdy wydaje się już, że sytuacja jest opanowana – to człowiekowi zaczynają rosnąć zęby, a później upada, ucząc się chodzić itd. Pamiętam, że gdy ja byłem dzieckiem, pewnego dnia okazało się, że mam za małe buty. Miałem wtedy kryzys, którego do końca nie umiałem nazwać, więc poinformowałem świat: „Buty mnie bolą”. No i mama w odpowiedzi na to kupiła mi nowe. Zazwyczaj boli nas w życiu to, co należy zmienić. Jeśli to robimy – wzrastamy.

A czy lęk w naszym życiu również służy wzrostowi?

Nie! Pismo święte mówi, stawiając sprawę na ostrzu noża, że na świecie walczą ze sobą tylko dwie siły: jedna z nich to ta, która wszystko stwarza, jest siłą zwycięską i ostatecznie tylko ona będzie istnieć, a druga – to nasza wolność wyboru, która często przeciwstawia się miłości. I nie jest to nienawiść, ale lęk. Św. Jan mówi, że Bóg jest miłością, a kto nie wydoskonalił się w miłości, ten się lęka. Kto ma miłość w sercu – ten się nie boi.

Czy to oznacza, że najlepszym lekiem na lęk jest miłość?

Tak. W języku polskim pojecie lęku nie jest sprecyzowane. Mówimy, że się boimy, czujemy strach, przerażenie. Ale tak naprawdę nie mamy zdefiniowanych tych słów. Jest taki rodzaj lęku, który paradoksalnie nie ma z nim nic wspólnego. To jest taki wewnętrzny alarm, który włącza się, gdy np. podchodzimy do przepaści lub widzimy pędzący samochód. Czasem rodzice zaszczepiają w dziecku np. lęk przed ogniem, by nie wkładało do niego rąk. W taki sposób dzieci uczą się, że wobec pewnych zagrożeń należy być w życiu ostrożnym. I to jest dobre. Gorzej, gdy lęk jest w nas zaszczepiany niesłusznie i w dorosłym życiu nie zdajemy sobie z tego sprawy. Idziemy za nim, choć on nas już nie ratuje, ale hamuje w dążeniu do celu. W taki rodzaj lęku wchodzi zły duch. A wtedy – to miłość jest lekiem.

Pamiętam historię pewnego człowieka, który jako mały chłopiec przeżył pożar swego domu. Kiedy wszystkim udało się jakoś wydostać na zewnątrz, on mógł uciec tylko na wysoki strych. Ojciec z dołu widział, że syn tam jest, i zawołał do chłopca, by skoczył na dół. On odpowiedział na to: „Ale jak mam skoczyć, kiedy cię nie widzę?”. Na to ojciec mu odpowiedział: „Synu, nieważne, że ty mnie nie widzisz, wystarczy, że ja cię widzę. Nie bój się, ja cię złapię”. I okazało się, że to zapewnienie, że ojciec go widzi, pozwoliło chłopcu skoczyć „na ślepo”. On wiedział, jak bardzo ojciec go kochał, więc mu zaufał. Wpadł prosto w jego ramiona. I to go uratowało. Dla mnie to przykład na to, jak miłość zwycięża lęk.

Ale paradoksalnie ludzie często właśnie miłości boją się najbardziej. Boją się kochać i przyznać, jak bardzo pragną być kochani…

No właśnie. Bo lęk najsilniej walczy z miłością. Wszystkie dobre uczucia w nas, cała nasza siła twórcza bazują na miłości. A zatem w nią właśnie lęk najbardziej uderza. Tam, gdzie nie ma miłości, pojawiają się wszystkie destrukcyjne uczucia. A tam, gdzie miłość zwycięża, pojawiają się wszystkie pozytywne uczucia, zaufanie i siła do działania.

Co Jezus miał na myśli, kiedy mówił, że mamy się nie lękać? Czego mamy się nie lękać?

Niczego. Jednak Jezusowi najbardziej chodzi o to, byśmy podejmowali działanie, realizowali dobre pragnienia i nie gasili wiary.

Powiedziałeś, że postawy lękowe mogą zaszczepiać nam rodzice. A czy lęk może pochodzić także od złego ducha?

Oczywiście! Lęk jest tak naprawdę jedyną bronią, której zły może używać. On nic nie może, poza tym, by nas zastraszać. Wykorzystuje więc ku temu każdą naszą słabość. Np. straszy, że służąc Bogu, będziemy cierpieć i umrzemy. Albo, że nasze dzieci będą chorować. Ważne jest jednak to, by wiedzieć, że zły duch w niczym nam nie zagraża. On nie może realizować swoich gróźb. Dlatego wystarczy modlitwa o ochronę, by czuć się bezpiecznie. Chyba że sami otworzymy drzwi złemu duchowi, ulegając mu. W podobny sposób Szatan straszył Jezusa na pustyni. Np. straszył go głodem i pragnieniem i dlatego kusił Go, by zamienił kamienie w chleb. Przecież jako Bóg mógłby to uczynić. Również w Ogrójcu Szatan straszył Jezusa, mówiąc, że „kielich” cierpienia jest dla niego nie do uniesienia. Szatan już nic więcej nie mógł zrobić, nie mógł Go już niczym innym przekonać, wiec Go straszył.

To znaczy, że Bóg nie dopuszcza sytuacji w naszym życiu, z którymi sobie nie poradzimy?

Nie, Bóg nie dopuszcza na nas cierpienia ponad naszą miarę. Co więcej – daje środki do tego, by je przezwyciężyć. Zły duch natomiast wyolbrzymia trudności i przekonuje, że nie damy rady. Cała tajemnica w tym, by nie upadać na duchu. W konsekwencji kryzys prowadzi nas zawsze do czegoś dobrego.

Twój nowy audiobook "Jestem legendą" zwraca uwagę na Józefa Egipskiego, który miał silne doświadczenie kryzysu.

Tak. Józef to postać ze Starego Testamentu, którego bracia znienawidzili, ponieważ był ukochanym synem ojca, a ten darzył go szczególnymi względami. I pewnego dnia bracia sprzedali go jak zwykłego niewolnika. O Józefie nie można powiedzieć, że sam tę sytuację sprowokował. Nie otrzymał także od razu odpowiedzi, czemu ona miała służyć. Ostatecznie jednak doprowadziła do tego, że Józef stał się najpotężniejszą osobą na świecie. Potężniejszą nawet niż faraon. Stał się kluczową postacią dla narodu izraelskiego, a także i dla nas. A zaczęło się od tego, że zdradzili go najbliżsi. Ilu ludzi w takim momencie popełniłoby samobójstwo? A on zaufał Bogu. Później, kiedy już stanął na nogach, został fałszywie oskarżony o próbę gwałtu. Znów spotkała go niesprawiedliwość. A on, zamiast poddać się, w więzieniu uczył się zarządzania ludźmi i innych przydatnych umiejętności, które później wykorzystał.

To znaczy, że kryzys jest zwiastunem dobrej nowiny?

Jak najbardziej.

A jaki związek mają przeżywane przez nas kryzysy z krzyżem? Jak je do niego odnosić? Często spotykam się z tym, że cierpienie, które przeżywamy, także kryzysy, nazywa się krzyżem. Czy tak jest w rzeczywistości?

Dla mnie krzyż jest jeden: ten Jezusowy. Cierpieniem był on dla Jezusa, dla nas jest Drzewem Życia. Jego przekleństwo dla nas jest błogosławieństwem, a Jego cierpienie – zdrowiem. Dlatego dla każdego człowieka, który cierpi, krzyż Jezusa jest pocieszeniem. Pamiętasz, tę historię, kiedy Mojżesz wywyższył węża na pustyni? To było wtedy, kiedy na Egipcjan spadła plaga jadowitych węży. Jeśli kogoś ukąsiły, ten człowiek musiał umrzeć. A wtedy Bóg odpowiedział na błagalną modlitwę Mojżesza i polecił mu, by wystawił miedzianego węża pośrodku obozu. Od tej pory, jeśli kogoś ukąsił prawdziwy wąż, a człowiek spojrzał na miedzianego pośrodku obozu – przeżył. Ta historia dobrze obrazuje słowa Jezusa, kiedy mówił, że umrze na krzyżu, ale zostanie wywyższony, a każdy, kto spojrzy na krzyż, będzie zbawiony, a więc także uwolniony od cierpienia. Natomiast Jezus tak naprawdę nie mówił o krzyżu zbyt wiele w odniesieniu do nas. Poza słowami, że jeśli ktoś chce iść za Nim, ma wziąć swój krzyż i Go naśladować. Dla mnie kluczowe jest słowo „swój”. Co to znaczy? Dla Jezusa krzyż był symbolem miłości i pasji, także namiętności. I symbolem tego, jak wiele można zrobić z miłości. Dlatego, kiedy kieruje do nas te słowa, przede wszystkim mówi: „Rób to, co jest istotą twojego życia, twoją pasją i namiętnością”. Także namiętnością do osoby. Zadaj sobie pytanie, co lub kto jest największą miłością twojego życia, a wtedy będziesz wiedziała, co jest twoim prawdziwym krzyżem. Istotą życia jest pasja i miłość. A to nie jest źródłem krzywdzącego cierpienia. To tak jak sportowiec, który kocha to, co robi, i chce być w tym dobry, musi ćwiczyć i nieraz wstawać o świcie. To nie zawsze jest przyjemne (np. zakwasy w mięśniach). Ale czy on cierpi z tego powodu? Wie, co jest jego celem, dąży do niego i to go uskrzydla, i daje siłę. Nie zgadzam się z twierdzeniem, że gdy ktoś doświadcza jakiegoś nieszczęścia, to nazywa je krzyżem. Np. gdy masz dziecko i ono robi coś głupiego, co jest przeciwne twoim poglądom, to krzyżem nie jest dla ciebie dziecko, ani to, co robi, ale twoja miłość do niego, czyli zadanie, które masz do wykonania. Nie oznacza to, że masz się poddać biernie jego zachowaniu, ale masz zadawać sobie pytanie: „Co zrobić, by dobrze je wychować, jak mu pomóc, by było szczęśliwe? Jakie działanie podjąć?”.
To znaczy, że paradoksalnie może się zdarzyć, że kiedy człowiek odrzuca krzyż (w rozumieniu: miłość) z lęku przed cierpieniem, zamiast poczuć się lepiej, prowokuje kryzys?

Tak, bo odrzucenie miłości powoduje, że to puste miejsce zaczyna wypełniać lęk i wszystkie jego konsekwencje.

Zatem, kiedy pojawia się kryzys, to pierwszym pytaniem, które muszę sobie zadać jest: czy ja realizuję miłość mojego życia?

Tak.


http://www.katolik.pl/mas...452,416,cz.html

Anonymous - 2011-10-20, 00:28

kinga2 napisał/a:
kiedy pojawia się kryzys, to pierwszym pytaniem, które muszę sobie zadać jest: czy ja realizuję miłość mojego życia?


no właśnie , dobre pytanie :mrgreen:

Anonymous - 2011-12-15, 02:27

Jak zbudować udane małżeństwo?

Trwałość związku bazuje na postrzeganiu małżonka jako równorzędnej osoby, czyli na szacunku. Jeśli go pominiemy, pozostaje tylko zdobywca i zdobycz, którą się porzuca z chwilą, kiedy zapragnie się czegoś innego.

Z dr Elżbietą Sujak, psychiatrą i neurologiem, przez wiele lat zaangażowaną w poradnictwo rodzinne, rozmawia Cezary Sękalski

Obecnie w Polsce rozpada się co czwarte małżeństwo. Dlaczego tak się dzieje?

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba mieć na uwadze zarówno przyczyny, jak i skutki tego zjawiska. Małżeństwa się rozpadają, ponieważ współczesny człowiek nie pragnie trwałych więzów i chce sobie zagwarantować wolność. Często także decydujemy się na małżeństwo w sytuacji tak dużej niedojrzałości, że nawet nie wiemy, co przyrzekamy.

Czego zatem brakuje ludziom, którzy się pobierają?

Przede wszystkim zdolności pielęgnowania więzi międzyludzkich, a także gotowości do podjęcia ostatecznego wyboru decydującego o dalszej drodze życia. Brakuje umiejętności postawienia sobie celu konsekwentnie wiążącego i zobowiązującego do wierności. Dziś człowiek podejmujący wierność często ma poczucie, że stracił wolność.

Czy to znaczy, że wiele związków jest powierzchownych, opartych głównie na emocjach?

Związek często ma zaspokoić dojmująco aktualnie przeżywane potrzeby: akceptacji, bliskości, zdobycia drugiego człowieka na własność, ale tylko dopóki „ja ciebie chcę mieć”. Myślę, że jest to główna przyczyna późniejszego wycofywania się z tych relacji.

Ale przecież cała literatura pokazuje, że miłość jest wspaniałym sposobem na osiągnięcie szczęścia. Czy miłość między kobietą i mężczyzną nie zawiera tego elementu spełnienia?

Obawiam się, że miłość we współczesnym rozumieniu jest tylko doraźnym doznaniem, wzruszeniem, emocją przeżywaną na bieżąco. I dopóki trwa, dopóty jest nazywana miłością. Potem mówi się, że już jej nie ma, minęła, zgasła. Po prostu brakuje dziś właściwego rozumienia pojęcia miłości.

Jak w takim razie dobrze wybrać przyszłego współmałżonka?

Najpierw trzeba kształtować w sobie rozumienie słowa „miłość” i to nie tylko w oparciu o wzruszenia czy też chęć zawłaszczenia drugiego człowieka, otrzymania go w darze i zachowania dla siebie. Miłość nie może się także opierać na powierzeniu się komuś dla wzmocnienia swojego poczucia bezpieczeństwa albo własnej wartości. Przygotowanie do małżeństwa polega przede wszystkim na ukształtowaniu w sobie właściwego rozumienia pojęć i włączenia ich do własnej hierarchii wartości.

Owo kształtowanie, jak sądzę, zawiera również pytanie: czy z mojego przyszłego małżeństwa chcę tylko czerpać, czy też coś w nie wnosić?

Przede wszystkim należy zastanowić się nad tą zdolnością do dawania, ponieważ przyjmowanie jest dla nas naturalne – od niemowlęctwa bierzemy. Z drugiej strony wydaje mi się, że współczesnemu człowiekowi brakuje marzenia o miłości. Dziś miłość postrzegamy głównie poprzez obrazy zawierające treści erotyczne. Wynika to z ogromnej siły oddziaływania mediów oraz innych współczesnych źródeł wiedzy, które pojęcie miłości zawężają zwykle tylko do tej sfery doznań. Brakuje nam marzeń o miłości rozumianej jako wartość.

Czy dobry wybór współmałżonka gwarantuje trwałość małżeństwa?

Na pewno tak. Tylko co oznacza sformułowanie „dobry wybór”? Na ile wybieramy, a na ile zostajemy wybrani? Wprawdzie mówi się o wyborze, ale im więcej jest nas na świecie, w im większym tłumie żyjemy, tym bardziej szanse wyboru się kurczą, choć wydawałoby się, że powinno być odwrotnie. Dzieje się tak, dlatego że wzajemne poznanie i kontakt są bardzo powierzchowne. Podstawowymi kryteriami wyboru często bywają walory estetyczne, łatwość nawiązania kontaktu i zdobycia drugiej osoby, a przecież te elementy w najmniejszym stopniu gwarantują trwałość związku.

Dobry wybór to podstawa, bo jeśli go brakuje, można samemu skazać się na wieczną wojnę w związku. Jak natomiast pracować nad trwałością małżeństwa?

Żeby związek w ogóle mógł powstać, najpierw walczy się o zdobycie wzajemnej przychylności. Trwałość związku bazuje na postrzeganiu małżonka jako równorzędnej osoby, czyli na szacunku. Jeśli go pominiemy, pozostaje tylko zdobywca i zdobycz, którą się porzuca z chwilą, kiedy zapragnie się czegoś innego. Małżeństwo musi być relacją dwóch równorzędnych osób, wolnych, pełnoprawnych.

Na jakie kryzysy najczęściej narażone są małżeństwa?

Istnieje łańcuch kryzysów ciągnący się przez całe życie. Każde z jego ogniw trzeba umieć przejść. Kiedy już powstał związek i dwoje ludzi żyje razem, pojawia się problem dominacji i podlegania. Zwykle następuje wtedy próba realizowania związku na tej samej zasadzie, na jakiej funkcjonował związek rodziców (notabene, dzieje się to w sposób podświadomy): kobieta, której matka była osobą dominującą w rodzinie, będzie dążyła do podobnej dominacji nad mężem; mężczyzna, który był synem dominującego ojca, też będzie dążył do dominacji. Dlatego warto przyglądać się rodzicom wybrańców i ich małżeństwu, ponieważ jest tam poniekąd zapisany problem, który trzeba będzie brać pod uwagę.

Jak długo trwa etap walki o dominację?

Czasem całe lata. Statystyki natomiast mówią, że składanie wniosków o rozwód następuje zwykle po dwóch latach. Można zatem przyjąć, że tego typu kryzys trwa przez kilka pierwszych lat małżeństwa.

Walkę o dominację można wygrać albo przegrać dla małżeństwa. Czy istnieje rada na osiągnięcie trwałego konsensusu?

Polska tradycja ludowa budowała ten konsensus poprzez podział terytorium wpływów: mężczyzna był odpowiedzialny za to, co jest poza domem, zaś kobieta zajmowała się domem i wychowaniem dzieci. To rozwiązanie jest trudniejsze do wprowadzenia we współczesnym wielkomiejskim świecie (gdzie na ogół małżonkowie pracują zawodowo), choć nadal możliwe. Na tej zasadzie funkcjonuje wiele małżeństw.

W innych wypadkach zwykle bywa tak, że osoba dominująca wygrywa, a jej partner to akceptuje. Wtedy jednak pozostaje napięcie, które będzie trwało przez lata. Los takiego małżeństwa zależy od tego, jak daleko posunięta jest dominacja. Traktowanie drugiej osoby w sposób instrumentalny często prowadzi do sytuacji granicznej: osoba podporządkowana nie jest w stanie dłużej akceptować przyjętego układu i po długoletnim cichym, cierpliwym znoszeniu władzy współmałżonka potrafi nagle się zbuntować, często w sposób ostateczny. Jak zatem widać, trudno z góry przewidzieć finał kryzysu danej pary.

Bywa, że kobieta godzi się na dominację mężczyzny. Z czasem jednak dojrzewa i przestaje tolerować dawny sposób funkcjonowania małżeństwa. Mężczyzna z kolei taką zmianę odbiera jako kobiecą fanaberię, bo przecież wcześniej było dobrze… Czy gdyby taka kobieta od początku sygnalizowała swoje potrzeby, później związek nie byłby tak bardzo zagrożony?

Myślę, że trwałość małżeństwa nie zależy od stopnia samozaparcia w podległości osoby zdominowanej. Ostateczna zgoda na bycie w pełni zdominowanym nie jest możliwa do zrealizowania. W dodatku ten układ w jakiś sposób deprawuje osobę dominującą: przyzwolenie na jej władzę utwierdza ją w przekonaniu, że skoro ona jest zadowolona, podobnie jest i z drugą stroną.

Sygnalizowanie niezadowolenia w takim związku to kwestia umiejętności pertraktacji. Trzeba się tego nauczyć już w okresie narzeczeństwa. Można zaczynać od wspólnego podejmowania decyzji o tym, do kogo jedziemy w niedzielę, dokąd na wycieczkę, jak duży ma być udział każdego z partnerów w danym przedsięwzięciu itp. Umiejętność pertraktacji to kwestia rozwijania pewnego talentu. W małżeństwie najtrudniejsze jest partnerstwo. Dlatego budowanie związku tylko na ćwiczeniu cierpliwości w nadziei, że zostanie to docenione, jest fatalnym błędem.

Ostatnie badania socjologiczne pokazują, że Polacy na ogół słabo radzą sobie w negocjacjach. A – jak Pani mówi – to podstawowa umiejętność w małżeństwie.

Myślę, że ta dziedzina naszego wychowania społecznego (realizowanego np. przez media) została zupełnie zaniedbana. Zamiast pertraktacji mamy manipulację, bo do tego typu zachowań jesteśmy skłonni spontanicznie. Manipulacja nastawiona jest na skuteczność oddziaływania, a nie na liczenie się z uprawnieniami i wolą drugiego. Stąd tak ważną kwestią jest uczenie ludzi negocjacji. Zadanie to stoi już przed wychowawcami pierwszej klasy szkoły podstawowej. Trzeba ludziom pozwolić na wybór. Wszelka totalitarna władza, nawet w rodzinie, deprawuje. Sugeruje bowiem, że jedyną drogą do skuteczności jest manipulacja. Tymczasem ona niszczy małżeństwo, ponieważ ustawia relację między dwojgiem ludzi na zasadzie zależności przedmiotu wobec podmiotu. Takie, instrumentalne traktowanie drugiej osoby (która ma zaspokoić moje potrzeby i to w sposób, jaki ja dyktuję) nie może długo panować w żadnym małżeństwie.

Jakie błędy najczęściej popełniają małżonkowie w obliczu kryzysu?

W obliczu trudności zwykle zwiększa się nacisk: próbuje się stosować dotychczasowe metody postępowania tylko z większym natężeniem. To pierwszy błąd, bo zwiększenie nacisku zwiększa napięcie. W tym miejscu należałoby rozpocząć negocjacje, zacząć nazywać swoje potrzeby i poznać potrzeby małżonka (każda frustracja i niezadowolenie to sygnał, że niektóre z nich nie zostały zaspokojone).

Niestety w naszej kulturze życia codziennego brakuje umiejętności nazywania naszych potrzeb i ich wyrażania. Często uważamy, że bliski nam człowiek ma obowiązek domyślania się ich. Tymczasem założenie niedomyślności jest podstawową zasadą wszelkiej komunikacji: nie mogę liczyć na zaspokojenie potrzeby, której nie wyraziłem. W sklepie też muszę powiedzieć ekspedientce, czego potrzebuję, aby to otrzymać.

Jak się nauczyć wypowiadania swoich potrzeb, jeśli ktoś nie wyniósł tej umiejętności z domu?

Trzeba sobie uświadomić, że druga osoba może mnie nie rozumieć, ponieważ wyrażam się niezrozumiale, a nie dlatego, że ona nie chce. Sygnalizuję swoje pragnienia w taki sposób, że nie dociera do niej treść mojego komunikatu. Wobec tego muszę nauczyć się mówić: ja potrzebuję, ja oczekiwałbym itp.

Zdarza się, że współmałżonek jest osobą zamkniętą w sobie. Próba sygnalizowania mu tego, co się przeżywa, bywa odbierana jako atak. Co wtedy robić?

W takim wypadku zwiększenie nacisku tylko wyostrzy reakcje obronne. Myślę, że wówczas trzeba cierpliwego powtarzania na co dzień: ja czekam, ja potrzebuję, ja chciałabym, mnie jest potrzebne. Zwyczajnie. Ten komunikat kiedyś dotrze do adresata, nawet jeśli najpierw musi przekroczyć próg reakcji obronnej, bo moja potrzeba może naruszać jakiś stereotyp życia drugiego człowieka. W końcu druga osoba zajmie w tej sprawie jakieś stanowisko. Nie ma innej drogi.

Podam przykład: znałam małżeństwo, w którym osoba dominująca nagle dostrzegała, że współmałżonek był zniewolony i stworzył sobie azyl w postaci hobby. Zaczął pisać książkę, która osiągnęła już ponad tysiąc stron. Kiedy żona zaczęła to spokojnie akceptować, a potem nawet pomagać, poczuła, że to ich do siebie zbliża. Teraz jest to wzruszające sędziwe małżeństwo.

Czy istnieją złote zasady postępowania w obliczu kryzysu małżeńskiego?

Po pierwsze, trzeba przyjąć do wiadomości, że kryzys jest szansą na rozwój, bo kwestionuje status quo. To mobilizuje do szukania wyjścia z trudnej sytuacji pod warunkiem, że nie polega na wzajemnych oskarżeniach i poszukiwaniu winnego, ale na uczciwym nazwaniu sytuacji.

Drugi etap to wzajemna sygnalizacja potrzeb i emocji z tym związanych bez dyktowania natychmiastowego rozwiązania. Niech druga osoba ma możliwość stopniowego zrozumienia mojej sytuacji i zaproponowania własnych rozwiązań.

To najważniejsze dwa etapy.

Warto też uświadomić sobie, że kryzys więzi zwykle jest zjawiskiem wtórnym, wynikającym z kryzysu komunikacji. Żeby się wzajemnie nie ranić, trzeba koniecznie nauczyć się właściwego komunikowania swoich odczuć, a zwłaszcza problemów. Trzeba przyznawać się do gniewu, do rozczarowania, umieć nazywać to, co nas wyprowadza z równowagi, ale nie obwiniać za wszystko drugiej osoby. Potem należy wzajemnie poszukać sposobów wyjścia z trudności.

Na ogół małżeństwa po przejściu przez kryzys kochają się bardziej aniżeli przed nim.

Czy można powiedzieć, że umiejętne rozwiązywanie kryzysów to sposób na duchowy i osobowy rozwój w małżeństwie?

To olbrzymia szansa rozwoju: później następuje rozwój miłości, więzi oraz osobowości każdego z uczestników kryzysu. Małżeństwo jest wspaniałą drogą rozwoju daną przez Boga.

„Głos Ojca Pio” (1/2008)

http://www.katolicki.net/...malzenstwo.html

Anonymous - 2012-03-20, 18:12

Wracajmy do siebie

ks Piotr Pawlukiewicz
Prawdziwe ja

cz,1
http://www.youtube.com/wa...feature=related

cz,2
http://www.youtube.com/wa...feature=related

cz,3
http://www.youtube.com/wa...feature=related

Anonymous - 2012-07-27, 04:51

Co zrobisz ze swoim uzdrowieniem? Dlaczego go pragniesz?

KONFERENCJA V - ,,Uzdrowienie jako wyjście na wolność ,, - o.Fabian Błaszkiewicz SJ.mp4

http://www.youtube.com/watch?v=IEjRklG1JNY

Anonymous - 2012-10-11, 01:27

Ks. Rafał Masarczyk SDS

Odwaga miłości



Konieczne zwalczanie lęku

Lęk i strach są stałymi elementami ludzkiego życia, są sygnałami przed zbliżającymi się niebezpieczeństwami. Lęk jest uczuciem związanym z naszą przyszłością, oczekiwaniem na to, co ma nastąpić. Jako sygnał alarmowy bywa często zwodniczy. Ponieważ boimy się różnych rzeczy, z tego względu można wyróżnić różne jego postacie: lęk przed śmiercią, przed chorobą, przed samotnością, niepokoje sumienia… Konieczność zwalczania lęku uświadamia nam fakt, że życie wymaga wysiłku i odwagi, wymaga rozszerzenia przestrzeni życiowej, która zawsze najeżona jest niebezpieczeństwami. Trzeba w sobie przemóc uczucie lęku – pisze A. Kępiński. Kiedy udaje nam się przezwyciężyć lęk, mamy poczucie satysfakcji i poczucie wewnętrznej siły.

Święty Augustyn w życiu chrześcijanina widzi także potrzebę męstwa i określa go jako miłość, która dla tego, kogo kocha, łatwo zniesie wszystko. Męstwo można określić także inaczej – jako wierność dobru bez względu na przeciwności (J. Salij).

Jak podmuch wiatru

Święty Augustyn zachęca nas, by nie lękać się pogróżek człowieka, bo kimże jest człowiek? Człowieka można porównać do podmuchu wiatru, jego dni przecież przemijają. Drugi człowiek może jedynie zagrozić twojemu cieniowi, czyli temu, co w tobie jest przemijające. Może zagrozić twojemu życiu doczesnemu, nie może jednak odebrać ci życia wiecznego. Dlatego gróźb ze strony innych ludzi nie powinniśmy się bać, lecz całą ufność złożyć w Bogu.

Gdy boimy się, że spotka nas jakaś zła rzecz ze strony innych ludzi, musimy sobie uświadomić, że Bóg może od nas to zło odwrócić, jeśli uzna, że będzie to dla nas korzystne – pisze św. Augustyn. Jeżeli nie chce tego od ciebie odwrócić, to wiedz, że Bóg wie, że będzie to dla twojej korzyści. Można to interpretować w ten sposób, że poradzimy sobie z tym wszystkim dzięki Bożej pomocy.

...by nie zachwiała się miłość

Gdy chrześcijanin cierpi jakąś krzywdę, niech nie wychodzi z nienawiścią przeciw temu, kto mu ją wyrządził. Byłoby to podobne do walki z wiatrem. Raczej ma się modlić, by nie utracił miłości, i niech się nie boi, że nieprzyjazny człowiek cokolwiek mu uczyni. Trzeba bowiem, by nie zachwiała się miłość, jaką powinniśmy mieć do nieprzyjaciela. Wydaje się, że postulat św. Augustyna, by nie dać zniszczyć w sobie miłości, jest słuszny. Jeżeli pozwolimy, by zagościła w nas nienawiść (a z nią wiążą się negatywne uczucia) za krzywdę, którą doznaliśmy, to tak jakbyśmy karali samych siebie.

Lękajmy się mądrze, byśmy nie ulękli się byle czego. Bardziej niż ludzi należy bać się Boga. Możemy bać się jak niewolnicy lub bać się czystą bojaźnią. Bojaźń niewolnika polega na strachu przed karą. Czysta bojaźń natomiast wywodzi się z miłości sprawiedliwości. Czy ktoś, kto kocha sprawiedliwość, niczego się nie boi? – pyta św. Augustyn.

Bojaźń czysta

Taka osoba nie boi się kary, ale tego, że utraci sprawiedliwość. To jest bojaźń czysta, która trwa na wieki, nie jest ona przeciwna miłości, ona miłości towarzyszy. Bojaźń niewolnicza nie jest czymś złym, należy ją jednak traktować jako etap do bojaźni czystej. Najpierw boimy się zła, później natomiast pragniemy dobra. Boimy się Boga, aby nie utracić Jego obecności, pragniemy bowiem się Nim cieszyć.

Jeżeli boimy się kary za grzechy, to znaczy, że jesteśmy wierzący, bo wierzymy w sąd ostateczny, ale jesteśmy jeszcze niedoskonali. Święty Jan Apostoł powiedział:

W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk (1 J 4,18). Jeżeli ktoś bez miłości usuwa strach, pycha go nadyma, natomiast miłość by go budowała. Należy więc zbadać nasze serca i odnaleźć to, co zatruwa nasze wnętrze; spojrzeć, czy nie ma w nim pustej chełpliwości, jakiejś niepotrzebnej troski albo niewłaściwej rozkoszy cielesnej.

Raduj się, że nie masz lęku, jeżeli usunęła go miłość do Boga z całego serca.

ks. Rafał Masarczyk SDS


http://www.katolik.pl/odw...476,416,cz.html


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group