Celem tego forum jest niesienie pomocy małżonkom przeżywającym kryzys na każdym jego etapie, którzy chcą ratować
swoje sakramentalne małżeństwa, także po rozwodzie i gdy ich współmałżonkowie są uwikłani w niesakramentalne związki
Portal  AlbumAlbum  NagraniaNagrania  Ruch Wiernych SercRuch Wiernych Serc  StowarzyszenieStowarzyszenie  Chat
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  FAQFAQ  12 kroków12 kroków  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy  StatystykiStatystyki
 Ogłoszenie 

Poprzedni temat «» Następny temat
Odwaga wierności - pójście na całość!
Autor Wiadomość
Andrzej 
Mąż jednej żony


Imię małżonka/i: Kama
Wiek: 30
Dołączył: 22 Mar 2006
Posty: 246
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2006-10-28, 22:05   Odwaga wierności - pójście na całość!

"Gdy Jezus razem z uczniami i sporym tłumem wychodził z Jerycha, niewidomy żebrak Bartymeusz, syn Tymeusza, siedział przy drodze. Ten słysząc, że to jest Jezus z Nazaretu, zaczął wołać: "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną". Wielu nastawało na niego, żeby umilkł. Lecz on jeszcze głośniej wołał: "Synu Dawida, ulituj się nade mną". Jezus przystanął i rzekł: "Zawołajcie go". I przywołali niewidomego, mówiąc mu: "Bądź dobrej myśli, wstań, woła cię". On zrzucił z siebie płaszcz, zerwał się i przyszedł do Jezusa. A Jezus przemówił do niego: "Co chcesz, abym ci uczynił?" Powiedział Mu niewidomy: "Rabbuni, żebym przejrzał". Jezus mu rzekł: "Idź, twoja wiara cię uzdrowiła". Natychmiast przejrzał i szedł za Nim drogą."
Mk 10, 46-52


Ewangelia na 30. niedzielę zwykłą opowiada historię niewidomego człowieka, który został uzdrowiony przez Jezusa. Został uzdrowiony - ponieważ miał odwagę, by głośno wołać, mimo tego iż "wielu nastawało na niego, żeby umilkł". Kolejnym gestem pełnym odwagi, na jaki zdobył się niewidomy, było zrzucenie z siebie płaszcza. Jest to także gest symboliczny - przypomina zrzucenie z siebie jakiegoś pancerza, kieruje nasze myśli w stronę narodzin. Bo rzeczywiście - ta chwila była dla Bartymeusza ponownym narodzeniem. Spotkanie z Jezusem odmieniło jego życie. Już nie wracał po płaszcz. Już nie było powrotu do tego miejsca, z którego wyruszył. Odtąd całe jego życie zostało podporządkowane Jezusowi.

Zechciejmy sobie zadać pytanie - czy w naszym kroczeniu za Jezusem jesteśmy tak odważni i bezkompromisowi, jak Bartymeusz? Czy umiemy wyrażać naszą wiarę w Jezusa nawet na przekór tym, których kłuje to w oczy? Czy nie dajemy się wbić w kanony politycznej poprawności, kosztem wierności Bogu? Niech przykład uzdrowionego Bartymeusza doda nam odwagi i zachęci do "pójścia na całość" za Jezusem.

ks. Andrzej Adamski

Homilia ks. Piotra Pawlukiewicza wygłoszona 29 października 2006 r. w bazylice św. Krzyża >>
_________________
"Módl się tak, jakby wszystko zależało od Boga, a działaj, jakby wszystko zależało tylko od ciebie" (Święty Ignacy Loyola)
"Najpierw modlitwa, potem przebłaganie, dopiero na trzecim miejscu - daleko "na trzecim miejscu"- działanie" (Święty Josemaria Escriva)
„Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia” (List św. Pawła do Filipian 4:13)
„I nie uczynił tam wielu cudów z powodu ich niewiary” (Ew. Mateusza 13:58)
www.separacja.org ::: www.sychar.org ::: www.modlitwa.info
Ostatnio zmieniony przez Andrzej 2006-10-29, 23:05, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
     
Artur
[Usunięty]

Wysłany: 2006-10-28, 23:07   

Brawo Andrzeju, ten temat nie powinien być martwy.
Proponuję wszystkim refleksję nad słowem Bożym na niedzielę.
Niech to słowo daje nam nadzieję.
Przyjmując z wiarą słowo, przez jego czytanie i medytowanie,
jesteśmy oddani w moc słowa, które daje życie.

Jezu, spraw abym przejrzał.
 
     
Mirela
[Usunięty]

Wysłany: 2006-10-29, 17:50   

Odpowiedzi na te pytania są pewnego rodzaju miernikiem , obrazem nas samych, obrazem
naszych relacji z Chrystusem.

Przypomniała mi się historia, kiedyś o tym pisałam. Historia mojej koleżanki z pracy. Bardzo wyraźnie i mądrze określała się na płaszczyźnie wiary. Reakcje otoczenia niejednokrotnie były bolesne. Spotykało ją wiele przykrości z tego powodu. Zapamiętam ją ( dziś to moja przyjaciółka) z jaką siłą wyrażała przynależność do Chrystusa. Dziś doświadczam tego samego. Gdyby to była inna” odmienność” , pewno bym się bała.
Szkoda tylko ,że „praktykujący chrześcijanie” nie krzyczą Panie z taką siłą głosu ,jak wołając „ratunku” w sytuacji ekstremalnej.

Jeszcze jedno pytanie nasuwa mi się. Czy my na pewno chcemy być uzdrowieni przez takiego lekarza jak Jezus Chrystus ? Czy po wyjściu z gabinetu nie wyrzucamy recept? Dlaczego ciągle chcemy być ślepi? Dlaczego akceptacja środowiska jest dla nas ważniejsza od Chrystusa?

Pozdrawiam serdecznie:)

W czym trudność?
 
     
zona_i_mama
[Usunięty]

Wysłany: 2009-01-12, 21:37   

A ja się dopiszę o leczeniu przez Jezusa, ale tak bardziej ogólnie, tzn nie w odniesieniu do konkretnego fragmentu tylko do Pisma Św. w ogóle.
od lat "trułam" Bogu w sprawie swojego męża. To było dla mnie centrum modlitwy.
Kiedyś odbyłam kilka dyskusji ze Świadkami Jehowy. Oczywiście jak gadanie do ściany, pozorna strata czasu. Ale po 2 spotkaniach z nimi wróciło mi dawne pragnienie: przeczytać Pismo Św. od A do Z Całe, po prostu.
Nieraz się do tego zabierałam, zwykle po ks. Rodzaju miałam dość.
Teraz mnie zmobilizowało to, ze skoro Świadkowie czytają bez przerwy tę swoją przeinaczoną Biblię, to co dopiero ja , chrześcijanka, katoliczka. Powinnam tym bardziej.
No i jakoś tak mnie Bóg zmobilizował.
Czytam wg planu 2-letniego, bo akurat taki mi odpowiadał, ale są też inne - co komu pasuje.
http://biblijna.strona.pl/teksty/dlaczego_plan.htm
15 min dziennie. I wiecie co?
Nagle - mimo ze to był czas podjęcia szczególnej modlitwy i postu za męża - przestało być dla mnie takie ważne kontrolowanie Boga czy już zmienia męża, czy nie. Po raz pierwszy w życiu powiedziałam Bogu szczerze, ze Go kocham, a nie tylko, ze Go potrzebuję.
Zaczęły się cuda. On zaczął leczyć. Ale mnie. Poczułam, ze choćby nie uleczył męża, najważniejsze jest to, ze On wzbudza we mnie pragnienie, by On naprawdę był moim Panem.
I tak postrzegam Jezusa teraz jako lekarza.
Działa w człowieku. Przez swoje Słowo (parę razy zdarzyło mi się opuścić codzienną modlitwę z Pismem Św. mam wtedy takiego moralnego kaca, taka pustkę....). Może nie być na modlitwie fajerwerków, ale po tygodniu, dwu, trzech zaczynasz dostrzegać, ze chcesz, naprawdę chcesz odwrócić swój świat do góry nogami, że czasem nawet nie boisz się cierpienia, byle tylko być z Jezusem (niekoniecznie czuć Jego obecność. być z Nim w taki sposób, jak On tego chce). To szalenie trudne, po ludzku dla mnie nieosiągalne. Ale On, sama nie wiem jak i kiedy, tak właśnie zmienia ludzkie serca przez Słowo. Dlatego warto być Słowu wiernym, czytać Je. Ono zmienia, to jest coś niesamowitego.
Dodam też, ze mnie jest bardzo bliska tez postawa ignacjańska na modlitwie i takie proszenie o otwarcie się na zasadzie: ja tu jestem, to jest mój czas tylko dla Ciebie, Panie, a Ty rób, co chcesz. Zawsze mnie tego uczył mój duchowy przewodnik...
 
     
EL.
[Usunięty]

Wysłany: 2009-01-13, 13:42   

Żona - mama pisze -

15 min dziennie. I wiecie co?
Nagle - mimo ze to był czas podjęcia szczególnej modlitwy i postu za męża - przestało być dla mnie takie ważne kontrolowanie Boga czy już zmienia męża, czy nie. Po raz pierwszy w życiu powiedziałam Bogu szczerze, ze Go kocham, a nie tylko, ze Go potrzebuję.
Zaczęły się cuda. On zaczął leczyć. Ale mnie. Poczułam, ze choćby nie uleczył męża, najważniejsze jest to, ze On wzbudza we mnie pragnienie, by On naprawdę był moim Panem.
I tak postrzegam Jezusa teraz jako lekarza. .....itd.....

Wiesz, doświadczyłam tego samego o czym piszesz ! Pozdro!! EL.
 
     
Elżbieta
[Usunięty]

Wysłany: 2009-01-13, 16:05   

EL. napisał/a:
Żona - mama pisze -

15 min dziennie. I wiecie co?
Nagle - mimo ze to był czas podjęcia szczególnej modlitwy i postu za męża - przestało być dla mnie takie ważne kontrolowanie Boga czy już zmienia męża, czy nie. Po raz pierwszy w życiu powiedziałam Bogu szczerze, ze Go kocham, a nie tylko, ze Go potrzebuję.
Zaczęły się cuda. On zaczął leczyć. Ale mnie. Poczułam, ze choćby nie uleczył męża, najważniejsze jest to, ze On wzbudza we mnie pragnienie, by On naprawdę był moim Panem.
I tak postrzegam Jezusa teraz jako lekarza
. .....itd.....


Wiesz, doświadczyłam tego samego o czym piszesz ! Pozdro!! EL.

Oto Cały Nasz Pan Jezus. :-D
"Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście"
Cieszę się Waszym szczęściem, bo szczęście, ktorego szukamy to Jezus ukryty w Eucharystii.
 
     
zona_i_mama
[Usunięty]

Wysłany: 2009-01-13, 20:17   

tak, szczęście to przemiana taka, że przestajesz bać się własnej małości. Że liczysz tylko na NIego. Umieć liczyć na Niego i Jego krzyż - dorastać do całkowitego zawierzenia z nadzieją, że dzięki Krzyżowi i wyłącznie Jemu my, biedacy wygramy wiecznośc, taką, ze "ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało"
CHWAŁA PANU <><

[ Dodano: 2009-01-13, 20:17 ]
tak, szczęście to przemiana taka, że przestajesz bać się własnej małości. Że liczysz tylko na NIego. Umieć liczyć na Niego i Jego krzyż - dorastać do całkowitego zawierzenia z nadzieją, że dzięki Krzyżowi i wyłącznie Jemu my, biedacy wygramy wiecznośc, taką, ze "ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało"
CHWAŁA PANU <><
 
     
mark1
[Usunięty]

Wysłany: 2009-01-13, 22:56   

Wspaniale Pan Bog trafia do nas w sposób czsem nieoczekiwany, a tak prosty no 15 minut kwadrans z naszego pełnego gonitwy i pośpiechu Życia i Pismo Święte, które leży obok!
Wytchnie, ulga i miłość promieniująca na nas.
 
     
zona_i_mama
[Usunięty]

Wysłany: 2009-02-19, 13:08   

http://www.youtube.com/watch?v=s7zcJ06zzw0

[ Dodano: 2009-03-04, 12:56 ]
wypisz wymaluj moja sytuacja
http://www.mateusz.pl/mt/as/20090225.htm
Żył kiedyś w Indiach bardzo bogaty i hojny Pan, który codziennie rozdawał część swojego majątku, dając każdego dnia innej grupie ludzi. Jednego dnia były to wdowy, drugiego inwalidzi, trzeciego biedni studenci, itd. Jedynym warunkiem było to, że ci, którzy otrzymywali, musieli czekać na swoją kolej w milczeniu. Kiedy przyszedł dzień na adwokatów, jeden z nich wygłosił piękną mowę, w której przekonująco argumentował, dlaczego to właśnie on powinien otrzymać, ale szczodry Pan po prostu koło niego przeszedł, jakby go w ogóle nie zauważył. Następnego dnia dar mieli otrzymać kulawi. Adwokat przywiązał sobie dwie deseczki do obu stron nogi udając kalekę, ale bogaty Pan natychmiast go rozpoznał i ominął go. Nazajutrz była kolej na wdowy, adwokat więc przebrał się za wdowę, ale i tym razem nie udało mu się oszukać hojnego Pana. W końcu adwokat wpadł na taki pomysł. Umówił się z grabarzem, który owinął go w całun i położył na drodze, gdzie miał przechodzić bogacz. Pomyślał bowiem, że hojny Pan z pewnością okaże się litościwy i rzuci jakieś złote monety na jego pochówek, a wtedy podzieli się nimi z grabarzem. Przechodząc, Pan rzeczywiście wysypał złoto na jego całun. Ręka adwokata szybko przedarła się przez całun, aby chwycić złote monety zanim zdąży to zrobić grabarz. Następnie adwokat zrzucił z siebie całun i zawołał, „Widzisz Panie, w końcu otrzymałem z twojej hojności?” „Tak” odpowiedział Pan „ale najpierw musiałeś umrzeć.”

Jednym z morałów tego opowiadania jest to, iż możemy otrzymać hojne dary od Pana dopiero wtedy, kiedy nauczymy się milczeć i słuchać, kiedy umrzemy dla siebie samego. Dzisiaj milczenie stało się rzeczywiście wielką sztuką. Prawie każdy z nas chce mówić, a nie słuchać. Kiedy pozornie słuchamy, jest to często bardzo powierzchowne. Po kilkunastu czy kilkudziesięciu sekundach słuchania drugiego człowieka już wiemy, co mu odpowiedzieć i czekamy tylko na okazję otwarcia ust, nie słuchając już więcej tego, co on do nas mówi. Czasami tak naprawdę nie słuchamy od samego początku, tylko czekamy niecierpliwie na naszą kolej powiedzenia tego, co chcemy, bo to się nam wydaje najważniejsze. Najzabawniejsze jest, kiedy dwie osoby mówią do siebie jednocześnie, bo wtedy żadna nie chce słuchać nawet przez moment. Jeśli nie potrafimy kogoś wysłuchać w skupieniu i do końca, to dajemy mu do zrozumienia, że on dla nas nie jest ważny. Nigdy nie będziemy w stanie pomóc drugiej osobie jeśli nawet nie jesteśmy w stanie jej cierpliwie wysłuchać, w pełni koncentrując się na tym, co ta osoba chce nam powiedzieć i co tak naprawdę ją boli.

Innym powodem dlaczego nie słuchamy do końca jest to, że boimy się ciszy. Widać to nawet w liturgii. Pomimo zachęt ostatniego soboru i szczegółowych komentarzy w Mszale rzymskim, zalecających święte milczenie w pewnych momentach sprawowania Eucharystii, nie czujemy się z tym komfortowo i często spieszymy się, nie zostawiając sobie czasu na refleksję. Nie bójmy się ciszy, bo ona jest nam bardzo potrzebna. Dopiero w tej ciszy możemy się zastanowić, co tak naprawdę usłyszeliśmy i zadać drugiej osobie pytania, które nas upewnią, albo skorygują nasze zrozumienie problemu. Druga osoba musi wiedzieć, że to, co do nas mówi, rzeczywiście do nas dotarło zanim zdecyduje się kontynuować i otworzyć przed nami jeszcze bardziej intymnie.

Oczywiście, potrzeba milczenia i słuchania odnosi się nie tylko do drugiego człowieka, do tego, co on i Duch św. przez niego ma nam do powiedzenia, ale również do bezpośredniego słuchania Boga w czasie naszej modlitwy. Ile to razy odmawiamy, czy też raczej odklepujemy modlitwy tak, jakbyśmy musieli tylko wypełnić jakąś powinność. Zaproszenie do głębszej modlitwy traktujemy jako podjęcie dodatkowych zobowiązań. Jeśli do tej pory mówiliśmy jakąś modlitwę poranną i wieczorną, to teraz dodajemy różaniec, koronkę, rachunek sumienia, kilka litanii, brewiarz, drogę krzyżową, gorzkie żale, codzienną Eucharystię, modlitwę za kogoś, etc., etc. Nawet na adoracji staramy się mówić coś do Boga. Rezultatem tego mnożenia zobowiązań jest najczęściej coraz większe zmęczenie – i nic w tym dziwnego – skoro sami nakładamy na siebie coraz większe ciężary.

Być może Bóg wcale nie chce, abyśmy się tak sami umęczali. Może hojny i szczodry Pan chce, abyśmy odpoczęli w głębokiej ciszy, bo dopiero wtedy naprawdę możemy Go usłyszeć, dopiero wtedy nasza modlitwa będzie bardziej autentyczna, bo będzie to słuchanie samego Boga, a nie ciągłe mówienie? Czy naprawdę wydaje nam się, że my mamy tyle mądrości w sobie, iż musimy jej jak najwięcej Bogu przekazać? Jeśli to Bóg jest mądrością, to zacznijmy Jego słuchać, zamiast zagłuszać go naszą mową i naszymi myślami.

Jak w praktyce słuchać Boga? Siadamy czasem w ciszy i staramy się Go intensywnie słuchać. I ta intensywność nam właśnie przeszkadza, bo używamy za bardzo naszego mózgu i znowu Boga zagłuszamy. Problemem jest to, że za bardzo chcemy coś osiągnąć własnym sprytem, jak ten adwokat z opowiadania, a tymczasem hojny Pan chce, abyśmy zamilkli i nie starali się nic robić, aby to On mógł nam dać swoje dary. Wszystkie nasze własne kombinacje i starania muszą „umrzeć” zanim będziemy gotowi naprawdę otrzymać coś drogocennego, czego nie zmarnujemy. Nie bójmy się więc po prostu być w ciszy, odpocząć w niej, nie starając się nic osiągnąć i niczego się nie spodziewając.

Kiedy jestem w stanie wszystko, co moje, oddać i po prostu w tej ciszy się całkowicie zrelaksować, a nie myśleć, to doświadczam bardzo głębokiego odpoczynku. Po takiej dwudziestominutowej medytacji bez myślenia i mówienia, bez używania mojego mózgu, czuję się bardziej wypoczęty niż po całej nocy spania. Wydawałoby się, że to był tylko i wyłącznie odpoczynek, a nie modlitwa, stracony czas z punktu widzenia kogoś, kto chce jak najwięcej w ciągu dnia osiągnąć. Jednak warto jest tracić czas na milczeniu, jeśli zasiadam do niego ze świadomością, iż będę ten czas tracił w głębokiej obecności Bożej.

Po takim „traceniu” czasu i głębokim odpoczynku, z reguły doświadczam, iż jestem dużo bardziej świadomy tego, co wokół mnie się dzieje. Jestem bardziej autentycznie obecny w kontaktach z drugim człowiekiem i z całym stworzeniem. Potrafię wtedy lepiej słuchać, a to już jest bardzo dużo, bo głębokie słuchanie to najlepsza modlitwa.

To słuchanie nie musi, a nawet nie powinno być, w czasie samej medytacji, ale w naszym codziennym życiu. Jeśli lepiej słucham swojego małżonka, dzieci, przyjaciół, współpracowników, napotkanych przechodniów, przyrody, to znaczy, że moje wcześniejsze wyciszenie przynosi dobre owoce. Jeśli natomiast całe słuchanie polegało tylko i wyłącznie na pięknych przeżyciach w czasie medytacji, a potem nie przynosi żadnych owoców, to być może w czasie zewnętrznej ciszy nie potrafiłem „umrzeć”, tylko byłem nadal pełny siebie.

Medytacją nie musi też być tylko i wyłącznie siedzenie na modlitewnej ciszy w zamkniętym pokoju. Dla mnie takim wyciszeniem jest też spacer w górach lub nad oceanem, czy też rytmiczne wiosłowanie w łódce na cichym jeziorze. Dla żeglarza może to być płynięcie jachtem po spokojnym oceanie, a dla wędkarza siedzenie w ciszy z zarzuconą wędką. Nie tylko jesteśmy wtedy pełni zachwytu nad boskim dziełem stworzenia, ale i głęboko odpoczywamy.

Chodzi mi jednak o coś więcej niż sam odpoczynek. Chodzi mi o taki odpoczynek w obecności Bożej, który rodzi we mnie głębszą świadomość otaczającego mnie świata. Zaczynam wtedy rozumieć, iż wszystko wokół mnie jest „święte”. To z kolei rodzi we mnie większe współczucie w sytuacjach gdzie dzieje się krzywda. I to już jest stopniowe umieranie dla siebie samego. Głębokie wyciszenie mojego własnego ja pozwala mi z czasem zrozumieć, iż istnieję nie sam dla siebie, ale jestem częścią czegoś więcej. Jestem częścią jakiejś wspólnoty, całego stworzenia i swoje własne szczęście mogę osiągnąć tylko będąc w pełni dla i z całym otaczającym mnie światem, będąc w głębokiej komunii z Bogiem, który jest obecny w każdej istocie.

Wielki Post jest dla mnie zaproszeniem do umierania dla samego siebie, do umierania dla mojego egoizmu, do postu od polegania na sobie samym, do modlitwy odpoczynku, do jałmużny, w której ofiarowuję drugiej osobie dar mojego autentycznego słuchania. Polecam takie przeżywanie Wielkiego Postu tym wszystkim, którzy są na codzień zabiegani i pełni zobowiązań. Zamiast brać na siebie dodatkowe ciężary, polecam post od nich. W tym całym zabieganiu jest być może ukryta moja własna duma, przekonanie, że większą ilością modlitw i zobowiązań jestem w stanie zrobić dla świata więcej niż sam Bóg, że On sobie beze mnie nie poradzi. Czy ja potrafię czasem nic nie robić i po prostu być, czy też jestem ciągle pełnym własnych pomysłów adwokatem?

Jeśli będziemy potrafili umrzeć dla swojej pychy i egoizmu zanim umrzemy fizycznie, to w momencie śmierci nie będzie już miało co w naszej istocie umierać, bo nie będzie w niej nic sztucznego i nieprawdziwego, tylko prosta, bezwarunkowa, nieoceniająca nikogo miłość, w głębokiej jedności z całym stworzeniem.

Umrzyj zanim umrzesz, abyś nie umarł jak będziesz umierać.

Andrzej Sobczyk
 
     
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  
Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
Strona wygenerowana w 0,02 sekundy. Zapytań do SQL: 9