|
Uzdrowienie Małżeństwa :: Forum Pomocy SYCHAR :: Kryzys małżeński - rozwód czy ratowanie małżeństwa?
|
|
Życie duchowe - Ks. Pawlukiewicz - kolejna odsłona
Anonymous - 2011-01-24, 14:41
Dziękuję Ewo, ale to nie ja... To tylko Duch Święty, który mówi przez ks. Pawlukiewicza a ja to tylko tutaj spisuję
Anonymous - 2011-01-25, 12:27 Temat postu: kazanie z 23 stycznia 2011 r. 23 stycznia 2011 r. ks. Pawlukiewicz mówił na kazaniu o tym, że:
Dzisiaj po raz trzeci czytamy o Janie Chrzcicielu, ale tylko, że został uwięziony. Wówczas Jezus od razu podejmuje nauczenie, kontynuuje to, co rozpoczął Jan Chrzciciel. Jezus wykorzystał to poruszenie, które rozpoczął Jan. A my? Często gdy jest dobrze, gdy się poprawia, to odpuszczamy sobie pracę duchową, przestajemy robić to, co dotychczas. A z życiem duchowym jest tak jak z karmieniem, podlewaniem kwiatów - jak przestaniemy to robić, to nawet jak na początku było lepiej, to potem może być jeszcze gorzej.
Jezus rozpoczyna wówczas misję zbawienia świata - wszystkich ludzi na całej kuli ziemskiej. A jak to skromnie zaczyna się... od czterech rybaków... Często sukces naszego przedsięwzięcia duchowego - uzdrowienia osobistego czy uzdrowienia rodziny - zależy od tego czy my to w ogóle zaczniemy robić, a z początkiem są często największe kłopoty. Bo problem jest ogromny, a to co możemy zrobić na początku wydaje się czasem śmiesznie skromne... Masz podbić cały świat dla Boga i zaczynasz od powołania czterech rybaków
Może ktoś ma rodzinę w rozsypce, może ktoś jest uwikłany w nałóg, może ktoś jest w beznadziejnej sytuacji, że małżeństwo rozpadło się 20 lat temu... zacznij dzisiaj od Koronki!
Ludzie są zdegustowani, jak proponuje im się skromny początek dla rozpoczęcia wielkiego dzieła, pytają - "a co to da...?"; - przeczytaj tę książkę - "a co to da...?"; - jedź do Lichenia - "no i pojadę, no i co to da...?".
Na razie zacznij od powołania czterech rybaków! Początek Chrystusowego dzieła jest tak skromny, tak ubogi, tak żenująco słaby...
Co to jest pycha? Pycha polega na tym, że ja się podejmuję tylko takich dzieł, o których wiem, że będą zakończone sukcesem i wykonam je bezbłędnie. To tak, jak byś wychodził na ring tylko wówczas, jeżeli wiesz, że znokautujesz przeciwnika. A jeżeli przypuszczasz, że może ci nie wyjść, że przeciwnik jest za mocny, to nie podejmujesz takich działań...
Trzeba zacząć od rzeczy śmiesznych. Spróbuj! Pamiętaj - dzieło zbawienia świata, kosmosu, zaczęło się od tego, że Jezus powołał czterech rybaków - "niekumatych" zresztą.
Czterema chlebami i dwoma rybkami Jezus wykarmił tysiące ludzi. Może masz wielki problem i tylko te kilka chlebków i dwie rybki? Przynieś je Jezusowi! I nie pytaj co dalej, nie kontroluj Chrystusowego scenariusza.
Wiesz dlaczego Chrystus nie zrobił wielkiego cudu w Twoim życiu? Bo nie przyniosłeś mu tych dwóch rybek, bo nie odmówiłeś jednej koronki, bo nie pojechałeś na jakieś spotkanie z księdzem, na rekolekcje... Nie umożliwiamy Jezusowi dokonania cudów, wielkich rzeczy.
Jak Jezus powołuje? Mówi: - pójdźcie za mną. A co robili apostołowie? - nie zadawali pytań - na jakich warunkach, co będzie... Jezus nas powołuje, ale nie żąda, byśmy się zmienili. Jezus powołuje cię bez zbędnych warunków. Apostołowie słuchają Jezusa i nie podejmują zbędnej dyskusji. Wiele rzeczy w życiu nie wychodzi, bo dokonujemy zbędnych analiz i kochamy latarki : wróżki, gazety z informacjami, telewizja. Wszyscy chcemy mieć latarkę by oświecić sobie co mamy trzy metry przed sobą, a Pan Bóg mówi: zostaw te latarki.
Chcesz poznać plan Pana Boga? Połóż mu głowę na piersiach, Pana Boga możesz zrozumieć tylko przez miłość, przez pokorę. Nie analizuj, kochaj tylko Boga i innych ludzi. Miłość to nie są uczucia.
Bog pomaga ludziom, którzy chcą pomagać innym, a nie tylko po to, by było lżej. Pan Bóg odpowie ci na każde pytanie, które ma doprowadzić cię do miłości. Pan Bóg nigdy nie dopuszcza na człowieka cierpienia, z którego nie można wyprowadzić dobra.
Jeszcze o powołaniu apostołów:
Dlaczego Pan Bóg powołuje braci (dwa razy po dwóch braci)? Bo zależy mu na tym, żebyśmy nie bujali w obłokach, a chodzili po ziemi. A nic nas bardziej nie ściąga na ziemię jak mąż, żona, matka, ojciec, dzieci... Przy kimś bliskim nie będziemy mogli grać, fantazjować, bo bliski nas zna, nie pozwoli na fantazjowanie. Jezus powołuje apostołów do głoszenia Ewangelii, a więc do bitwy - spróbuj być uczciwy, prawdomówny, zobaczysz jak zły będzie ci mieszał. A Jezus powołał na apostołów braci, by się wspierali.
Piotra i Andrzeja Jezus powołał widząc jak zarzucali sieć w jezioro. A Jakuba i Jana jak naprawiali sieci. Posłuchaj - dowiesz się dlaczego to istotne szczegóły.
Nadajesz się! Tylko wstań i podejmij dzieło! Podejmij pierwszy krok! Zacznij i nie pytaj.
Anonymous - 2011-02-04, 14:13 Temat postu: kazanie z 30 stycznia 2011 r. 30 stycznia 2011 r. ks. Pawlukiewicz wygłosił kazanie:
Ewangelia o kazaniu na górze - o błogosławieństwach (Mt 5, 1 - 12a):
Jezus wygłosił to kazanie wszedł na górę, widząc tłumy: szczęśliwi ci, którzy płaczą, ci, którym urągają, cisi... Tłum poszedł za Nim... Chyba nie zrozumieli tego, co Jezus mówił.
Człowiek jak słucha siebie i tylko siebie, jak patrzy tylko w swoje serce, to może czegoś nie słyszeć: to dotyczy wielu ludzi i świeckich, i księży. W bujaniu w obłokach osiągamy rekordy... Komletnie nie zwracamy uwagi na to, co Jezus mówi: w czytaniach na mszy, w ogóle nie słuchamy tego, co mówi się na kazaniu.
Jezusa na górze też tak samo nie słuchano. Chodzili za nim bezmyślnie. Dopiero wiele później zaczęto analizować to, czego On nauczał - np. błogosławieństw.
Co to jest prawdziwa radość (wg św. Franciszka z Asyżu):
"Przybywa posłaniec i oznajmia, że wszyscy rycerze z Paryża wstąpili do zakonu"
- to nie jest prawdziwa radość.
"Wszyscy zwierzchnicy kościelni: arcybiskupi, biskupi, król Francji i Anglii wstąpili do zakonu"
- to nie jest prawdziwa radość.
"Bracia poszli do niewierzących i nawrócili wszystkich na wiarę. Również i ja mam tak wielką łaskę od Boga, że uzdrawiam chorych i czynię wiele cudów:
- to nie jest prawdziwa radość
"Mówi św. Franciszek: to jest prawdziwa radość: powracam z Perugii i przybywam tu późną nocą, a jest błotnista pora zimowa i aż tak mroźna, że na obrzeżach habitu zastygają sople zimnego lodu i ranią nieustannie moje nogi i krew płynie z moich ran i cały obłocony pośród zimna i lodu przychodzę do drzwi, a gdy długo kołatałem i wołałem, przychodzi brat i pyta: "kto ty jesteś?", a ja odpowiadam: "Franciszek", a tenże mówi: "wynoś się! To nie jest odpowiednia pora na wędrowanie, nie wejdziesz". I gdy ponownie nalegam, przypuśćmy, że ów powie: "wynoś się! Ty jesteś jakimś prostakiem i odmieńcem, nie pasujesz do nas, jest nas aż tylu i nie jesteśmy tacy, żebyśmy jeszcze ciebie potrzebowali." A ja nadal stoję u drzwi i błagam: "na miłość boską przygarnijcie mnie choćby na tę noc!" A ów mówi, przypuśćmy: "Nie uczynię tego, udaj się gdzie indziej i tam proś". Mówi św. Franciszek: "powiadam ci, jeżeli zachowam cierpliwość i nie poniosą mnie nerwy, w tym jest prawdziwa radość i zbawienie duszy."
Tłumacząc to z polskiego "na nasze": pojechałeś na delegację i powiedziałeś żonie, że wrócisz w piątek rano, ale jest pociąg, że możesz wrócić w czwartek wieczorem, wracasz z delegacji pociągiem (myślisz: ale żona się ucieszy, że wrócę już w czwartek z delegacji), ale komórka rozładowała się, więc nie możesz zawiadomić żony, że będziesz o północy, nie masz kluczy do domu, bo zapomniałeś, nie masz pieniędzy w kieszeni. Po północy dzwonisz domofonem, żona pyta "kto tam" - "to ja"... "Żarty jakieś!"... i nie otwiera... Do matki nie pójdziesz spać, bo zapyta "żona cię wyrzuciła?", na dworzec - też nie, bo sprzątają... Wściec się można...W myślach możesz sobie wyobrażać dziesiątki oskarżeń o głupotę i niesprawiedliwość wobec żony...
Radością nie jest cierpienie, ale to, że w sytuacji totalnie niesprawiedliwej, jeżeli nie zdenerwujesz się na bliźniego, nie wkurzysz, to jest najprawdziwsza radość A nie ma w tej historii żadnego pocieszenia, żadnego wyobrażania sobie tego, że ktoś pocieszył, dał gorącej herbaty, nie pocieszasz się tym, że rano nawrzucasz żonie co ona zrobiła... Rozumiesz? Prawdziwa radość polega na tym, że znikąd nie masz pocieszenia. I dziwisz się: powinienem się wściekać, powinienem rzucać kamieniami... kląć... żalić się... A ja tego nie robię, jestem spokojny... Radością nie jest cierpienie, że jest zimno, że jesteś głodny, że ci źle. Radość polega na tym, że nie wściekasz się... O czym to świadczy? Bóg mnie umacnia! Widzisz różnicę? To nie Bóg umacnia "czymś", ale sam Bóg Cię umacnia. Kiedy jednak Bóg nie robi nic? Jak ktoś mówi: "opieram się na Panu Bogu", to znaczy, że mówi: "na niczym się nie opieram". Jak prosisz "Panie Boże, wlej w serce otuchę, daj mi zdrowie, pieniądze", to już prosisz "o coś". Pan Bóg może to zrobić i to też jest pocieszenie. Ale to nie jest największa radość. Największa radość jest wtedy, gdy nie masz żadnego pocieszenia, ani otuchy, ani łaski, ani nadziei... sam Bóg jest twoim pocieszeniem... znikąd nie ma pomocy.
Pana Boga chcemy często wpisać w nasze ludzkie życie, ziemską rzeczywistość i tracimy tym samym szansę, żeby dostać tę radość największą, najwspanialszą.
Kiedy zrozumiesz 8 błogosławieństw, masz szansę doznania radości pełnej. Również Jezus na Golgocie i na krzyżu nie miał też żadnego pocieszenia... ale był spokojny.
Pokój serca nie polega na tym, że codzienne sprawy układają się, że fajnie idzie. Bo jeżeli będziesz się opierać tylko na tym, to ciągle będziesz bał się, że to szczęście ci się zawali.
Szczęście trzeba oprzeć na tym, że Bóg jest miłosierny. Szczęście polega na tym, że jeżeli przyjdziesz pokorny do Boga, to On Cię zawsze przyjmie. Nie zawsze udzieli ci pocieszenia, nie zawsze da ci coś po ludzku, ustawi sprawy... ale da ci Siebie, a On jest fundamentem tej pełnej radości.
Jeżeli masz kochającą matkę, żonę... to kiedy od nich nie dostaniesz jeść? Jak do nich nie pójdziesz! Ale jak pójdziesz, to dostaniesz, na pewno, na 100%.
Jeżeli ktoś ma zamknięte drzwi do tej pełnej radości, to mu powiem radosną wieść: konfesjonały są czynne i pełna radość na nas czeka.
Mocno wbij sobie to do głowy. To nie jest "ale przekleństwo! ale mnie trafiło". To jest Boga zaproszenie do pełnej radości
W 8 błogosławieństwach nie ma żadnej logiki, to jest "tylko" świadectwo, świadectwo Jezusa...
...Jak Maksymilian Kolbe szedł do bunkra głodowego, to miał taki pokój w oczach, że jak szedł i patrzył na Niemców, to oni mówili: "nie patrz na nas, patrz w ziemię". Nie byli w stanie znieść jego pokoju... on znikąd nie miał pociechy, a umierał w pokoju.
Pragnijmy pełnej radości
Anonymous - 2011-02-07, 14:22 Temat postu: kazanie z 6 lutego 2011 r. 6 lutego 2011 r. ks. Piotr wygłosił kazanie o tym, że:
Mamy swoje problemy... chcemy być szczęśliwi... Ale Jezus przypomina, że wiara jest nie tylko dla nas - mamy być światłem dla innych. "Wy jesteście solą ziemi" - jesteśmy przykładem dla innych, wszyscy - i księża, i zakonnicy, i świeccy.
Na polskiej ziemi katolicyzm jest mimo wszystko powszechny, wiele milionów chodzi do kościoła. Jak to jest, że krytyka kościoła jest tak powszechna? Mimo tego, że nie ma partii, do której należy tyle ludzi - ilu chodzi do kościoła na mszę niedzielną, nie ma takiego meczu, na który przyszłoby tyle ludzi. Tymczasem w pewnych środowiskach większym wrogiem jest Kościół czy księża niż np. ci, którzy mordowali żołnierzy AK, ci, którzy strzelali do robotników w kopalni "Wujek".
Z całą pewnością jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest ogromna bezmyślność.
No właśnie - tylko jak świadczyć o Jezusie będąc bezmyślnym?
Polacy wstydzą się - matki, męża. Podobnie wstydzą się swojej wiary. Nie lubimy się... Swojskość powoduje nierzadko brak szacunku. Obcemu człowiekowi czasem jest łatwo powiedzieć "kocham"... a własnej matce? żonie? Narzekając na Kościół i nie przyznając się do niego, przyznajemy paradoksalnie, że to jest nasza matka.
Wszyscy lubimy być ważni. Teraz jest kult ważności i szpanu. Nikt nie lubi być pokorny. A chrześcijaństwo wymaga od nas, żeby publicznie być pokornymi. Tego nie lubimy w Kościele, że słabość to "obciach". Nie lubimy być upokarzani.
"To ty katolik jesteś? Znaczy te paciorki, różańce to uznajesz, tak? Znaczy za babkami w procesji 3 razy wokoło kościoła to przejdziesz, tak? Znaczy całą tę naukę o in vitro i prezerwatywach też uznajesz, tak? Popatrz, a ja cię miałem za poważnego człowieka... No to słuchaj - my idziemy pić, a ty dawaj świadectwo!" ... ilu ludzi w takiej sytuacji powie: "ja żartowałem, jestem katolik, ale..."?
Tak - katolicyzm wymaga upokorzenia i pokazania tego światu. Tak, klękamy na ulicy przed Najświętszym Sakramentem. Tak, uznajemy że modlenie się na różańcu to potęga. Tak, uznajemy figurki Matki Bożej. Tak, my możemy iść za starszymi (za przeproszeniem) babkami dookoła kościoła w procesji. I publicznie to mówimy. A wielu ludzi boi się, że to "obciach", wstyd i hańba...
Inne pretensje do Kościoła: starałem się być katolikiem, żyć po chrześcijańsku, naprawdę się modliłem. I całe życie mi się zawaliło... A tamci - mają wszystko w nosie i dobrze sobie żyją. Wielu ludzi ma pretensje do Kościoła - że im się życie zawaliło, małżeństwo... a przecież razem żeśmy z żoną różaniec odmawiali... O to mamy pretensje i mścimy się na Kościele - że sobie ulżymy.
Jezus mówi: "bądź zimny albo gorący". W jednym z tłumaczeń Biblii jest "bądź zimny albo gorący, nie bądź letni, bo cię wyrzygam (nie wypluję!)"... Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek.... "Niech wasza mowa będzie tak - tak, nie - nie, a co ponadto to od diabła pochodzi".
Bóg brzydzi się ludźmi, którzy zostawiają sobie furtkę, by przed światem "nieźle" wypaść. Ludzie dwulicowi czynią ogromną krzywdę Kościołowi. Ci, co są w świecie zwolennikami świata, a w kościele zwolennikami Kościoła czynią największą krzywdę. To jest anty-ewangelizacja.
Jezus mówi: "Do każdego kto się przyzna przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem; a kto mnie się zaprze przed ludźmi, zaprę się i Ja przed moim Ojcem".
Przyznanie się do Jezusa jest trudne, nawet dla księży. "Co o mnie pomyślą?" Księża też mają rodziny, przyjaciół, kumpli... Świadectwo chrześcijańskie...
Wywiad z dziadkiem - film na youtube, o którym mówił ks. Piotr. Uwaga: niecenzuralne słownictwo, ale pomijając wulgaryzmy oddaje sedno kazania.
Każdy grzech wynika z tego, że zaniedbujemy modlitwę.... Módlmy się... Modlitwa nigdy nie jest doskonała, ale żeby była szczera, upragniona... Że np. wstydzę się wiary, niech mi przyda odwagi, męstwa. Modlitwa to zmaganie się! Kto nie ma kłopotów w modlitwie? Ten, co się nie modli. Pan Bóg razem z modlitwą daje w pakiecie kłopoty, wysiłek, trud.
"Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem.... całą swoją duszą...." Czy jak idziemy do mechanika, to mówimy: "chciałbym trochę naprawić samochód"? Czy mówimy: "chciałbym, żeby żona była mi trochę wierna"? To dlaczego modlimy się "trochę", dlaczego przebaczamy "trochę"?
Dwie cechy modlitwy:
1) szczerość aż do bólu,
2) pragnienie - chcę się modlić.
Anonymous - 2011-02-15, 12:44 Temat postu: kazanie z 13 lutego 2011 r. kazanie trochę walentynkowe 13 lutego 2011 roku ks. Piotr wygłosił kazanie o tym, że:
Poprzeczka położona jest bardzo wysoko przez Pana Jezusa. Złe są nie tylko czyny ("ja nic nie zrobiłem!"), ale nasze wnętrze, serce ("kto choć raz na kobietę pożądliwie spojrzy, ten już w sercu z nią zgrzeszył")...
Żeby zrozumieć, jak Bogu zależy na naszym wnętrzu, bo moje "ja", to moja wewnętrzna tożsamość, świat głębokich pragnień, posłuchajcie historii:
"Wyobraźmy sobie idealnego męża, przystojny, nieprawdopodobnie szarmancki, romantyczny, ale i męski, dobrze zarabia, higieniczny, czyściutki, pachnący, biała koszula, żonę na rękach nosi, dzieci wychowuje, jak jest na przyjęciu to o żonę się troszczy, jak jest na przyjęciu, to przede wszystkim z nią tańczy, po prostu ideał chodzący.
I taki mężczyzna jest mężem kobiety bardzo smutnej, zamyślonej, wszystkie koleżanki jej mówią: "masz wspaniałego męża", odnowił ci dom? - no, odnowił; na rękach cię nosi? - no, nosi; dla dzieci jest dobry? - no, dobry; to dlaczego ty jesteś smutna? - aaaach, niektórzy się domyślają - może w nocy wychodzi jakiś sadysta z niego, jakiś oszust? - nie, nie oszust, nie sadysta... jest czuły i przy wszystkich, i jak jest sam ze mną...
Gdzie leży tajemnica jej smutku, melancholii, niezadowolenia?
Załóżmy, że kiedyś ten pan - trwało to wszystko 60 sekund - wziął swoją żonę i powiedział jej tak: kochanie, jestem twoim mężem, ślubowałem ci miłość i że ci będę służył do końca życia i tak będę czynił, tak będę robił, do końca życia będę żył dla ciebie, dla dzieci i dla domu, ale chcę ci powiedzieć w imię uczciwości jedno: że jest gdzieś na świecie kobieta, która jest drugą połówką mojego serca, ja się z nią genialne rozumiem, spojrzymy się na siebie - już wiemy o co chodzi, ja tej kobiety nie widziałem już 10 lat, ja jej nigdy nie chcę spotkać już w życiu, ale ona istnieje i chcę ci to powiedzieć"
Drogie panie, dla każdej z was, która kochałaby swojego męża, to byłby wyrok śmierci, koniec małżeństwa. Mógłby chodzić na rękach, przynosić pieniądze, dawać prezenciki, po rączkach całować. Ale ona ma gdzieś na dnie serca wspomnienie jakiejś kobiety, która jest pierwsza w jego sercu i to odebrałoby to całą radość - że ja mam wszystko co mąż robi, ale nie mam swojego męża. Ma go jakaś inna kobieta, która gdzieś tam żyje w świecie. Chociaż on mi jest zewnętrznie wierny, to serca mi do końca nie oddaje. Niejdna pani to by powiedziała: żeby on chociaż popijał, żeby on mnie oszukiwał, ale żeby był cały mój, z tymi grzechami!
I Panu Bogu o to samo chodzi - Ja chcę mieć was! Ja chcę mieć was!
"Ja" jest najważniejsze - to kim "ja" jestem, a nie moje uczynki.
W Warszawie buduje się stadion narodowy - na 70 tys. ludzi... będzie piłka, będą grali... 70 tys. ludzi będzie patrzeć tylko na to, czy dmuchany worek przekroczy linię bramkową czy nie przekroczy. I jak wygramy, to będzie euforia, a jak przegramy, to będą głosy: i po co taki stadion, trzeba było przedszkola zbudować itd. Od tego czy ta futbolówka przekroczy o 10 cm linię bramki czy nie przekroczy zależy to czy miliony ludzi zostawi pieniądze w pubach z radości czy pójdzie do domu, bo będą wkurzeni. Cały PZPN drży czy piłka trafi do bramki czy nie. Taka mała piłka wytworzy atmosferę w całej Polsce....
Ta mała piłka to symbol naszego ja, które jest gdzieś w nas, w środku, a jest wszystkim!
Złośliwcy mówią, że my zawsze w mistrzostwach gramy trzy mecze: 1) mecz otwarcia, 2) mecz ostatniej szansy, 3) mecz o honor.
Wszystko zależy od piłki, od mojego nastawienia...
Możesz mężu zabijać wzrokiem, możesz zabijać milczeniem...
Możesz żono zabijać gadaniem...
Wszystko zależy od małego steru: czego ja chcę...
Niektórzy nie zgrzeszyli, bo nie było okazji, albo jest wizja konsekwencji, wizja piekła... ale wielu jest takich, którzy mówią: aaach, gdyby to było wolno, gdyby Pan Bóg dawał dyspensę od grzechów, jeden dzień w roku... W sercu na dnie jest ogromne pragnienie.
Pan Bóg zawsze pyta.. czy chcesz czy nie chcesz.
No, dobrze - ale są tacy, którzy chcą grzeszyć. I mówią: ale ja wspominam z przyjemnością moje pożądania, moje seksualne akcje, jak czasem kogoś widzę to chciałbym szczerze go pobić. Boję się konsekwencji i tylko dlatego tego nie robię. Niektórzy grzesznicy w swojej zarozumiałości mówią: bądź sobą! Mam się oszukiwać - że nie pragnę cudzołóstwa? Taki jestem!
Co wtedy zrobić, kiedy ja pragnę zła? I nie mogę tego zmienić, nie mam takiego guzika, żeby pragnienia w sobie zmienić... Wielu z nas ostatnich dniach, tygodniach chorowali na grypę. Jesteśmy świeżo po wspomnieniach wysokiej gorączki, niektórzy mieli jakieś torsje, biegunki. I wtedy nie mamy ochoty na nic... Jakby taki schorowany człowiek zszedł do kumpli, którzy robią grilla, a oni mówią: "napijesz się kieliszeczek? - a idź ty!"... "a może karkóweczki kawałek? - weź mi nie mów o żadnym żarciu!". Nie godzimy się na to jedzenie, picie... ale co jest? Gorące pragnienie, żeby mi się zachciało! Niektórzy mówią: "poczekaj, za tydzień będę zdrowy, to wam pokażę! Za tydzień będę zdrowy, przygotujcie dwa razy więcej karkówki! Ale w tej chwili nie mówcie mi o żadnym jedzeniu."
Chrześcijanin może być człowiekiem strutym... rzeczywiście chce mu się seksu, chamstwa, dziadostwa, ale on powinien mówić: "poczekajcie, ja z tego wyzdrowieję, ja muszę z tego wyzdrowieć".
Chodźmy do Boga, mówmy Mu: Panie Boże uzdrów mnie! Niech mi się chce tak jak świętym: modlitwy, bycia w porządku!
Grzech polega na tym, że robię mnóstwo świństw i nie chcę z tego wyjść! Dobrze mi z tym!
Jeżeli robię zło i jest mi dobrze z tym, to nie jest żadne wytłumaczenie. Najważniejsze jest to, czym jest moje ja.
My jesteśmy jak takie Titaniki: piękni, w porządku itd... a o wszystkim decyduje taki mały ster w sercu... gdzie ty płyniesz? Jezus ciągle o ten ster pytał: "czego pragniesz? po coś tu przyszedł? czego chcesz?"
Dzisiaj ludzie nie pytają o ster a o wyposażenie. Jak w dowcipie: "poproszę o bilet I klasy - a dokąd? - nieważne, byleby wygodnie było".
Planujemy najwyżej na 30-40 lat: skończę studia, będę miał zawód, ożenię się, założę rodzinę... A co dalej? Dalej już boimy się planować bo w okolicy wieku emerytalnego wiadomo co zostaje... możliwości jest niewiele.
Alkoholicy będą pierwsi szli do nieba...
To są ludzie potępiani. A oni wejdą przed nami do nieba, bo ich grzech jest publiczny, ten grzech widać: jak śpią pijani po chodnikach itd. To są dla nich ogromne cierpienia. A my grzeszymy w eleganckich sutannach, garniturach, sukienkach i rękawiczkach... Nie jesteśmy często lepsi od alkoholików. Ale naszych grzechów nie widać, a ich grzech widać. Oni swoją karę już teraz ponoszą. A my to potrafimy sprytnie to wszystko poukrywać.
Swoim sposobem bycia, imagem, próbujemy poukrywać to co w nas jest. Jezus użył genialnego porównania - nie ma innego miejsca, którym piękno łączy się z brzydotą: grób - na wierzchu najdroższy marmur, najpiękniejsze zdobienia... a w środku smród rozkładającego się ciała ludzkiego. I to wszystko w odległości od siebie pół metra. I Jezus mówi: jesteście jak groby: eleganckie marmury, piękne wiązanki kwiatów, a gdzieś tam pod spodem taki smród, że aniołowie ze wstrętem odwracają wzrok... groby pobielane jesteście.
Kryjemy swoje ja, bo chcemy coś ukryć, ale też dlatego że moje "ja" często w całej sympatii jest dość śmieszne. Na przykład "ja" niejednej kobiety to jest mała dziewczynka, "ja" niejednego mężczyzny to jest mały chłopiec. My się bardzo wstydzimy to "ja" pokazać, więc prezentujemy swoją dorosłość, inteligencję, elokwencję, wykształcenie, a w środku siedzi chłopczyk ze swoimi pragnieniami, dziewczynka ze swoimi pragnieniami.
Często zakochanie jest to otwarcie serca przed drugą osobą i przyjęcie serca drugiej osoby, które otwiera się przede mną. Ale ponieważ chłopak i dziewczyna wiedzą, że to moje "ja" jest takie "śmieszne", to bardzo się wstydzą pokazać to swoje "ja" od razu. Wpierw na randkach są takie wydumane zdania typu "co sądzisz o sztuce współczesnej? a Grzegorzewski czy cię fascynuje? słuchaj, bracia Cohen ten ich nowy film, wiesz baaaajka po prostu... byłeś już na "Ludziach Boga?" A w środku... jak tu podejść... "Słuchaj Kasiu, pewien chłopak chcialby podejść, ale nie wie czy będzie życzliwie przyjęty..."; "Wiesz Piotr... gdyby on był życzliwy to koleżanka by powiedziała, że on będzie życzliwie przyjęty...". W którymś momencie blokady opadają, rzucają się sobie w ramiona i odpowiadają... jak to już w pierwszym momencie on chciał ją odprowadzić... a ona nie była pewna, dlatego wtedy tego nie chciała...
Po ślubie często ludzie próbują jeszcze raz przekręcać tę pierwszą rozmowę: "wiesz, ja to wcale nie byłem taki otwarty, od początku wiedziałem, że ta twoja rodzina to jest lewa, kiedy twoja matka na siłę mnie knedlami karmiła"; "ja też wcale nie otwierałam się, nie myśl sobie". I... z powrotem zamykamy swoje serca.
Dobrze jest przeżywać zakochanie we wspólnocie, w rodzinie. Dziewczyna się zakochała, biegła do babci, pochwaliła się... mama mówiła jej: chodź porozmawiamy, bądź mądra.... tata: fajny ten chłopak, tylko coś zacina się... brat: ja nie chcę mieć pryszczatego szwagra! Dostaje od rodziny akceptację ale jednocześnie mówi jej się: uważaj, to twoje zakochanie to nie jest takie cudo.
A teraz często młodzi mieszkają razem przed ślubem, bo chcą uciec od własnych rodzin. Przy ojcu i matce nie pograsz! I często to kończy się taką "redefinicją": "nie kochałem cię".
Pan Bóg daje nam ludzi, żebyśmy nie wpadli w takiego matrixa walentynkowego... Narzeczeństwo to czasem jest jedno wielkie kłamstwo... na tyle się znasz na ile jesteś sprawdzony!
Dlatego dobrze jest przeżywać narzeczeństwo we wspólnocie. Bo możemy dobrze nie odbierać rzeczywistości.
Miłość to jest dar! Drugi człowiek to jest dar! Często chłopak narzeka, że nie może znaleźć dziewczyny... A jesteś na to gotowy? Jesteś pewny, że po tygodniu znajomości twoja dziewczyna nie będzie musiała iść do spowiedzi z twojego powodu? Jesteś pewna, że jesteś gotowa? - często jest tak, że chłopak gdy spotka miłość swojego życia to robi się nieznośny w domu rodzinnym. Jesteś pewna, że jesteś gotowa na ten dar? Często nie jesteśmy w stanie go przyjąć.
Miłość jest to dar od Pana Boga.
Ale każdy człowiek jest trudny. Normalny facet i normalna kobieta jest trudna. Dlaczego? Bo to jest ktoś inny! To nie jestem ja! Każdy człowiek to jest zadanie.
Modlitwa jest zawsze w pakiecie z rozproszeniami i kłopotami. Jak zaczynasz się modlić od razu są rozproszenia, kłopoty. Jak zaczynasz żyć z człowiekiem pod jednym dachem, jak wpuszczasz drugiego człowieka w swój świat od razu pojawiają się kłopoty i tarcia. Na początku jest znieczulenie zakochania, ale od razu są tarcia - dla naszego rozwoju, dla naszego dobra. A wszystko niech ma zaczepienie w głębi naszych serc.
Miej serce i patrzaj w serce, bo tam skarb twój, gdzie serce twoje.
Anonymous - 2011-02-24, 14:06
Tym razem nie ma pliku z kazaniem (będzie za tydzień). Jest za to informacja o nowej pozycji do biblioteczki każdego słuchacza – Kazania radiowe, tom 2, oczywiście autorstwa ks. Piotra Pawlukiewicza. Co prawda nie są to kazania ze św. Anny, ale też warto się z nimi zapoznać.
Anonymous - 2011-03-04, 10:55 Temat postu: kazanie z 27 lutego 2011 roku 27 lutego 2011 roku ks. Piotr wygłosił kazanie:
Najtrudniej jest zauważyć rzeczy, które są oczywiste... Wchodzimy do muzeum, widzimy obrazy... zatrzymujemy się przed kilkoma, mogą być ładne, słynne, patrzymy, czasem kilka minut (to już jest świetny obraz), na kolejne obrazy patrzymy następnie już tylko kilka sekund, a w końcu mijamy dwieście, trzysta obrazów i przechodzimy koło nich.
Ilu z nas potrafi usiąść nad brzegiem morza i patrzyć się kilka godzin? A ilu z nas potrafi usiąść przy ognisku i patrzeć się w ogień kilka godzin? A jak pójdziemy do parku, do lasu, w góry i chodzimy kilka godzin...
To, co Bóg stwarza jest nieprawdopodobnie piękne...
Bóg mówi: Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Zwierzęta w czasie zimy tak samo są "ubrane" jak latem, nie trzęsą się z zimna... A my? Kurtki, czapki, ogrzewanie itd. a ciągle chorujemy...
Bóg mówi: Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać? Czyli mamy nie troszczyć się o te rzeczy podstawowe, które zapewniają nam taki materialny byt. Bo my nie jesteśmy "produkt końcowy". Ptak, który fruwa, to jest już wszystko, pies, ryba w morzu - tak samo - wypełnia swoje zadanie do końca. Bóg dał nam wolność, która wzywa nas do rozwoju.
Bóg wzywa nas do rozwoju - troszczcie się, ale nie przesadźcie w trosce i nie zapominajcie o rozwoju!
Bardzo byśmy chcieli, żeby świat był bezpieczny, wolny od utrudnień i ciągle na ten temat toczymy boje z Bogiem. A świat to jest poligon dla rozwoju! Gdyby żołnierze pojechali na poligon, to byliby szczerze zdumieni widząc stoliki z lodami, leżaki plażowe, kocyki...
Pan Bóg nie popuści i będzie zamieniał nasze życie w poligon, nie dlatego że jest sadystą, ale dlatego że pragnie naszego rozwoju! Świat nie jest po to, żebyśmy byli bezpieczni, ale po to, żebyśmy byli wielcy! A jeżeli mamy być wielcy, to mamy dokonać wielkich rzeczy! A żeby dokonać wielkich rzeczy, potrzebujemy wielkich zadań.
Dzisiaj mamy kłopot - idea państwa opiekuńczego sprzeciwia się takiemu zamysłowi Pana Boga. Przykładowo - 95% ludzi, którzy przeżyli coś ciężkiego, np. powódź... przyjeżdża dziennikarz, a oni mówią: państwo w ogóle nie troszczy się o nas, nikt nie przyjechał, nikt się nie zatroszczył. Odruch jest taki, że ktoś ma przyjechać, ktoś ma się zatroszczyć.
Podobnie jest jeżeli chodzi o różne reakcje kobiet i mężczyzn... dziecko uderzyło się, przybiega do mamy i mówi, że paluszek boli. Mama całuje, dmucha, chucha: -boli jeszcze? - tak... dalej dmucha, chucha - boli? -no już mniej - to idź się bawić. A ojciec? -pokaż!... nic ci nie będzie, nie umrzesz!
Często przez opiekę mam jesteśmy tak przyzwyczajeni do tego, że ktoś ma się nami opiekować...
Broniąc się przed lękiem, budujemy sobie bezpieczne życie, znajdujemy sobie miejsca, gdzie jesteśmy lubiani albo potrzebni. Kłopot z opancerzeniem się przed trudami rzeczywistości polega na tym, że ta sama stal, która chroni nas przed utratą życia, uniemożliwia otwarcie się na przemianę.
My się tak zabezpieczymy, że nie możemy potem się rozwijać! Tak jak przywiązujemy kwiatek do drewienka w doniczce, żeby nie złamał sobie łodyżki, możemy uniemożliwić mu rozwój. My też możemy przywiązać się: do domu rodzinnego, do matki, do kobiety, do towarzystwa, do przyjaciela.
Ktoś się broni przed światem mając chłodną, marsową minę... byle by nie być zranionym. W ten sposób traci okazję na poznanie kogoś nowego.
Ktoś ma 40 lat i jednego, jedynego przyjaciela z piaskownicy, z którym wszystko omawia...
System zamknięty się degeneruje! Zadaj sobie pytanie czy nie żyjesz w systemie zamkniętym! Jeden przyjaciel... jedno środowisko... jedna gazeta, którą czytam... jeden ksiądz, z którym rozmawiam... mam tu poczucie bezpieczeństwa...
Właśnie to może być niebezpieczne!
Bóg się troszczy o nas. Ale On nie jest firmą ochroniarską! Bóg jest przewodnikiem po górach... taternikiem... pasterzem, który prowadzi nas na drogi życia wiecznego, a ta droga jest ekscytująca!
Dlaczego najlepiej oceniamy takie filmy, które nas ekscytują swoim zakończeniem? Np. film "Inni", "Osada" [np. dla mnie takim filmem był "Skazany na Shawshank"] Dopiero pod koniec filmu okazuje się dlaczego bohater robił to czy tamto... "- już teraz to rozumiem!"
Można wyobrazić sobie pod koniec życia np. taki epizodzik... Jezus mówi: "wiesz, ja musiałem zesłać na ciebie te wszystkie choroby, nieszczęścia, żebyś coś zrozumiał, żebyś nie pobłądził".
A najgorzej to jesteśmy zdenerowani, jak idziemy do kina, siadamy, film się zaczyna, a jakiś obcy facet siedzący przed nami mówi do swojej żony: "o! a ten, co go teraz widzisz, to na końcu zginie". Ma się ochotę powiedzieć: "pan zaraz zginie, proszę pana"
My nie chcemy znać! Nie opowiadaj mi tego filmu! Ja chcę to przeżyć, żeby nasycić się końcem!
Bóg nam daje trudne życie... poligon... różne postacie... Żyjemy w świecie, w którym jest jakby walka wywiadów, że nie wiemy kto dla kogo pracuje! Wiecie, że mamy pośród nas ludzi, którzy pracują dla Pana Boga, a nam mogą się wydawać nieznośni? A są tacy, którzy mogą pracować dla królestwa ciemności, a my ich uważamy za fantastycznych ludzi! Trzeba rozszyfrować w naszym środowisku kto dla kogo pracuje! Ha, co więcej! - a dla kogo ja pracuję?! Czy mnie spotkać to jest błogosławieństwo??? Czy mnie spotkać to jest przekleństwo??? Właśnie dlatego Bóg nam daje takie zagadki, żebyśmy stali się wielcy. To są bardzo trudne zagadki, często stajemy wobec tych zagadek bezradni z naszym intelektem.
Z pism św. Kolumbana (z brewiarza czterotomowego):
Toteż jeżeli ktoś chciałby wiedzieć jak powinien wierzyć, niech nie wyobraża sobie, iż więcej zrozumie wiele rozprawiając, niż po prostu wierząc. Im bardziej docieka się Bożej mądrości, tym bardziej oddala się ona od nas.
Kto chce teoretycznie "rozgryźć" Pana Boga, przez analizę, ten będzie coraz dalej od Bożej mądrości.
Im bardziej docieka się Bożej mądrości, tym bardziej oddala się ona od nas. Staraj się o doskonałe poznanie Boga nie za pomocą wielosłowia, ale przez doskonałość życia. Nie przez słowa, ale przez wiarę, która pochodzi z prostego serca. Nie z dociekań uczonej niezbożności. Jeśli postanowisz w dociekaniach szukać tego, co jest niewyrażalne, odejdzie to dalej od ciebie. Jeśli natomiast przez wiarę, wówczas mądrość pozostanie tam, gdzie jest - u twoich bram. Osiągamy ją naprawdę wówczas, kiedy wierzymy w niewidzialnego, nawet nie rozumiejąc. Bóg jest niewidzialny i dlatego trzeba Weń wierzyć, chociaż w pewien sposób można Go dostrzec przez czyste serce
Jednym z podstawowych, fundamentalnych odruchów człowieka jest TŁUMACZENIE SIĘ. Tłumaczenie się i często "zwalanie" winy na kogoś innego. Pamiętacie co powiedzieli Adam i Ewa w raju? - czemu zjadłeś jabłko? - Ewa mi dała! - Ewo, dlaczego dałaś mu jabłko? - szatan mnie zwiódł!
Mamy najczęstszy odruch tłumaczenia się. - Ania Kowalska, do tablicy! - jestem nieprzygotowana... bo źle się czuję... bo w domu odnawianie...
Odstawiamy samochód do warsztatu... - wie pan, rozwaliłem podwozie, bo teraz takie niskie zawieszenia robią i droga była zepsuta... to nie moja wina.
Idziemy do lekarza: - przejadłem się bo byłem na przyjęciu i tak we mnie wpychali... ale to nie moja wina, to tak we mnie wpychali.
My tym odruchem bardzo często "zwalamy" na Pana Boga. A dlaczego były obozy koncentracyjne? A dlaczego była wojna? a dlaczego ona trwała 6 lat? Gdyby w Niemczech w latach '30-tych znalazło się więcej odważnych mężczyzn, gdyby kościoły - ewangelicki, katolicki w latach '30-tych były mocniejsze, być może Hitler nigdy nie doszedłby do władzy. I Pan Bóg przez ludzi próbował to powstrzymać, ale ludzie stchórzyli! A może następne pokolenie, za 50 lat będzie pytać: "dlaczego w Polsce się coś stało w 2020 roku?" I odpowiedź będzie taka: "dlatego, że ci z 2011 roku nie sprzeciwili się złu i ono rosło". A może my boimy się jakiegoś zła, ale mówimy: "aaa, co mnie to obchodzi! to nie moja sprawa!". Nie zwalajmy wszystkiego na Pana Boga, że to Jego wina!
Ktoś powiedział: możemy się zapytać dlaczego II wojna światowa trwała aż 6 lat? Ale możemy też zapytać czy dzięki Bogu trwała tylko 6 lat a nie 60 lat? Może mogła trwać 60 lat, ale Bóg się ulitował.
Pan Bóg bardzo często naprawia nasze błędy! Wprowadzamy świat w sytuacje kryzysowe - przez swoje lenistwo, przez swój egoizm, przez hedonizm, któremu ulegamy... Potem Pan Bóg musi to naprawiać, a my mówimy "to nie moja wina, to Jego wina!".
Powtarzam: Pan Bóg opiekuje się nami bardzo dobrze, ale nie dla naszego bezpieczeństwa, tylko dla rozwoju.
Można mieć wiele krzywd urojonych, jeżeli będziemy mieć nierealne oczekiwania od innych.
Jeżeli żona ma nierealne oczekiwania od męża, szybko dojdzie do wniosku "jestem pokrzywdzona przez los".
Można mieć nierealne oczekiwania od księdza, że mi rozwiąże wszystkie problemy... Nierealne oczekiwania od kolegi, koleżanki, rodziny.
I można mieć nierealne oczekiwania od Pana Boga... gdzie Pan Bóg mówi, że będziemy bezpieczni? Chrystus mówi: przyszedłem rzucić ogień na ziemię i pragnę, żeby on już zapłonął!
Kiedy linoskoczek idzie w cyrku po linie, to patrzy się tylko na linę, nie na nogi, nie na cyrk, nie na publiczność.
Chcesz przejść przez życie bezpiecznie? Nie bezboleśnie, ale bezpiecznie? To się wpatruj cały czas w Wolę Pana Boga! Rano, wieczór, zawsze pytajcie się siebie: "czy ja spełniam Wolę Pana Boga?" To jest ta lina. "Czy ja przyjmuję miłość Pana Boga? Czy ja miłuję Pana Boga?"
Jak apostołowie stali w czasie sztormu w łodzi, to w ogóle nie posuwali się do przodu, tylko walczyli z falami. Może taka jest Wola Boga, że masz się zmagać z falami, ze sztormem w swojej łódce i nie posuwasz się do przodu?
Szatan cały czas stara się nas przekonać "wiesz, ten Bóg to cię chyba nie kocha... gdyby cię kochał, byłbyś zdrowszy... zdałbyś ten egzamin na studiach... sytuacja w domu byłaby pełna pokoju... Pan Bóg cię zawodzi"
Szatan kieruje nasze oczekiwania wobec Pana Boga na jakieś zupełnie nierealne tory. Pan Bóg nigdy nam tego nie obiecywał. Jezus mówił wprost: przyszedłem skłócić ojca z synem! skłócić ojca z matką! syna z matką! synową z teściową! zięcia z teściem!. A szatan mówi: gdyby Bóg był w Twoim domu, to byłaby pełna zgoda... Kto ci tak obiecał??!!
Mamy wobec Pana Boga nierealne oczekiwania! I kiedy Bóg przychodzi i rozbija nam te szatańskie iluzje, to robi się gorzej! I mamy poczucie, że to Bóg przynosi mi to "gorzej". Bóg przynosi "lepiej". Dlatego dzieci nie mają żadnego zamiłowania do lekarzy... bo lekarz zadaje ból i koniec.
Mamy taki odruch, że jeżeli coś nam przynosi niepokój, to na pewno nie jest to Bóg.
Anonymous - 2011-03-08, 11:22 Temat postu: kazanie z 6 marca 2011 Ks. Piotr 6 marca 2011 r. wygłosił kazanie:
Dom budujemy na skale... żeby wkuć się w skałę, trzeba wiele uderzeń - kawałek po kawałku odłupujemy, by się zaczepić w skale. Przemiany ducha ludzkiego nie następują szybko, ale powoli.
Podwórko.
Przy śmietniku stoi pudło po telewizorze - napis "SONY HD 42 cale". Nikt rozsądny nie podejdzie do tego pudła pod śmietnik... mówiąc "a może w środku jest telewizor?", bo każdy wie, że tam nic już nie ma. Pudło jest przecież takie samo, jak w czasie wynoszenia ze sklepu - wabi kolorami, informacjami, reklamami, osiągnięciami technicznymi telewizora. Dzisiaj Chrystus mówi o czymś podobnym: że można być takim pudłem po telewizorze: "Chrześcijanin HD, łącza nieprawodopodobne"... a w środku pusto. Nawet nie warto zajrzeć. To zależy, gdzie takie pudło jest. Ale gdyby pudło leżało np. przy postoju taksówek oparte o barierkę, to już zastanowilibyśmy się, że może ktoś zapomniał telewizora i w środku, w pudle, on jest...
Czy jestem chrześcijaninem tylko na zewnątrz? Pana Boga interesuje tylko wnętrze.
Jesteśmy strukturą psychofizyczną. Pan Bóg przypomina, by to, co w środku, było "równoległe" do tego co na zewnątrz (to, co mówimy, jak się zachowujemy).
Dzisiejsze czytanie z Ewangelii: Panie, Panie, czy nie prorokowaliśmy mocą Twego imienia i nie wyrzucaliśmy złych duchów mocą Twego imienia, i nie czyniliśmy wielu cudów mocą Twego imienia? Wtedy oświadczę im: Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości! (Mt 7, 21-23)
To o ludziach, którzy piękne kazania mówili, duchy wyrzucali, a na Sądzie Ostatecznym usłyszą:
- Nie znam was. Nie wiem w ogóle kim jesteście.
- Panie Jezu, ale my taki religijni jesteśmy. Działacze katoliccy! Ksiądz, siostra zakonna!
- Nie znam was. W ogóle was nie znam.
Pan Bóg poznaje człowieka po miłości. Jeżeli nie zobaczy w nas miłości, to nas nie pozna. Na Nim nie robi wrażenia to, co może nas fascynować. Liczy się "równoległość" ducha i materii.
W systemach gnostyckich pogardzano materią. Liczyło się tylko to, co na zewnątrz, bo materia była "brudna", niegodna zainteresowania. Mówiono nawet, że Pan Bóg nie stworzył świata, bo nie skalałby się "babraniem" w materii, tylko stworzył jakichś tam demiurgów i te istoty półludzkie - półboskie dokonywały interwencji w materię.
Chrześcijaństwo natomiast uczy, że materia jest bardzo ważna i ona jest blisko ducha. Że my jesteśmy istotą psychofizyczną, duchowo-fizyczną, z ogromnym powiązaniem kwestii duchowych z materialnymi. Każdy z nas wie, że jeżeli choruje się, jeśli człowiek jest zdruzgotany chorobą, ma się wysoką gorączkę, ciało jest obolałe, to nie ma się ochoty na czytanie Biblii, długą modlitwę, różaniec - kiedy jesteśmy fizycznie zmęczeni.
Jak nie odpoczniesz (jesteś np. niewyspany), to nie będziesz potrafił słuchać - Biblii, rekolekcji, itp. Jak ciało się nie zregeneruje, to duch też się nie uruchomi. Chrystus też o tym mówił: "Cóz z tego, że duch ochoczy, skoro ciało słabe".
I odwrotnie, jak jesteś przybity, zdruzgotany duchowo, łatwiej może przyjść do niego choroba fizyczna.
Opowiadano, że gdy Maksymilian Kolbe opiekował się chłopcami w Niepokalanowie i obserwował jak grają w piłkę, a ktoś z nich nie grał, to podchodził do niego i pytał: "księdza czy lekarza?". Chodziło o to: "która struktura ci szwankuje - duchowa czy fizyczna?". One są bardzo ze sobą powiązane, że jedna z nich wpływa na drugie.
Żeby się z kimś spotkać, to trzeba podejść do tej osoby - fizycznie. Nie można skontaktować się z samym duchem, gdy człowiek jest daleko. Jednak w głowie stwarzamy sobie różne rzeczy: idee, pojęcia. Łatwiej stwarza się coś w głowie niż konkret fizyczny. Ten konkret fizyczny jest nam zadany.
Mężczyzna był na piwie z kolegami. Wraz ze spożyciem piwa, ze szklanki na szklankę, różowiał mu obraz świata, obraz żony. Tak mu zaróżowiał obraz żony w głowie, że powiedział do kumpli: "idziemy do mnie! żona na pewno ucieszy się". Tak sobie wyobraził. Żona zresztą też kiedyś powiedziała, żeby zaprosił kolegów. "Wziąłem sobie więc swoich trzech podchmielonych kumpli. Jak tylko zadzwoniłem dzwonkiem i żona otworzyła, zrozumiałem, że popełniłem wielki błąd. Powiedziałem do kolegów: u mnie słabo telewizor odbiera, idźcie do siebie oglądać Małysza. Ciało mojej żony - zmarszczone brwi, jej szeroko otwarte oczy, jej zdziwienie, jej krótkie słowa: a kto to jest? Nawet nie przeszło mi przez słowa, że to koledzy. Następnego dnia myślę sobie: żona jest skruszona, zaraz mnie przeprosi, że tak potraktowała mnie i kolegów. Jak wszedłem do kuchni, znowu się pomyliłem. Nie była skruszona, więc ja poszedłem sprzątać piwnicę."
My sobie często kogoś wymyślamy i chcemy obcować z jego wyobrażeniem. I dlatego jest konkret ciała, konkret słów.
Tak samo jest z Panem Bogiem: konkret Eucharystii. Bardzo byłoby nam łatwo stwarzać sobie Pana Boga i z tak stworzonym Panem Bogiem sobie dyskutować. Bardzo wielu ludzi woli iść do parku, do lasu niż na mszę świętą. Albo wolą chodzić do kościoła w tygodniu, a nie w niedzielę: "wie ksiądz, ten tłum, ci ludzie". To tak jak są kabareciarze, co mają takie występy: mają lalkę na ręku i gadają z nią. Wielu ludzi uwielbia rozmawiać z Bogiem, którego sobie wymyśliło i rozmawiają sami ze sobą. Idą na łąkę i mówią:
- ale jestem nieszczęśliwy...
- no... źle Ci się wiedzie ("Bóg")
- i wszyscy się na mnie uwzięli!
- tak... tak... biedaku!
- i chyba powinienem sobie troszeczkę pofolgować!
- no możesz troszeczkę... jakiś mały romansik...
- ale przecież jak trochę wynoszę z pracy, to nie kradnę...
- gdzie tam - powie wymyślony Pan Bóg - nie bądźmy rygorystami...
- ja lubię jeździć do parku na te modlitwy... to są fajne modlitwy...
A jak przyjdziesz do kościoła - tu babcia, która kaszle, tu cię w krzyżu boli, jakieś czytanie, po którym ruszy cię sumienie. Potem jakieś kazanie, ksiądz się z tacą przepycha... KONKRET! Msza jest niezmienna i jedna dla wszystkich, jedna Eucharystia. Właśnie po to, byśmy rozmawiali z Bogiem niezmiennym, Bogiem, który nie jest wymyślony i po to, byśmy sami sobie nie udzielali odpowiedzi.
Dlaczego msza święta jest ważna? Stary Testament zapowiadał czasy mesjańskie, że przyjdzie mesjasz, który wyzwoli Izrael, że który poradzi sobie z chorobami, wrogami, głodem, śmiercią... I przyszedł mesjasz, Jezus Chrystus... Co było znakiem mesjasza? Po czym Żydzi mieli rozpoznać mesjasza? Po tym, że on miał się rozpoznać przez zapowiadane uczty!
Czy zauważyliście od czego Jezus zaczął swoją misję? Od uczty! Którą wsparł mocnym ładunkiem wina. Bibliści się sprzeczają - 400 litrów, 700 litrów.. Kupa alkoholu I co jest napisane? Uwierzyli w niego uczniowie! Rozpoznali! Jak się czyta Ewangelię - Pan Jezus bardzo dużo ucztował! Zapowiedzi były jasne: "wielu przyjdzie ze Wschodu i z Zachodu i zasiądą razem z Abrahamem w królestwie niebieskim". U Piotra teściowa uzdrowiona wstała i usługiwała im... była uczta. Dwukrotne rozmnożenie chleba - obfitość, była uczta. Uczta u Mateusza, uczta u faryzeusza, uczta u Łazarza. Jak Jezus po zmartwychwstaniu chciał się uczniom bardziej rozpoznać, to rozpalił ognisko i smażył ryby. Przyszli uczniowie Jana do Jezusa i pytają: "dlaczego Jezu, Twoi uczniowie nie poszczą, dlaczego wy ciągle jecie?" Wydawać się mogło, że jak są religijni, to powinni pościć. A Jezus mówi: "dopóki pan młody jest z nimi to powinni jeść".
Po czym rozpoznali Jezusa uczniowie idący do Emaus? - po łamaniu chleba. To nieprawdopodobne! Można człowieka rozpoznać po sposobie tańczenia, po sposobie mówienia, po sposobie gwizdania... po odgłosie kroków.
A Pana Jezusa rozpoznali po łamaniu chleba.
Znak czasów mesjańskich - uczta - każda msza święta.
Msza święta jest znakiem paschy - śmierci i zmartwychwstania Chrystusa.
My mamy obumierać z Chrystusem - dla świata. Jeżeli mężczyzna jest mężem, to on dla innych kobiet obumiera - jako mężczyzna, jako patner; może być lekarzem czy sprzedawcą w sklepie... ale obumiera. To wymaga pokory. Dzisiaj wszyscy chcą wszystko mieć, doświadczyć wszystkiego - być młodym i starym, kobietą, mężczyzną. W chrześcijaństwie jest trudne to, by sobie powiedzieć: nie, ja tamtych rzeczy nie doświadczę, ja tam nie pojadę, z tą żoną, z tymi dziećmi będę do końca życia. Ktoś może powiedzieć: "żyj człowieku, realizuj się, spełniaj". Nie - ja mam swoje miejsce, swoje powołanie, resztę oddaję Bogu w ofierze.
Msza święta jest szczytem i źródłem. Przed szczytem coś jest - szlak, który wiedzie na szczyt. A ze źródła wypływa woda.
Wiele ludzi przestało chodzić do kościoła, mówią, że nic im nie daje. Jasne! Msza święta to jest "silnik" do chrześcijańskiego życia. Byłoby kuriozalne, by silnik od tira wstawić np. do małego skuterka. Nie pasuje. Tak samo silnik od skuterka nie pociągnie tira. Silnik od czołgu - do małego Fiata? Itd.
Chcesz przeżyć mszę świętą? To musisz nie wzorowo, nie bezbłędnie, ale zacząć żyć jako chrześcijanin. Jeżeli na pierwszym miejscu stawiasz swoje bezpieczeństwo, pozycję, karierę, standard materialny i mówisz: no, to nie chcę być jakimś wielkim, ale to jest mój główny cel, żyć tutaj jakoś, na tej ziemi, ustawić się tutaj na ziemi, to msza święta będzie silnikiem nie do tego samochodu!
Jeśli ja umieram z Chrystusem, staję się jego świadkiem, dostaję po nosie razem z Chrystusem, to msza święta będzie mnie ciekawiła, będzie dla mnie czymś interesującym. W pierwotnej historii Kościoła, ci, którzy byli jeszcze nie do końca uformowani, katechumeni, musieli po czytaniach na mszy opuścić kościół.
Dlaczego wielu ludzi czuje się źle w kościele? Bo poganie źle czują się w kościele, tu nie ma dla nich nic ciekawego! Obumieranie z Chrystusem w ogóle im do głowy nie przychodzi, jakieś życie wieczne, które kiedyś się zacznie po śmierci, to oni w ogóle na to nie czekają. Nic ciekawego! Oni powinni w zasadzie wyjść.
Kto sobie w życiu za cel postawił dobrą organizację życia, to msza święta będzie go nudziła. To nie jest ten silnik! Silnik (taki do auta) to jest kupa żelastwa, on ma dopiero wtedy sens, jak jest jakiś gaźnik, jak są koła, kiedy jest wbudowany w samochód! Ludzie mówią "po co mi msza święta", gdy oni nie mają samochodu pod tytułem chrześcijaństwo! Stąd jest nieporozumienie.
Największym nieporozumieniem jest uznawanie chrześcijaństwa za religię naturalną - że są bogowie, którzy nam błogosławią, jak będę im dobrze robił - dzieci przestaną chorować, ryby zaczną brać, pożarów mniej będzie. Chrześcijaństwo jest czymś zupełnie innym - umrzesz z Chrystusem i zyskasz życie wieczne.
Oczywiście troszczymy się - żeby pogoda się udała, żeby operacja w szpitalu udała się, ale to nie jest cel naszej religii. Myślimy o naszym życiu, ale razem z Chrystusem.
Na każdą mszę przynośmy ofiarę - ofiarę duchową. Tych ofiar nie widać, więc ich często nie przynosimy - bo nikt nie sprawdza. A powinniśmy! "Jeżeli przystępujesz do komunii świętej, a przedtem nic nie położyłeś na ołtarzu, to jesteś złodziejem" (św. Cyprian).
Eucharystia jest sprawowana nad tym, co położyłeś na ołtarzu - nad Twoją ofiarą - pracą, cierpieniem, lękami, troskami...
Tragedia ludzi, którzy żyją w grzechu - czegoś nie mogę położyć na ołtarzu - "mam żonę nieślubną, powinienem się z nią rozstać, Boże nie stać mnie na to, nie mogę Ci tego położyć na ołtarzu". Skoro nie możesz tego położyć na ołtarzu, to nie możesz z ołtarza wziąć komunii świętej. Zawsze gdy wszystko kładziesz na ołtarzu, wszystko oddajesz Bogu, to masz prawo wziąć z tego ołtarza komunię świętą. Twoja ofiara - przemieniona w chleb życia.
Kapłan unosi hostię i kielich, i mówi: "przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie", wierni odpowiadają "Amen". To najważniejsze słowa na mszy świętej. Kapłan w imieniu wiernych trzyma ciało i krew Chrystusa i mówi do Boga - to jest ofiara Kościoła, my nic innego nie mamy, tylko ciało i krew Syna. Ale to jest nasza najwspanialsza ofiara i Tobie ją ofiarujemy, żeby nastąpiło między nami pojednanie. A słowo wiernych "Amen" to jest nasz podpis.
Możemy na ołtarzu położyć kluczyki od samochodu, wszystkie nasze oszczędności, majątek. Dla Boga będzie to nic. Pyłek na pyłku. Ale ofiara Chrystusa jest ofiarą, którą Bóg przyjmuje!
Historia, którą opowiadał św. Jan Vianney. Jego przyjaciel, też kapłan, miał świeckiego kolegę, który się niezbyt moralnie prowadził. Ten świecki człowiek umarł. I ksiądz mówi: "co z tym moim przyjacielem? Bo on niezbyt pobożnie żył. Czy on poszedł do nieba czy do piekła?" I odprawiał mszę świętą, podniósł hostię - ciało i krew Pańską do góry i powiedział: Boże Ojcze, Ty masz w ręku mojego przyjaciela... A ja mam w ręku Twojego Syna... To zróbmy zamianę - Ty mojego przyjaciela wprowadź do Nieba, a ja oddam Ci Twojego Syna.
I podobno: św. Jan Vianney powiedział, że ten jego kolega ksiądz miał widzenie w nocy - uśmiechniętej twarzy swojego przyjaciela.
Wszystkie nasze kłopoty:
- za ojca, który pije,
- za rodziców, którzy się rozwiedli,
- za brata, który traci wiarę,
- za cierpiącą koleżankę,
- we wszystkich sprawach.
Za te wszystkie sprawy składajmy ofiarę!
Jeszcze jest pytanie - a skąd my wiemy, że Bóg tę ofiarę przyjął? Możemy składać ofiarę... a może nie przyjął? Po czym pobożny Żyd dowiadywał się, że jego ofiara - baranek, gołąbek, był przyjęty przez Pana Boga? Dowiadywał się po tym, że ofiara była całopalna - to znaczy, że część zwierzęta była spalana i dym szedł do góry, do nieba. Dla Żyda to był znak, że Pan Bóg zjada tego baranka. No bo dym idzie do nieba. A ja biorę drugą część baranka i zjadam - czyli ja z Panem Bogiem jem posiłek. Pan Bóg się z nami jedna na zasadzie posiłku. My robimy to samo. Spotkaliśmy kolegę, z którym się pokłócili, ale się dogadamy! Przepraszamy się, idziemy na zgodę na kawę, na kolację. Posiłek jednoczy ludzi! Do wroga nie pójdziecie na posiłek.
Na ołtarzu jest to Chrystus ofiarujący się Ojcu i przyjęty przez Ojca. To jest Chrystus w Ojcu, w Bogu Ojcu. To, co jest w Bogu Ojcu, będzie we mnie. Ja z Bogiem zjem posiłek.
Są różne drogi sumień ludzkich... ale zjedzcie jak najszybciej z Bogiem posiłek - idźcie do komunii.
Msza to jest posiłek razem z Bogiem - nie w ambasadzie amerykańskiej, nie u Benedykta XVI, ale z samym Bogiem.
Następne kazanie dopiero 27 marca.
3019
Anonymous - 2011-03-11, 12:44 Temat postu: środa popielcowa 9 marca 2011 Ochrzczony to ktoś kto obumarł dla świata. Umarł z Chrystusem. Ochrzczony to ktoś kto jest po swoim pogrzebie, nie żyje już dla świata... Ale my przecież chcemy żyć w tym świecie, coś znaczyć, coś osiągnąć... Wielki Post zaprasza nas do tego, byśmy obumierali z Chrystusem, byśmy wycofali się i zrobili miejsce dla Niego.
W środę popielcową to ten znak sprawia, że jest więcej ludzi na mszy niż kiedykolwiek - posypanie głów popiołem. Dlaczego głowa? Bo jak człowiek wchodzi pod prysznic, to woda splywając od głowy spływa wszędzie na całe ciało. Bo głowa jest czymś najcenniejszym - kask na motocyklu. Bo dbamy o nią - twarz mówi najwięcej. Głowa to zmysły - oczy, usta, uszy. Cała zmysłowość, intelekt, życie emocjonalne.
Kiedyś srebro czyściło się popiołem.
Co będziemy obmywać? GŁUPOTĘ! Iluzję szczególnie wirtualną (gazety, media)... wyobraźnię - opinię o innych ludziach... kłamstwa... maski...
W naszym świecie często jesteśmy tchórzami, ale przybieramy maski, robimy straszne miny, np.:
bój się mnie! robię doktorat... z filozofii! bój się mnie!
byłem w Nowym Jorku... przywiozłem dużo dolarów... bój się mnie!
buduję z mężem dom... budujemy wielki dom... bój się mnie!
A tak naprawdę... czy potrafimy zrobić coś odważnego? Stanąc na przeciwko demona i bić się z nim? Wyjść naprzeciw swojemu środowisku i zrobić coś niepopularnego? Coś trudnego, gdzie zaryzykujemy dużo? A może potrafimy tylko ludzi straszyć - kim to ja nie jestem... czego to ja nie potrafię...
Ci wszyscy twardziele, którzy chodzą po ulicy z kijami baseballowymi, to jak pójdą do wojska i pojadą na akcję, gdzie strzela się z ostrych nabojów, trzęsą portkami ze strachu (John Eldredge). Oni są bohaterami, żeby w sześciu skatować jakiegoś studenta baseballem... tak, to potrafią...
Mamy maski... będziemy chcieli je umyć w Wielkim Poście.
Na czym polega Wielki Post?
To nie jest zdobywanie harcerskich sprawności. Chrześcijaństwo nie jest żeby się czegoś nauczyć, ale żeby czegoś się oduczyć - straszenia swoimi maskami, swoją pozą, wielkim lub wulgarnym słowem.
Wielu z nas uczy się jak udawać wielkiego - albo dużo mówi, albo przeciwnie: teraz nie będę się odzywał!: Matka pyta - gdzie ty synku chodzisz? czym żyjesz? - a ja milczę... ale jestem wielki!
W zakonie:
- Mistrzu, pozwól mi wstawać o 4.00 rano na modlitwę... tak wcześniej przed wszystkimi...
- A będziesz umiał wstawać o 4.00 rano na modlitwę?
- Będę!
- To ci nie pozwalam.
Musisz w swoich wyrzeczeniach dotknąć granicy swoich możliwości. Zaryzykować wyrzeczenie, którego nie będę umiał zrobić! I wystrzegać się wszelkiego sprytu.
Ludzie, którzy przybrali na wadze mówią w Wielkim Poście: "postanowię dla Pana Boga mniej jeść".
Ludzie, którzy pracują nad pracą magisterską mówią: "Postanowię więcej pracować naukowo".
Ludzie, którzy mają bałagan w domu mówią: "W Wielkim Poście dla Chrystusa posprzątam chałupę".
Sprytnie możemy to rozegrać...
My się mamy stać głupimi dla świata i dla Boga... Oduczyć się i stanąć w prostocie... Ja się odsuwam... jest mnie mniej... przestaję się mądrzyć... zaczynam Panu Bogu stawiać więcej pytań... czuję się jakoś pusty, bezradny... To jest dobry post, który nas do tego prowadzi...
Trudno nam uwierzyć, że wszystko co stanowi nasze życie - my, ludzie dla nas ważni, nasze ciało, wszystko się kiedyś w proch zamieni.
Rzeczy bardzo ważne mylą się z rzeczami błahymi: za tydzień małych dramatów nie będziemy pamiętać, np. wyrzucenie ze studiów, o czym nie będziemy pamiętać za rok.
A każdy grzech ciężki: np. każda podłość, cudzołóstwo, to jest sprzedanie Nieba za coś bardzo marnego, przyziemnego.
Wielki Post to powrót do właściwych proporcji, właściwej perspektywy - co jest w życiu ważne, a co nieważne.
Ks. Piotr mówi tak:
Kiedy odprawiam już od lat w tym kościele, zacnym kościele warszawskim św. Anny, msze święte, próbuję nieraz tak sobie pomyśleć historycznie: tu gdzie siedzicie, sto lat temu siedzieli inni ludzie, a sto pięćdziesiąt lat temu jeszcze inni. Tam siedział pan radca, tu siedziała gosposia, która pracowała u państwa na przeciwko na Krakowskim Przedmieściu, tam siedział student jakiś sprzed stu lat, tu siedział jakiś hrabia, tu siedział jakiś właściciel, tam siedział jakiś woźnica. I mieli arcyważne sprawy, ARCYWAŻNE: ktoś był w ciąży, ktoś był nieuleczalnie chory, ktoś się rozwiódł, komuś się dom spalił... i przychodzili tu... tu, gdzie ty siedzisz w tym momencie, ktoś takie łzy lał w te ławki... w tę posadzkę kościoła... Tutaj stali inni księża - z tych ostatnich: ks. Malacki, ks. Uszyński, ks. Jabłonka... Znamy te nazwiska, ale dawniej, cofając się już byśmy się pogubili jakie tu kazania były mówione... Ludzie płakali, w konfesjonałach powracali do życia, niektórzy może odchodzili z dramatem nieodpuszczonych grzechów... i wiecie co?... NIC PO NICH NIE ZOSTAŁO. Nawet grobów ich nie ma... domów ich nie ma... sprzętów, sukien, testamentów, zabytkowych zegarów... nie ma... I za sto lat będzie stał w tym kościele, jeśli taka Wola Boża, inny ksiądz, do już wpół kosmicznych ludzi będzie mówił inne kazanie, a naszych grobów może już nie będzie... I tego problemu, że dzisiaj oblałeś egzamin... i tego problemu, że chłopak wczoraj powiedział, że nie będziecie razem ze sobą... i tego problemu, że mama telefonowała, że ma złe wyniki u lekarza... Wiem, że w to trudno jest uwierzyć, ale tego problemu już nie będzie. Żadnego problemu nie będzie.
Jedno się tylko w kościele świętej Anny nie zmieniło: "To jest Ciało Moje za was wydane. To jest Krew Moja za was przelana". Bo TO jest niezmienne, TO jest na stałe. I te słowa Ewangelii, które od lat w środę popielcową Kościół czyta.
Ewangelia na Wielki Post to przywrócenie proporcji, przywrócenie relacji, przywrócenie właściwych ocen, które "przypinamy" poszczególnym sprawom w naszym życiu.
Był taki serial: "Czterdziestolatek". Inżynier Karwowski dostał list ze szkoły, że jego syn nie chodzi do szkoły już od paru tygodni.
I woła go: - Marek, co to za skandal? Ty nie chodzisz do szkoły!
- Chodzę tato!
- Jak to chodzisz?! Przecież dostałem informację, że ty od paru tygodni nie chodzisz do szkoły!
- Chodzę!
- Do jakiej szkoły chodzisz?
- Do prywatnej. Sami ją sobie z kolegami założyliśmy. Siostra Krzyśka jest sekretarką, zmieniliśmy program, zdecydowanie więcej lekcji wf-u, mniej matematyki, sami ustaliliśmy program, sami się egzaminujemy, sami się oceniamy.
- Synu! Co ty mówisz? Jaka to szkoła?! Przecież wy się nic nie nauczycie, nikt wam nie da żadnych uprawnień, po tej szkole nie zostaniesz nikim! To jest wielka iluzja!
Dlaczego o tym "Czterdziestolatku"? -
Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi!
A co my robimy? Zapisujemy się do prywatnej szkoły: kumpel mówi, że jestem w porządku - super! Wszyscy mnie chwalą za dobre oceny - super! Ja też powiedziałem mojej koleżance, że ona jest nieprawdopodobna - ale się ucieszyła!
Ty powiesz mi to... ja ci powiem to... Ty mi wystawisz piątkę, ja ci wystawię piątkę... Program nauczania zmienimy...
Zakładamy sobie prywatne szkoły do tego, żeby nam łatwiej było w życiu... I od siebie nawzajem przyjmujemy chwałę!
Kto ci mówi, że jesteś wielki?! Kto ci mówi, że jesteś wielki?!
Nie wystarczy jak powiedzą ci to koledzy i znajomi... nie wystarczy jak ci to powie twój indeks... nie wystarczy jak ci to powie twój dyplom... nie wystarczy jak ci to powie twoje konto w banku: jesteś wielki! 140 tysięcy po roku oszczędności!
A co ci Bóg mówi na ten temat?!
Jak robić rachunek sumienia? Jak zrobisz sobie sam rachunek sumienia, to wpadniesz w skrajność: albo wyjdzie ci, że jesteś geniusz, albo że jesteś potwór. Rachunek sumienia jest to wielka modlitwa do Pana Boga, żebym mógł odkryć, co Bóg o mnie sądzi, co On mi na tym świadectwie pisze.
Wielki Post to nie jest koncentracja na sobie samym: że ja sam się będę oceniał, sam się mobilizował, stawiał sobie zadanie i je wykonywał.
Jeśli miałbyś mieć postanowienie o tych słodyczach, o tym alkoholu, o tej telewizji i o czymś tam jeszcze i miałoby ci super wyjść... a w Wielką Sobotę mógłbyś powiedzieć wszystkim: 40 dni bez ani jednego Rafaello... 40 dni tylko programy publicystyczne... 40 dni z makijażu tylko bezbarwna pomadka do ust... Ale jestem wielki!, to życzę ci - najedz się tego Rafaello... z 3 kilo zjedz! I zasiedź się przed telewizorem! I dojdź do wniosku, że jestem pusty i bezradny!!! Od tego momentu może się zacznie Wielki Post.
W Wielkim Poście mamy zrobić krok do tyłu... "Mnie" jest mniej! Przez ascezę możemy się "napompować", stać się "pustym balonem". Obrazowo mówiąc, Wielki Post jest to "przekuwanie balonów".
Ksiądz Jacek Laskowski napisał o Wielkim Poście, o środzie popielcowej:
Pamiętaj - nie przemieni cię czas. Nie zmienią cię wydarzenia. Nie uczynią cię lepszym ludzie. Nawrócenie nie dokona się siłą naszej woli, bo tak ci się zachciało. Więc co? Miłość przemienia ludzi: ciebie i mnie. Miłość zmienia świat. Miłość czyni życie pięknym. Bóg jest miłością. Ja zwracam swe życie ku Bogu, a On dokonuje reszty: przemiany, nawrócenia.
Ja zwracam swe życie ku Bogu, a On dokonuje reszty: przemiany, nawrócenia.
3136
Anonymous - 2011-03-11, 21:24
Jarek321 napisał/a: | Miłość przemienia ludzi: ciebie i mnie |
super
Anonymous - 2011-03-12, 09:44
21-23 marca o godz. 19:00 w kościele Matki Boskiej Bolesnej w Rybniku odbędą się Akademickie Rekolekcje Wielkopostne. Poprowadzi je ks. Piotr Pawlukiewicz
ale raczej pojawimy się tam ok. 18 bo godzinę później może nie być już miejsc
Anonymous - 2011-03-20, 10:28
Cytat: | Jedno się tylko w kościele świętej Anny nie zmieniło: "To jest Ciało Moje za was wydane. To jest Krew Moja za was przelana". Bo TO jest niezmienne, TO jest na stałe. I te słowa Ewangelii, które od lat w środę popielcową Kościół czyta. |
Zrobilo to na mnie wrazenie....wszystko sie zmieni, tylko od naszej postawy bedzie zalezalo czy bedziemy w domu Ojca czy nie...
tutaj konferencje inne
http://cid-2bdbd0a8b54a35...20por%C4%99czny
Anonymous - 2011-03-31, 09:33 Temat postu: kazanie z 27 marca 2011 roku 27 marca 2011 roku na liturgii mszy świętej odczytuje się fragment Ewangelii o spotkaniu Jezusa z Samarytanką przy studni Sychar. Jest to więc właśnie ten fragment radosnej nowiny, na którym opiera się charyzmat naszej Wspólnoty, tak wspaniale rozwijającej się, nabierającej rozpędu
Tego dnia ks. Piotr wygłosił kazanie o tym, że:
Do Chrystusa przychodzimy na Eucharystię jak do studni. Ołtarz jest jak studnia, z której tryska żywa woda, bieżąca woda, woda dająca życie. Przychodzimy do Chrystusa ze słowami: "Daj mi pić". Obyśmy byli takimi pustymi naczyniami, wolnymi od pychy, zarozumiałości, naszych przywiązań, planów, szczególnie przywiązania do grzechu, by Chrystus mógł nalać tej żywej wody w te naczynia. Byśmy byli pustymi naczyniami przed majestatem mądrości Boga.
W Ewangelii jest sytuacja niecodzienna. Częściej bywło, że to ludzie przychodzili do Jezusa: "Panie, uzdrów moje dziecko". Jezus nauczał, a kiedy skończył nauki przechodził do innego miasta: trędowaci za nim chodzili, niewidomy za nim krzyczał. A teraz Jezus sam chciał rozmowiać z człowiekiem, sam chciał rozmawiać z kobietą. On ją zaczepia, czym w sposób drastyczny łamie obyczaje. Wbrew obyczajom było, by mężczyzna rozmawiał z kobietą. Niektórzy rabini nauczali nawet, że mąż z żoną nie powinien zanadto rozmawiać, bo to jest dla niego nie na poziomie [o kurczę, ale żeśmy się - panowie - miejscami zsemityzowali; niektórzy z nas to tacy rabini-ortodoksi - przyp. moja]. A Jezus ją zaczepia zwrotem, który w komentarzu biblijnym brzmi jak zwrot oznaczający podryw - mężczyzna jak wchodził z kobietą w flirt, to mówił: "daj mi się napić... daj mi bo ja pragnę... a ty masz wodę... ty mnie potrafisz ożywić... ". Jezus zachowuje się więc bardzo ryzykownie i kobietę to zastanawia. A wówczas wszyscy apostołowie poszli po jedzenie. Tak jakby Jezus chciał sam na sam porozmawiać z kobietą. Są takie rozmowy, przy których zależy nam na wielkiej intymności.
Co to była za kobieta? Pismo święte jest powściągliwe - ale pierwszy hit: ona miała pięciu mężów. W tamtych czasach i u Samarytan, i u Żydów to był bardzo, bardzo niedobry znak, źle to o niej świadczyło. Dzisiaj też, można byłoby dyskutować, ale która kobieta ma pięciu mężów? Aktorki? Panie z wielkiego świata? A w tamtych czasach, jednak bardziej pruderyjnych niż nasze, rozwiązłe, ona miała pięciu mężów. O czym to świadczy, znowu tylko interpretacja, była to urodziwa kobieta. Tylko urodziwej kobiecie udałoby się pięciu facetów namówić na małżeństwo, chociaż poprzednie nie wyszły. Może była bardzo kobieca... chyba nie była bogata, bo sama szła z dzbankiem do studni, nie wysyłała służącej. Była kobieca i stanowcza: jedno małżeństwo nie wyszło... niejedna kobieta po rozwodzie mówi "nie chcę słyszeć o żadnym facecie". A jak już miała drugi rozwód w życiu, to mówi "tylko nie facet, wolę sobie kupić kota lub chomika". Natomiast ona: pierwsze małżeństwo nieudane... drugie - spróbuję, trzecie - spróbuję, czwarte - spróbuję! piąte - SPRÓBUJĘ! "Ja chcę miłości! Ja chcę związku! Mi się uda!" No i nic z tego nie wyszło... Była chyba twarda, była mocna w tych swoich postanowieniach. I teraz już nie z mężem, chyba przestała już wierzyć w miłość... Powiedzielibyśmy współczesnym językiem: "ma faceta; mieszka z facetem, kochankiem". To już jest taki związek: nie myślą nawet o małżeństwie; "byleby jakiś chłop był"... na takiej marnej zasadzie.
Wyobraźmy sobie: piękna kobieta, która startowała w życie ze swoją urodą, wyobrażała sobie Bog wie co, a teraz spotykamy ją, kiedy ma taką opinię, tak się "stoczyła", że już nie przychodzi do studni, kiedy przy studni są ludzie, kiedy przy studni są kobiety, bo ją placami pokazują, bo ją obgadują, wyśmiewają, bo z niej szydzą. Ona już się kryje przed swoim miasteczkiem - jest napiętnowana, naznaczona, ma fatalną opinię.
Ludzie, którzy się tak rozbili, przeżyli takie czołowe zderzenie w życiu, to są ludzie, z którymi Jezus chce rozmawiać. Ale jak to jest możliwe, że ona miała pięciu mężów? Pamiętacie, że w tamtych czasach funkcjonowała instytucja listu rozwodowego: mężczyzna brał sobie kobietę za żonę, a jeśli "znalazł coś u niej odrażającego", potem, po ślubie, to mógł napisać list i ją do mamy odesłać z powrotem. Proszę zobaczyć: ta kobieta od pięciu facetów usłyszała (a nie była wdową, bo Pismo Święte zawsze to wyraźnie podkreśla)... pięciu panów jej powiedziało po ślubie "ty jesteś inna niż mi się wydawało, ty masz jakiś defekt" i ją odsyłało... Przyznacie, drogie panie, że "się nie nadajesz", że "nie chcę z tobą być", to jest druzgocące. I tym bardziej druzgocące, że kobiety są miłośnikami rozmowy, relacji... a pięciu mężczyzn jak ją odtrąciło, to sprawiło, że ona jest samotna. Ona widzi przez okno, że sąsiadki ze sobą rozmawiają, piorą wspólnie, jak to na Bliskim Wschodzie, wspólnie wychowują dzieci, a jej nie wolno do nich podejść... ona jest sama, jej nie wolno z nikim zagadać... Jest wyklęta.
Tak możemy scharakteryzować tę tragiczną postać. Startowała chyba z wysokiego poziomu, a stoczyła się bardzo nisko. I kiedy Chrystus do niej podchodzi i mówi "daj mi pić", to dla niej to jest szok. Że Chrystus w ogóle się odzywa. I ona mu przypomina: "jakże ty, będąc Żydem, prosisz mnie, Samarytankę, bym dała Ci się napić?" Tak jakby mówiła: "no co Ty, nie widzisz, że ja jestem Samarytanką? Przecież wy uważacie Samarytan za psy. Dlaczego w ogóle się odzywasz?" Ona wie, że nawet gdyby dała mu wodę, to ta woda będzie "nieczysta". Chrystusowi, jako prawowiernemu Żydowi nie można byłoby nawet napić się tej wody.
Ona ma tak wbite do głowy "jestem niczym, jestem zerem, jestem marna, odtrącona", że kiedy Jezus prosi "daj mi się napić", ona mu przypomina: "nie widzisz kim ja jestem". A Chrystus dalej chce z nią rozmawiać... Dlaczego?... Dlaczego?.... Powstaje jeszcze pytanie: Jezus bardzo mocno i stanowczo potępiał grzech rozumiany jako zerwanie więzi z Bogiem, odejście od Boga, złamanie prawa. Ale jaka jest reguła, że z niektórymi grzesznikami Jezus rozmawiał, a z niektórymi nie chciał rozmawiać? Dla niektórych miał ostre słowa jak cięcie szpady... a z tą kobietą... Przecież ona ma kochanka! Ona żyje bez ślubu! Niejeden ksiądz albo pobożny katolik zacząłby grzmieć: "Oj doigrasz się! Zalegalizuj ten związek!" A Jezus nic nie mówi o tym związku, chociaż wie, że ona żyje w grzechu ciężkim, że ona łamie 6. przykazanie. Jezus wyraźnie chce z nią rozmawiać... dlaczego? A z innymi grzesznikami nie chciał... To jest pytanie, bo każdy z nas jest grzesznikiem - czy ja jestem grzesznikiem, z którym Jezus będzie chciał rozmawiać czy jestem grzesznikiem, którego Jezus razi mocą swojego słowa? Jaka jest różnica? Są grzesznicy pokorni i są grzesznicy zuchwali. To jest kolosalna różnica.
Np. są grzesznicy, którzy uwikłali się w pornografię, nieczystość i oni mają pretensje do całego świata. A to rodzice - ćle mnie wychowali, a to księża - byłem na rekolekcjach i nic mi nie pomogło, a to żona, a mnie się wszystko należy, nic mi się nie układa...
Przychodzi człowiek, identyczny grzesznik i mówi: "proszę księdza... zna ksiądz jakichś biednych ludzi? Może ja coś dam na biednych może... mój brat też ma kłopoty, może ktoś ma kłopoty..." Inna tonacja rozmowy!
Być może ktoś z was nie może wyjść z jakiegoś grzechu. Może nie wyjdzie z tego grzechu przez następne pół roku... Jest rozwiązanie: BĄDŹ POKORNYM GRZESZNIKIEM! Nie pysznym typu: "a to wszystko wina matki! ojca! Ja grzeszę, ale inni grzeszą jeszcze więcej! Mogę księdzu opowiedzieć, kto u mnie na klatce schodowej jak grzeszy!" Zostaw te grzechy innych, bij się we własne piersi! Pomódl się za innych, zrozum ludzi, pomóż im. Często Pan Bóg dopuszcza własne grzechy właśnie po to, byśmy nie mówili "moja matka ma się zmienić, sąsiad się powinien zmienić itp." Żebyśmy widzieli, że to nie jest takie proste, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku.
Brewiarz - to książka dla grzeszników, nie dla świętych. Jest tam taki hymn, w którym jest taki zwrot, który uczy bycia grzesznikiem pokornym:
"Pochyl się Panie nad ludzką niedolą, nad naszym grzechem i naszą słabością,
która nie zawsze jest buntem przed Tobą, lecz tylko nędzą człowieczą"
"Boże, patrzysz w głębinę ludzkiego serca, znasz ludzką słabość i bezwład woli"
Jezus widząc Samarytankę, widzi, że ona jest pokorną grzesznicą. Ona nie mówi "ale tu nachlapały te baby głupie! a Ty co tu tak siedzisz, po co tu siedzisz? się gapisz tylko! to, że miałam pięciu mężów, to wszystko ich wina! oni mnie wszyscy wykorzystali!" Ona mówi do Jezusa per "Panie". Na początku nie rozumieją się, mówiąc o wodzie. Kiedy ona już zrozumiała, że Jezus jest prorokiem, to miała już tylko jedno życzenie: "daj mi tej wody, żebym nie musiała już tu przychodzić, żebym zamnęła się w domu i tam dokończyła żywota". Bo szczególnie trudne jest przychodzenie do ludzi. Człowiek, który uwikłał się w grzech, zaczyna stronić od ludzi. I ona Go o to prosi: "daj mi tej wody żywej, żebym nie musiała tu przychodzić". I ona nie wie, że za 15-20 minut będzie "dyrygować" całym miastem! Ona, która chce się schować przed miastem! Ta, która chciała się schować przed ludźmi, za 15-20 minut stanie na środku miasta i będzie mówić: "tam jest Mesjasz! ludzie uwierzcie mi, spotkałam Mesjasza, idźcie do Niego!" I mówi to z taką mocą, z taką siłą, że oni pokornie idą!
Mamy nieraz takie prośby do Pana Jezusa: jestem chory, daj mi zdrowie; pokłóciłam się z mężem, daj nam zgodę... Jego dary przerastają nasze najśmielsze oczekiwania! Kiedy się do niej odezwał, On już daje jej miłość!
Definicja życia? Żyjesz wtedy, gdy ludzie znają cię na wylot i cię kochają. Wtedy jesteś spokojny! Wielu mówi: jakby mnie poznali... jakby mnie zobaczyli wczoraj w sobotę w akcji... to by mi nikt ręki nie chciał podać... Jakby wiedzieli o czym ja marzę, o czym myślę, jakby wiedzieli czego życzę ludziom, jaki ja jestem wredny, kiedy zostaję sam... Ta kobieta miała wbudowany komunikat: "jesteś martwym, chodzącym trupem": "Pięciu facetów cię brało, a kiedy cię poznali, każdy cię spławił!"
Wielu z nas mówi: "gdyby mnie ludzie znali, nie chcieliby się ze mną przyjaźnić!... Gdyby koleżanka wiedziała, co o niej wczoraj powiedziałam, to nie chciałaby mnie znać!" A Jezus robi Samarytance "wskrzeszenie" - "Ja cię znam i wiem, że miałaś pięciu mężów! I że pięciu cię odtrąciło i znam wszystkie twoje defekty. I rozmawiam z Tobą! I łamię dla ciebie zasady, obyczaje! Chcę do ciebie mówić! Ja ci się przedstawiam: jestem Mesjasz! Zobacz! Zostawiłem liczne miasta." Przecież w tym czasie Jezus mógł nauczać tysiące ludzi! Pan Jezus zostawił tysiące, żeby z nią jedną porozmawiać! "Widzisz jaka jesteś ważna?! Ja Cię znam!"
On jej przywraca życie! On jej daje wodę - miłość, wiarę w siebie i ona zaczyna żyć! A dowodem na to, że ona żyje jest to, że ona zaczyna im głosić Ewangelię. To jest jedna z pierwszych kobiet, która przyniosła tak dobry skutek dla ewangelizacji. Mamy happy-end!
Ktoś mógłby powiedzieć: "Wsiadłem w 26, przyjechałem do św. Anny, wyjdę, kupię sobie loda, wsiądę w 13-tkę, wrócę do domu, obejrzę Teleexpress, nic się nie zmieni! Nie ożyję! Co mi tam ksiądz będzie mówił o jakichś cudach! Zwykłe życie..." A w Ewangelii cuda! Burza ustała! Ta ożyła! Ta się nawróciła! Dlaczego to się nie dzieje w naszym życiu? Bo my jednej rzeczy nie robimy, co zrobiła ta Samarytanka! To jest to "prawie robi wielką różnicę":
"Kobieta zaś zostawiła swój dzban i poszła do miasta"
Po co o tym dzbanku w Ewangelii? Bo ona uwierzyła Chrystusowi, że on sam wystarcza!
Dzban to było życie! Miałeś dzban, miałeś wodę, nie miałeś dzbana, nie miałeś wody! Kobiety były tak zintegrowane z dzbanem, prawie część kobiety. A ona zostawiła dzban! Ten "drobiazg" został opisany w Ewangelii.
My też mamy takie "dzbanki": dyplomy, mądre miny, mądre poglądy, ważną pracę, niezwykle mądre zainteresowania i pasje itd. A jakby ci ten "dzbanek" ktoś zabrał?! Że nie masz się czym pochwalić? Że nie masz nic do powiedzenia? Że nie masz żadnych osiągnięć? Że się nie orientujesz w świecie? Samarytanka zostawiła swój dzbanek tam, gdzie nosiła swoje doczesne życie. Woda to było życie! Przykłady z Ewangelii, w których jest mowa o wodzie, do nas nie docierają, bo my mamy za dużo wody i wszędzie jest dostępna: łazienka, kuchnia, sklepy itd. A wtedy łyk wody to było bardzo cenne i ona to zostawia.
Dlaczego nie zyskujemy Bożych darów? Bo mówimy: "Panie Boże, daj mi te dary, ale pozwól zachować dzbanek". Chcemy mieć dwa systemy: jeden od Pana Boga i drugi od siebie: swój grzeszek, swoja pycha, dyplomy, poziom, bunty, krytykowanie innych itd. A dwa systemy razem nie działają...
Żeby przyjąć żywą wodę od Jezusa Chrystusa trzeba zgłupieć... trzeba stać się pustym...
Prawdopodobnie zostawienie dzbanka przez Samarytankę było też wycofaniem się jej z układu z jakimś mężczyzną, który ją wówczas "litościwie" czy "łaskawie" przygarnął. W tamtych czasach nie było równości, jeżeli mężczyzna brał kobietę, bez ślubu, to czynił to po to, by mu służyła: za dnia np. przynosiła wodę, a w nocy w łóżku. Zostawienie dzbanka było zostawieniem tego układu.
Mamy też takie dzbanki jak szuflady w domu z rzeczami typu: kawałek sznurka, nakrętka, pilnik... "przydasie"; szuflada z "przydasiami":
- jesteś z jakimś facetem?
- no... tak... teraz jestem (takie małe kłamstewko, przyda mi się, a przecież z nikim nie jestem)
Zanim zyskamy nowe życie, stare musi obumrzeć... i tu zaczynają się schody...
Jeżeli masz grzech, bądź pokornym grzesznikiem. Jezus zachwyci cię tym, że On cię zna: wie, co robiłeś wczoraj w Internecie, wie co powiedziałeś koleżance wczoraj... i mimo to On chce z Tobą rozmawiać!
3736
Anonymous - 2011-04-06, 18:03 Temat postu: kazanie z 3 kwietnia 2011 roku Kazanie z 3 kwietnia 2011 roku:
Dzisiejszy fragment Ewangelii jest o uzdrowieniu niewidomego. Ale okazuje się, że jest więcej niewidomych: niewidomy uzdrowiony przez Jezusa stał się widzący, a ci co rzekomo widzą, stają się niewidomi. To grozi każdemu z nas!
Kto jest niewidomy? Jeżeli kogoś nienawidzimy, to jesteśmy niewidomi; jeżeli Biblia w domu jest, ale ja do niej nie zaglądam, bo jest nudna, to jestem niewidomy; jeżeli mówię do kogoś, że nigdy go nie chcę widzieć u siebie w domu i nigdy nie chcę z nim porozmawiać, to jestem niewidomy; jeśli na mszy świętej będę bez przerwy rozpraszał się, to jestem niewidomy.
Chrystus chce nas wszystkich uzdrowić. Dlaczego? Byśmy byli światłością świata = promieniami Jego światłości.
W zeszłym tygodniu była Ewangelia o Samarytance: Jezus dał jej nadzieję, tak się zachwyciła, że zostawiła swój dzban. Godzinę wcześniej była przestraszona, zalękniona, "najgorsza", nie chciała pokazywać się ludziom na oczy, tak wstydziła się tych kilku mężów i obecnego kochanka. I nagle ona stoi w mieście i poucza wszystkich o Mesjaszu. Nieprawdopodobnie potrafi Jezus zmienić człowieka swoją dobrocią i miłością.
Dzisiaj jest podobnie: Jezus wychodzi ze świątyni, gdzie żebrają niewidomi, chorzy. I pytają Go: "Rabbi – kto zgrzeszył? On czy jego rodzice?" Wtedy był pogląd, że jeśli ktoś jest chory, to jest to kara za grzechy. A jeśli ktoś jest niewidomy od urodzenia, to znaczyło, że zgrzeszył, bo pewne dla ówczesnych było, że ktoś ponosi winę za tę ślepotę. Niewidomy to wszystko słyszał! I ile on już takich analiz słyszał, jakie to było przykre... – kto zgrzeszył – rodzice? matka? ciotka? Żydzi mieli takie koncepcje, że nawet dziecko w łonie matki może popełnić grzech i dlatego może urodzić się chore. Nawet teraz, jak ktoś zachoruje, to ile jest analiz – "a może to dlatego, że wtedy z domu wyszłam i nie zadzwoniłam, a mąż zasłabł i leżał sam w domu; a dlaczego tak się stało, a może gdybym poszła z nim do lekarza wcześniej; a może gdyby było wykupione to ubezpieczenie, którego ja nie chciałam wykupić..." analizujemy do upadłego... Być może tamten niewidomy miał już tego wszystkiego dość. Nie widział świata, ale jego przekleństwem było to, że żył z etykietką – tabliczką: "pochodzę z grzesznej rodziny; jestem grzesznikiem". Ta ślepota to było w mniemaniu wielu ludzi piętno grzesznika widoczne publicznie.
I nagle ten człowiek słyszy głos Jezusa! Ani on nie zgrzeszył, ani rodzice jego! Jezus mówi to bez wahania – zna tego człowieka! Wie, że nikt nie zgrzeszył! I mówi to pewnym głosem!
Teraz wiele ludzi ma mniemanie, że ktoś przeklął ich rodzinę: rodzice rozwiedli się, brat w sekcie, siostra ma niepoukładane życie osobiste itd. A Jezus mówi z siłą, mocą: "Nie jesteś przeklęty... Ani ty, ani twoja rodzina!" To było nieprawdopodobne!
"Stało się tak, aby na nim objawiły się sprawy Boże"! To znaczy, że ta ślepota oznacza wybranie do wielkiego dzieła! Jesteś wybrany ze swoim cierpieniem, a nie przeklęty.
Czasem nie chce się już prosić o uzdrowienie, o załatwienie: "ja już nie wierzę, że się z mężem dogadam... ja już nie wierzę, że porozumiem się z córką... Kiedyś o tym marzyłam, ale teraz? Szkoda wszechmocy Bożej marnować...Niech się inni modlą o swoje sprawy..."
Bóg jest tak miłosierny, że On twoją sprawą się zajmie!
I Jezus zaczyna się zachowywać niekulturalnie: PLUJE. A Jezus nie wziął troszeczkę śliny... on splunął! Jak robotnik! Żeby ten niewidomy wiedział-słyszał, co się dzieje. Ślina jest czymś odrażającym... Jezus doskonale wie, co robi: robi błoto, które też jest odrażające. Ślina i błoto! Nie na plecy, ale błoto ze śliną na oczy! Po co? Być może są niewidomi, którzy różne plamy rozróżniają... a Jezus nakładając błoto zasłania wszystko. I powiedział niewidomemu, by obmył się w konkretnej sadzawce Siloe. Ta sadzawka to było ¾ miasta Jerozolimy! Kawał drogi! Ten niewidomy szedł kawał drogi! Z błotem na oczach! I szedł jak to niewidomy – daleko, nieporadnie.
O co chodzi w uzdrowieniu? O POKORĘ! Na oczach wszystkich!
Poszedłbyś tak nieporadnie? Żeby wszyscy sąsiedzi widzieli to?
Jak ksiądz idzie z Najświętszym Sakramentem, to ludzie po prostu nie mogą tego znieść! Trzeba klęknąć... ale obciach! Wszyscy widzą...
Niczego tak się nie boimy jak obciachu... Nie cierpimy być śmieszni... Lubimy być mądrzy i za mądrych się uważamy.
- Samarytanka zostawiła dzban,
- niewidomy zostawił swoje poczucie godności i szedł na oczach wszystkich przez miasto,
- Bartymeusz zostawił swój płaszcz,
- Zacheusz wszedł na drzewo,
- Piotr płakał...
Rozpłakałbyś się mężczyzno?
Zawsze chodzi o pokorę. Dopóki jesteś "wielki", wzroku nie odzyskasz!
Czy jesteśmy pokorni? Czy pójdziemy z błotem na oczach do sadzawki Siloe?
Dlaczego tylu ludzi nie chce uzdrowienia? Bo czują, że im się jeszcze pogorszy... Jaki biznes zrobił ten niewidomy jak wrócił? Sąsiedzi pokłócili się: "ten! to nie ten!" Nikt go nie witał ucieszony, że jest zdrowy! Co zrobili? Na policję poszli – do faryzeuszy: "od Boga pochodzi; nie od Boga pochodzi, bo w szabat zrobił uzdrowienie!" Potem rodzice – też nie są zachwyceni, kłopotu im narobił, bo faryzeusze ich przesłuchują: "niech on sam mówi! jest dorosły, niech sam mówi". Nikt tego niewidomego po uzdrowieniu nie chce! Faryzeusze wyrzucili go precz i chłopak został sam. Mógłby przyjść szatan i zapytać: "i po co ci to uzdrowienie było?"
A ojciec Salij mówił: "są niewidomi, którym medycyna może przywrócić wzrok, a oni tego nie chcą!"
40 czy 60% żon alkoholików nie chce, by ich mąż przestał pić! A po co? "Facet wytrzeźwieje, weźmie się za siebie, każe być posłuszny sobie... i na co ja będę zwalać wszystkie nieszczęścia... a po co mi to?"
Wielu ludzi intuicyjnie chce być chorymi! I jeszcze trzeba się upokorzyć!
Ten fragment z Ewangelii jest o wielu niewidomych. Faryzeusze się plączą, rozpytują niewidomego kilka razy, rodziców. Szukają haka na Jezusa: "jak on ci to zrobił?" W końcu niewidomy zaczyna się naśmiewać z nich: "czy i wy chcecie zostać jego uczniami?" Faryzeusze zaczynają się zachowywać jak robaki: takie pod kamieniem, co to jak go unieść i zaświeci na nie słońce, to zaczynają szybko się poruszać – dostają szału: latają w kółko, na oślep. Dopóki było ciemno, było błoto, oni mieli swoje kanaliki i w nich żyli. A jak przychodzi Chrystus, to pokazuje, że Bóg nie jest urzędnikiem, tylko że jest miłosierny: podnosi ten kamień i oni dostają szału, nie wiedzą co zrobić. W końcu wpadają na jeden pomysł: Jezusa trzeba zabić, żeby nam tych kamieni nie podnosił, żebyśmy w tej ciemności mogli żyć.
Mamy ciekawą analizę we tej historii jak to jest z tym zakłamaniem, ślepotą człowieka? Początek pragnień serca faryzeuszy jest taki, że:
1) oni chcą rządzić społeczeństwem. To jest ich bardzo osobisty, prywatny biznes;
2) jak? przez strach! żeby wszyscy się bali i mieli zawsze coś na sumieniu;
3) jak to zrobić? wymyślić Boga, który będzie urzędnikiem, policjantem i tym Bogiem straszyć ludzi;
4) udawać, że to wszystko robimy pod auspicjami troski o czystość religii;
To jest też rozwiązanie tajemnic naszych i bliźnich. U podstaw naszych poglądów na Kościół, na Boga, na politykę, na innych leży nasz osobisty interes! Przykład: jak spotykam człowieka, którego znałem i który chodził do kościoła, a dzisiaj mi całą rozmowę nadaje na Kościół, to już czuję, że coś u niego w życiu osobiście się zmieniło: albo zaczął mieszkać z kobietą bez ślubu, albo wpadł w masturbację, albo wpadł w jakąś sektę i Kościół przestał mu się podobać...
Zanim będziemy rozmawiać o wyprawach krzyżowych, o wojnach religijnych itp. to ja tylko mam pytanie: "czy masz problem z masturbacją? z antykoncepcją? z pornografią i Internetem?" Jestem prawie pewien, że w tym kraju prawie nie ma kogoś, kto jest czyściutki co do masturbacji, czyściutki co do antykoncepcji, czyściutki co do wierności żonie, czyściutki co do internetu i nienawidził Kościoła. Jestem prawie pewien, że takich ludzi nie ma; że jak ktoś coś ma do Kościoła, to jest to jego prywatna, osobista sprawa.
Miałem kolegę, który trenował judo na AWF. Kiedyś jechał za granicę, na Zachód i przyszedł pracownik Urzędu Bezpieczeństwa i mówi do kolegi: wiesz, ty jesteś bardzo zdolny, bardzo dobrze ci to judo idzie, masz tu 100 $, na Zachodzie kupisz sobie jakieś dobre buty sportowe... I on wziął te 100 $. Powiedział mi w tajemnicy, że on raz w życiu wziął od ubeka 100 $... Spotkałem tego człowieka po latach w towarzystwie i rozmawialiśmy o lustracji i otwieraniu teczek. Był zagorzałym przeciwnikiem lustracji! "Kaczyńscy to dwa upiory!" Ja jeden w towarzystwie wiedziałem o co tu chodzi! To była osobista sprawa tego faceta.
Miałem koleżankę, która wyjątkowo nie kochała komuny. Wyszła za mąż i dziadek męża przepisał im dom. A dziadek był wysoko postawiony w PZPR. Spotykam koleżankę i ona mówi: "za komuny nie było tak źle! Komuna to miała... wiesz... różne oblicza! Różne! Oczywiście... były i przestępstwa, ale wiesz..." Także jak dostanie się dom od dziadka z PZPR to nawet komuna zaczyna się podobać.
Dlaczego faryzeusze tak pilnowali obrazu Boga – szczególarza? 39 rzeczy nie wolno było robić w szabat! Na przykład urabiać ciasta. Pod ten zakaz podciągnęli, że Jezus zrobił błoto. Bo ta ślina z błotem to było jak urabianie ciasta. Nie wolno było zrobić żadnej zaprawy glinianej do murowania domu. W ogóle nie wolno było niczego wyrabiać. A wszystkich przepisów było kilkaset. Dlaczego tak im zależało, żeby ludzie bali się Boga? Że Bóg to przepisy: pięć kroków zrobisz za dużo, to już jest grzech, a dwa i pół to jeszcze starczy. Żeby ludzie się ich bali, bo oni chcieli rządzić tym społeczeństwem!
Poglądy, które wygłaszamy oficjalnie tak są różne od tego, co myślimy...
Czy jesteśmy niewidomi?
Jeżeli Eucharystia kogoś nudzi, jeżeli Biblia stoi nieczytana, jeżeli plotkuję i obmawiam, to jestem niewidomy i powinienem pójść do Chrystusa, poprosić Go o to, żeby mi przywrócił wzrok. Tylko powinienem wpierw sobie odpowiedzieć na pytanie, czy jestem gotowy przejść kawał miasta z błotem na oczach. Czy jestem gotowy pozwolić położyć sobie błoto na oczy.
Pan Bóg to oczywiście inaczej wymyśli: to będzie PRÓBA POKORY, z którą wszyscy mamy ogromne kłopoty.
Pokorę Pan Bóg sprawdza najczęściej w ten sposób, że ktoś bliski da ci po łapach i przypomnij sobie, jak na to reagujesz. Ustępujesz dla pokory czy popadasz we wściekłość? Ogromna większość ludzi, gdy zostanie upokorzona, popada we wściekłość. A wtedy koniec uzdrowienia i do sadzawki Siloe nie dojdziesz...
Sadzawką Siloe będzie dla Ciebie dziadek, babcia, małżonek, szef w pracy, koleżanka, syn.
Czyli coś co cię ściąga z piedestału, który sam sobie budujesz.
3940
|
|